25 lat temu, w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku, na plac Tiananmen w Pekinie, gdzie od połowy kwietnia trwały prodemokratyczne protesty, wjechały czołgi i wozy pancerne. Trwający siedem godzin atak zakończył się o świcie. Liczba ofiar dotąd pozostaje nieznana.
Publiczna dyskusja o wydarzeniach sprzed ćwierć wieku na placu Bramy Niebiańskiego Spokoju, bo to właśnie oznacza nazwa Tiananmen (czyt. thien-an-men), jest w Chinach nadal zabroniona. Dokładny przebieg wydarzeń określanych mianem "6.4" otacza tajemnica.
Części obserwatorów chińskiej sceny politycznej wydawało się w 1989 roku, że ruch Pekińskiej Wiosny - jak nazwano ówczesne protesty - to naturalne przedłużenie fali demokratyzacji, płynącej w tym okresie przez niemal cały świat komunistyczny.
Światło na te wydarzenia miały rzucić tzw. Dokumenty Tiananmen, rzekomo wykradzione z rządowych komputerów i opublikowane w 2001 roku w USA. Winą za masakrę obarczają one ówczesnego premiera Li Penga oraz emerytowanego przywódcę Deng Xiaopinga (czyt. teng siao-phinga), powszechnie uważanego za ojca chińskiej modernizacji.
30 czerwca 1989 r. mer Pekinu poinformował, że "zginęły dziesiątki policjantów i żołnierzy", a 6 tys. odniosło obrażenia. Podano też, że ofiary cywilne to 200 zabitych, w tym 36 studentów, oraz 3 tys. rannych. Zdaniem chińskiej opozycji dane te są drastycznie zaniżone; faktyczna liczba osób, które zginęły od kul i pod gąsienicami czołgów, do dziś pozostaje nieznana. Nieznana jest też liczba skazanych za udział w proteście na dożywotnie więzienie.
Protesty rozpoczęły się po śmierci byłego szefa chińskiej partii Hu Yaobanga (czyt. hu jao-panga). Wcześniej Hu doprowadził do kulturalnej odwilży, podważał doktrynę marksistowską i po pięciu latach urzędowania, w 1987 roku utracił stanowisko szefa KPCh. Partyjni weterani widzieli w nim zagrożenie dla trwałości systemu, uznawali za "liberalnego mięczaka". Dzięki takiej reputacji Hu stał się idolem młodzieży i ulubieńcem partyjnych odnowicieli. Gdy 15 kwietnia 1989 roku zmarł na atak serca, młodzi ludzie postanowili dać wyraz żałobie poprzez serię pokojowych demonstracji na placu Tiananmen.
W końcu kwietnia liczba protestujących na placu wzrosła do miliona.
Studenckie wystąpienia otworzyły drogę do protestów o wiele szerszej reprezentacji społeczeństwa. Włączyli się w nie robotnicy, w tym członkowie utworzonego wtedy niezależnego związku zawodowego, urzędnicy, dziennikarze, intelektualiści, a nawet urzędnicy miejscy, policjanci i członkowie partii komunistycznej.
Demonstracje odbywały się też w innych miastach. Przybierały formę marszów z transparentami, przemów z trybun i publicznych dyskusji, a także strajków głodowych.
Ocenia się, że manifestacje około 100 tys. studentów przerodziły się w protesty łącznie kilku milionów ludzi w ponad 300 miastach Chin. W miastach Xi'an (Si-an) w prowincji Shaanxi (Szensi) i Changsha - stolicy prowincji Hunan doszło do zamieszek.
5 maja Zhao Ziyang (czyt. czao dzy-jang), sekretarz generalny KPCh i były premier Chin, z którym kojarzono reformy ekonomiczne, dał wyraz sympatii dla demonstrantów, a przede wszystkim zapowiedział walkę z korupcją i błędami partii.
19 maja 1989 roku Zhao ostrzegł studentów, by się rozeszli, wiedząc, że partia postanowiła spacyfikować demonstrację. Z drugiej strony próbował odwieść "twardogłowych" od przemocy. Partyjny "beton" oskarżył go o to, że "spowodował rozłam w partii, wsparł kontrrewolucyjne zamieszki". Nigdy też nie darował mu krytyki działań rządu. Wyrzucono go z partii, na resztę życia zamykając w areszcie domowym. Decyzję o banicji Zhao podjął wpływowy Deng. Losy Zhao utajniono, a kiedy umarł (w styczniu 2005 roku), partia podkreśliła, że decyzja o użyciu siły na Tiananmen była słuszna.
20 maja premier Li Peng ogłosił wprowadzenie stanu wojennego w Pekinie. Studenci odmówili opuszczenia placu, a ludność zbudowała barykady przy wjazdach do stolicy.
30 maja studenci wznieśli na placu posąg "Bogini Demokracji", wzorowany na nowojorskiej Statui Wolności. Na plac ponownie ściągnęły rzesze ludzi.
W nocy z 3 na 4 czerwca do akcji wkroczyło wojsko, na placu pojawiły się czołgi i wozy pancerne.
30 czerwca 1989 r. mer Pekinu poinformował, że "zginęły dziesiątki policjantów i żołnierzy", a 6 tys. odniosło obrażenia. Podano też, że ofiary cywilne to 200 zabitych, w tym 36 studentów, oraz 3 tys. rannych.
Zdaniem chińskiej opozycji dane te są drastycznie zaniżone; faktyczna liczba osób, które zginęły od kul i pod gąsienicami czołgów, do dziś pozostaje nieznana. Nieznana jest też liczba skazanych za udział w proteście na dożywotnie więzienie.
Według chińskiego stowarzyszenia Dui Hua (czyt. tuej hła) z siedzibą w USA w związku z protestami skazano na śmierć 100 osób, a 15 tys. aresztowano.
Z prowincji donoszono o śmierci co najmniej kilkudziesięciu demonstrujących, zwłaszcza w mieście Chengdu (Czengtu) w Kotlinie Syczuańskiej na południowym zachodzie Chin.
Oficjalna chińska historiografia wystąpienia te przedstawia jako "dywersyjną akcję" zmierzającą do "obalenia socjalizmu".
Od lat bez skutku w przeddzień rocznicy o rewizję interpretacji tych wydarzeń apeluje do władz nieformalna organizacja "Matki Tiananmen", wzywając władze do ukarania odpowiedzialnych i przyznania odszkodowań rodzinom ofiar oraz do przełamania tabu milczenia.
Do otwartej dyskusji wzywają od dawna chińscy intelektualiści i dysydenci, wśród nich Liu Xiaobo (czyt. liou siao-puo), za udział w demonstracjach na Tiananmen ukarany 20 miesiącami pozbawienia wolności, potem skazany na trzy lata obozu pracy i osiem miesięcy aresztu domowego. Pięć lat temu Liu otrzymał wyrok 11 lat więzienia za "działalność wywrotową". Kiedy Liu w 2010 roku otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, Pekin był oburzony; w areszcie domowym osadzona została wówczas także żona Liu, nie skazana za żadne przestępstwo.
Ofiary Tiananmenu upamiętniane są w Hongkongu, gdzie w wieczornym czuwaniu w Parku Wiktorii od lat bierze udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi z zapalonymi świecami.
Monika Klimowska (PAP)
klm/ mc/