"Sierpień mnie także wyzwolił. Określił całe moje dalsze życie, przynajmniej do końca dekady" - mówił Erazm Ciołek w rozmowie z Tomaszem Wiścickim z Muzeum Historii Polski. Fotografik, fotoreporter i kronikarz Solidarności zmarł we wtorek w Warszawie w wieku 75 lat.
Jaki był Pański Sierpień ‘80? Efekty Pańskiej obecności w Stoczni Gdańskiej znamy wszyscy – są nimi zdjęcia, które stanowią jedno z najważniejszych wizualnych świadectw tych wydarzeń. Sierpień w Stoczni widzimy w dużej mierze poprzez Pana zdjęcia. A jak Pan tam trafił?
Erazm Ciołek: Trafiłem tam właściwie z konieczności – ludzkiej, patriotycznej i dziennikarskiej. Jako fotoreporter uważałem za konieczne, by pojechać i sfotografować to wydarzenie, które zaczęło się i przebiegało w sposób bardzo dobry, bez agresji. Nie miałem przy tym żadnej pewności, że będę to w stanie kiedykolwiek pokazać, wydrukować – być może zrobią to po mojej śmierci moje wnuki... Z takich właśnie powodów 26 sierpnia wyjechałem samochodem, maluchem, z moim kolegą Stefanem Starczewskim, późniejszym wiceministrem kultury i sztuki w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Jechaliśmy zupełnie pustymi drogami – w tamtym kierunku prawie nikt nie jechał, telefony w Gdańsku już nie działały – i zupełnie bezpiecznie dojechaliśmy do Gdańska, przez nikogo niezatrzymywani.
Erazm Ciołek: Byłem zdziwiony jakością społeczeństwa, które tam zastałem, strajkujących stoczniowców. (...) Ci wszyscy robotnicy – to widać na zdjęciach – mieli nieprawdopodobny wyraz twarzy. Do dziś nie wiem, jak to nazwać. W ich twarzach była jakaś duma, determinacja, oczekiwanie na coś, co się przedłuża, ale co im się należy. Takie milczące stanie.
Nie mieli Panowie wrażenia, że ktoś się Panami interesuje?
Erazm Ciołek: Nie. Oglądałem się do tyłu, czy ktoś za nami nie jedzie, ale nic takiego się nie działo. Pojechaliśmy dalej pustymi ulicami, bo w Gdańsku też było pusto, do bramy Stoczni. Tam wylegitymowaliśmy się listem, taką kartką od Jacka Kuronia do organizatorów strajku, żeby nas wpuszczono i żebyśmy mogli robić tam to, co chcemy – ja oczywiście chciałem robić zdjęcia. I tak się stało, weszliśmy tam. Dostaliśmy rodzaj przepustki, widocznej, noszonej na wierzchu. Nie miałem żadnych problemów – ludzie byli uprzejmi.
Nie dotknęła Pana niechęć strajkujących do mediów?
Erazm Ciołek: Nie. Polskich fotoreporterów było tam w ogóle bardzo niewielu, ponieważ koledzy bali się, że stracą pracę i nie będą mieli z czego żyć. Niektórzy koledzy, którzy tam byli, mieli zresztą potem z tego powodu problemy. Uważali też, że fotografowanie w Stoczni nie ma sensu, bo i tak im tego nie wydrukują. Było natomiast sporo fotoreporterów ze świata, oni dominowali, fotografowali, kręcili filmy.
Czy był Pan wtedy związany etatowo z jakąś redakcją?
Erazm Ciołek: Nie, nie byłem na etacie, również z tego powodu, żeby nie mogli mnie wyrzucić z pracy dlatego, że byłem w Stoczni.
Czy w Gdańsku miał Pan świadomość, że uczestniczy Pan w wydarzeniu historycznym?
Erazm Ciołek: Absolutnie tak.
Jak Pan pamięta strajkową atmosferę?
Erazm Ciołek: Byłem zdziwiony jakością społeczeństwa, które tam zastałem, strajkujących stoczniowców. Wydawało mi się, miałem to wbite do głowy, że w trudnych sytuacjach Polacy zachowują się jak kretyni. Podobnie było, kiedy Papież przyjechał do Polski w 1979 roku. Wtedy wydawało mi się, że go opadnie polska ciżba i rozerwie mu szaty na pamiątkę. Jak wiadomo, nic takiego się nie stało – ja to fotografowałem, widziałem to z bliska. Tam po raz pierwszy byłem zdziwiony, jak polskie społeczeństwo inaczej wygląda w sytuacjach związanych z wolnością i z religią. Byłem zdumiony, że jest tak zdyscyplinowane. Naprawdę myślałem, że ludzie będą napierać, a tymczasem swobodnie między nimi chodziłem i fotografowałem.
To samo było w Stoczni. Ci wszyscy robotnicy – to widać na zdjęciach – mieli nieprawdopodobny wyraz twarzy. Do dziś nie wiem, jak to nazwać. W ich twarzach była jakaś duma, determinacja, oczekiwanie na coś, co się przedłuża, ale co im się należy. Takie milczące stanie. Poza tym ci ludzie – a było ich jednorazowo od czterech do pięciu tysięcy – nie pili alkoholu, nawet piwa. A co jeszcze trudniej sobie wyobrazić – nie klęli.
W to rzeczywiście trudno uwierzyć, zwłaszcza gdy się dziś posłucha rozmów na ulicy...
Erazm Ciołek: Jak ktoś rzucił grubym słowem, to inni zaraz go uciszali: „Słuchaj, uważaj! Nie mów tak!”. Niesamowite – skąd się tacy ludzie wzięli? Skądś do nas przyjechali?... Zachowanie ludzi w Stoczni, a później, w następnych latach, w całej Polsce, było zdumiewające. Nie wiedziałem, że społeczeństwo polskie może się tak zachować.
Czy wśród strajkujących panował nastrój, że zwyciężymy, że władza się ugnie?
Erazm Ciołek: Zdecydowanie tak.
Skąd on się brał? Na zdrowy rozum, było to wbrew logice, tym bardziej w Gdańsku, po doświadczeniach Grudnia ’70, a potem – już nie w Gdańsku – Czerwca’76. Skąd ci ludzie brali przeświadczenie, że tym razem się uda, że nie zostaną rozjechani czołgami?
Erazm Ciołek: Nie wiem. Mieli nadzieję, która nie opiera się na argumentach racjonalnych. Jej źródło było religijne. Ta nadzieja stanowiła ich uzbrojenie psychiczne.
A Pan wierzył w sukces strajku?
Erazm Ciołek: Za bardzo nie wierzyłem. Miałem nadzieję, że może kiedyś coś się zdarzy, ale przecież nie teraz. Znając bezwzględność naszych radzieckich „przyjaciół” i innych sąsiadów, byłem pewien, że po podpisaniu Porozumień Związek Radziecki nie złoży pod bramą Stoczni Gdańskiej swojego arsenału – od broni atomowej do pistoletów, to byłaby niezła góra broni – i sobie gdzieś wyjedzie, a my będziemy wolni i swobodni. To było nie do wyobrażenia.
Czy Pan wcześniej, przed Sierpniem, był związany z opozycją?
Erazm Ciołek: Z opozycją związałem się silnie i jednoznacznie od Sierpnia. Wcześniej miałem przede wszystkim takie poglądy, które w Sierpniu i później pozwoliły mi zachować się właśnie tak, jak się zachowałem, nie byłem natomiast walczącym działaczem. Wszyscy byliśmy wcześniej jakoś uśpieni.
Ale Kuroń dał Panu list polecający.
Erazm Ciołek: Znaliśmy się już wcześniej. Już w Marcu '68, kiedy milicja biła studentów koło Uniwersytetu, a ja pracowałem w PAP-ie, przyaresztowano mnie i zabrano aparat. Oddali mi go bez filmu ze zdjęciami z rozruchów – ale drugi miałem schowany w skarpetce...
Erazm Ciołek: Znając bezwzględność naszych radzieckich „przyjaciół” i innych sąsiadów, byłem pewien, że po podpisaniu Porozumień Związek Radziecki nie złoży pod bramą Stoczni Gdańskiej swojego arsenału – od broni atomowej do pistoletów, to byłaby niezła góra broni – i sobie gdzieś wyjedzie, a my będziemy wolni i swobodni. To było nie do wyobrażenia.
W Stoczni nie byłem obiektywny w sporze między społeczeństwem a władzą. Byłem jednym z nich. Nie byłem takim fotoreporterem, który przyjechał na przykład z Londynu i zachowuje zawodową obojętność.
W Stoczni był Pan do końca, do podpisania Porozumienia?
Erazm Ciołek: Tak. Nawet razem z kolegą zawieźliśmy samochodem 1 września Wałęsę do pracy, do biura, przy ówczesnej ulicy Marchlewskiego 13. Tam było biuro „Solidarności”. To był jego pierwszy dzień pracy w Związku.
W powrotnej drodze z Gdańska zatrzymała nas milicja do kontroli drogowej. Wyjąłem z portfela prawo jazdy i dowód osobisty. W dowodzie miałem wpis zaczynający się od słów „Przewodniczący Dzielnicowej Rady Narodowej Warszawa-Ochota...” – już dokładnie nie pamiętam, czego to dotyczyło i co tam było dalej, w każdym razie to był jakaś rutynowa adnotacja. Milicjant, który był najprawdopodobniej niezbyt zorientowany, zasalutował mi i powiedział: „Panie przewodniczący, proszę jechać”...
Można powiedzieć, że w pewnym sensie Sierpień też dla Pana był wyzwoleniem?
Erazm Ciołek: Tak, wyzwolił mnie. To nie był zresztą długi proces. Określił całe moje dalsze życie, przynajmniej do końca dekady.Określił całe moje dalsze życie, przynajmniej do końca dekady.
Z Erazmem Ciołkiem rozmawiał w 2011 r. Tomasz Wiścicki z Muzeum Historii Polski. (MHP)