Trzeba "żyć uważnie", słuchać drugiego człowieka; ciągle to powtarzał - mówi, wspominając rady ojca, córka Krzysztofa Kieślowskiego Marta Hryniak. W poniedziałek przypada 75. rocznica urodzin reżysera "Dekalogu", "Podwójnego życia Weroniki", trylogii "Trzy kolory".
PAP: "Ludzie wyobrażają sobie, że praca reżysera to coś fantastycznego. A to jest harówka" - powiedział Krzysztof Kieślowski w jednym z wywiadów. Co pani zdaniem sprawiło, że poświęcił swoje życie tworzeniu filmów? Co go fascynowało w kinie, a co na przykład irytowało?
Marta Hryniak: Musiał to lubić, bo jednak został reżyserem, a nie stolarzem, jak chciał, czy strażakiem, chociaż chodził do strażackiej szkoły.
Na pewno lubił opowiadać historie. Denerwowały go natomiast pewne aspekty funkcjonowania w świecie filmowym, czuł się z blichtrem niekomfortowo - chodzi np. o wizyty na festiwalach, udzielanie wywiadów. Nie znosił wywiadów nie bez powodu. Często zadawano mu niemądre - delikatnie mówiąc - pytania, pisano bzdury. Ale to były inne czasy i inni dziennikarze.
Jeśli chodzi o ciężką pracę: tata należał do osób narzucających sobie niewykonalne prawie zadania. Robił po kilka filmów naraz. Montował jeden, kręcił drugi. I tak dalej. Nikt w ten sposób długo nie wytrzyma.
To, co widziałam ja, to przede wszystkim ciężka praca na co dzień i raz na jakiś czas sukces. Na pewno miał satysfakcję ze swoich osiągnięć, ale - ponieważ był człowiekiem skrytym - nie świętował głośno swoich sukcesów.
PAP: Nawet w przypadku takich, jak nagrody w Berlinie, Wenecji, Cannes czy dwie nominacje do Oscara za "Czerwony"?
M.H.: To, że się cieszy, poznawałam po tym, że jest na luzie, że się wygłupia. To była radość okazywana w ten sposób. Był bardzo skryty. Bardzo zdyscyplinowany. Tak przeżywał. Swoich porażek też nie przeżywał na głos.
PAP: Co sprawiało mu w pracy największą przyjemność?
M.H.: Wiem, że najbardziej lubił montować filmy. Mniej zdjęcia, najbardziej - montaż, robienie różnych układów z materiału filmowego. Przygotowywał wspólnie z montażystą swojego filmu kilka wersji montażowych, dyskutował, a następnie dokonywał wyboru.
Kiedyś widziałam dwie różne wersje montażowe z tego samego materiału i... to były dwa całkiem różne filmy. W montażowni było też mniej stresu. Można było spokojnie usiąść, popracować nad materiałem, trochę odpocząć.
PAP: A propos wypoczynku: w jaki sposób pani tata się relaksował, wypoczywał, mówiąc dzisiejszym językiem - "resetował" się?
M.H.: Dobrym czasem na to były zdecydowanie wakacje. Nasza rodzina ma domek na Mazurach. Spędzaliśmy tam każde lato. Tata był wtedy zawsze bardzo aktywny. Pamiętam na przykład, jak kiedyś przez całe wakacje budował od nowa piec. Samodzielnie. Kupił stary metalowy piec, kompletnie zrujnowany, zardzewiały - a także mikę - i całe lato poświęcił na jego remontowanie.
PAP: Czy ten piec nadal jest w domu waszej rodziny na Mazurach?
M.H.: Tak. Nie używamy go już, ale wciąż tam jest.
Jeśli chodzi o sposoby spędzania czasu wolnego, wspominam też często, jak tata organizował dla mnie oraz innych dzieci wypoczywających na Mazurach "olimpiady sportowe". Obok naszego domku swoje domy mieli znajomi rodziców, to było kilka zaprzyjaźnionych rodzin. Bawiłam się z dziećmi tych znajomych.
Tata wymyślał dla nas codziennie siedem czy osiem kategorii "olimpijskich". Mieliśmy przeliczniki wiekowe i ze względu na płeć - chłopcy byli starsi i w pewnych dyscyplinach dziewczynki nie były w stanie z nimi wygrać, bo oni byli lepsi. My wygrywałyśmy w skakaniu na skakance. W tej dziedzinie ja byłam mistrzynią. Dobre byłyśmy też w jak najwolniejszym zjeżdżaniu na rowerze z górki czy wytrzymywaniu pod wodą.
PAP: Pani tata te dyscypliny wymyślał, a później także sędziował?
M.H.: Tak, robił wszystko. Stał ze stoperem podczas naszych zawodów. Wyznaczał temperatury, przy których mogliśmy iść się kąpać nad rzeczkę. Przy okazji zawodów najpierw zawsze śpiewaliśmy hymn.
Marta Hryniak: Tata powtarzał w rozmowach ze mną: "żyj uważnie". Bardzo mocno to podkreślał i tego mnie uczył. Żeby zwracać uwagę na ludzi, słuchać ich, nie okazywać antypatii. Aby mieć uwagę w stosunku do świata zewnętrznego. Tata w ten sposób żył.
PAP: Kto układał tekst hymnu?
M.H.: Tata. Za każdym razem był to zresztą inny hymn. Tata wymyślał tekst, a my muzykę. Bardzo te zawody lubiłam. Pamiętam, jak kiedyś złamałam palec u dłoni, kiedy graliśmy w piłkę nożną, a ja byłam bramkarzem i kolega niechcący kopnął mnie w rękę. Parę dni chodziłam w takim stanie, ukrywając złamany palec - żeby dalej brać udział w zawodach. Uwielbiałam to.
PAP: Pamięta pani jakąś radę ojca na temat życia?
M.H.: Tata powtarzał w rozmowach ze mną: "żyj uważnie". Bardzo mocno to podkreślał i tego mnie uczył. Żeby zwracać uwagę na ludzi, słuchać ich, nie okazywać antypatii. Aby mieć uwagę w stosunku do świata zewnętrznego. Tata w ten sposób żył. Miał niezwykłe oczy. Kiedy patrzył na człowieka, miało się wrażenie, że on naprawdę słucha. I słuchał, bardzo uważnie. To, co najlepiej zapamiętałam, to jego "naprawdę słuchanie" drugiego człowieka. To słuchanie przekładało się na sposób, w jaki ojciec patrzył na świat, na innych ludzi.
Powtarzał setki razy: "żyj uważnie". I - choć nie krzyczał na mnie - źle reagował, gdy dostrzegał, że jestem nieuważna.
Pamiętam taką sytuację: byłam w liceum i, jak to w tym wieku, odpowiadałam rodzicom półsłówkami, szybko mnie wszystko nudziło. Mama i tata oczywiście pytali, "co w szkole". Ja odpowiadałam krótko: "dobrze", itd. Któregoś dnia pokłóciliśmy się z ojcem o drobiazg - pamiętam, że chodziło o łyżeczkę. Niegrzecznie odezwałam się do taty. Powiedział wtedy: "Jeszcze raz się tak odezwiesz, a przestanę z tobą rozmawiać".
I rzeczywiście - prawie przestał się do mnie odzywać. Trwało to chyba z dwa miesiące, taki stan. Coś oczywiście do mnie mówił, ale zdawkowo; czułam, że to nie jest to samo, że to nie są takie jak dawniej pytania. Że czegoś brakuje.
PAP: Tata pokazał pani, jak się możemy czuć, czego nam brakuje, kiedy ktoś na nas nie "uważa"?
M.H.: Tak. Pamiętam, jak silnie to przeżywałam. Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić, co zrobić. Oczywiście sprawy powoli wróciły do normy i znów rozmawialiśmy jak dawniej. Ale zapamiętałam to na zawsze. Druga sytuacja dotyczy narkotyków. Ja nie miałam do tego ciągu, ale różni moi znajomi popalali trawę. Tata wezwał mnie pewnego dnia do pokoju i powiedział: "Jeśli kiedyś spróbujesz poważnych narkotyków, pamiętaj - nasze relacje się skończą". Wiedziałam, że tak by się oczywiście nie stało, ale zdawałam sobie też sprawę, jak poważne były to słowa. Ojciec zawsze wiedział, co mówi. A ja wiedziałam, że jak mówi, to wie.
Ja z kolei kazałam mu rzucić palenie papierosów. I on wtedy rzucił.
PAP: Czyli uważnie słuchał swojego dziecka?
M.H.: Mieliśmy z tatą bardzo duże zaufanie do siebie, silny związek emocjonalny. Z mamą też - ale teraz rozmawiamy o ojcu. Pamiętam na przykład karteczki, które pisaliśmy do siebie i zostawialiśmy na stole w czasach, gdy nie było komórek i esemesów. To były liściki typu "Podgrzej sobie obiad", "Kup...", ale także karteczki ze słowami: "Dzisiaj wrócę później, nie denerwuj się". W tych listach jest to bardzo widoczne: jak silny był nasz związek.
PAP: Czy ojciec lubił muzykę?
M.H.: Niespecjalnie. Ale oczywiście jej słuchał. Ze mną. Puszczałam mu to, o sama lubiłam - The Cure, Limahla. Słuchał tego i też to lubił. A najbardziej - inteligentne piosenki. Robiłam mu muzyczne składanki na kasetach i dawałam do słuchania w samochodzie. W aucie lubił też głośno śpiewać, ale były to inne piosenki.
PAP: Jakie?
M.H.: Na przykład taka, pamiętam słowa: "Tam za górą jest granica, przy granicy jest strażnica, a w strażnicy, do swej lubej żołnierz pisał list". Tego listu wszystkie treści w swej piosence żołnierz zmieścił i powstała ta piosenka, której refren brzmi: "Hen, daleko, za mgłą jest rodzinny twój dom. Tam dziewczyna twa śpi w swej rodzinnej wsi. Gwiazdy gaszą swój blask, bo już budzi się brzask. Gdy ty śpisz, kraju strzeże ktoś tu, by cię nikt nie zbudził ze snu".
Albo "Bosman": "Na pokładzie od rana ciągle słychać bosmana, bez potrzeby cholernie się drze. Choćbyś ręce poranił, bosman zawsze cię zgani i powiada: zrobione jest źle. Jeszcze raz czyścić działo, cóż wam chłopcy się stało? Jak do żarcia, to każdy się rwie. To nie balia niemiecka, trzeba wiedzieć od dziecka, że to okręt wojenny RP. Ale czasem się zdarzy, że się bosman rozmarzy, każdy bosman uczucie to zna. Gdy go wtedy poprosisz, swą harmonię przynosi, siada w kącie na rufie i gra. Opowiada o morzach, o bezkresnych przestworzach i o walkach, co przeżył on sam. O dziewczętach z Bombaju, co namiętnie kochają i całują tak mocno do krwi. A gdy spytasz go tylko, o czym marzył przed chwilką, czemu nagle pojaśniał mu wzrok, mówi: w Gdyni, w Orłowie, będę chodził na głowie, tak mi przypadł do serca ten port".
PAP: Wracając do filmów: jaka była opinia pani ojca na temat zadań twórcy filmowego, jego roli?
M.H.: Proszę pamiętać, że nie mogę odpowiadać za niego, to tylko moje zdanie. Myślę, że ta rola, misja - nazwijmy to tak, zmieniała się z czasem, jeśli chodzi o jego podejście do własnej twórczości. Tata zaczynał od dokumentów. W jednym z tych filmów zarejestrował przypadkiem kamerą osobę, która była poszukiwana. I przestraszył się. Tego, że jako reżyser-dokumentalista może przyczynić się do czegoś złego, tak samo jak do dobrego.
Tata chodził z kamerą na procesy polityczne. Zorientował się, że kiedy ktoś wchodzi z kamerą na salę sądową, wyroki bywają łagodniejsze. Zaczął wtedy specjalnie chodzić na te procesy - był na wielu - z kamerą, ale bez taśmy. Udawał tylko, że filmuje.
PAP: Sądził, że jeśli będzie tak robił, może przyczynić się do tego, że wyrok będzie łagodniejszy?
M.H.: Tak. Ale podkreślam, że to były procesy polityczne. Uważał, że może w ten sposób zrobić coś dobrego.
PAP: Chciał pomóc drugiemu człowiekowi?
M.H.: Tak, zdecydowanie. Ale generalnie, jak mi się wydaje, wizja, że będzie dokumentalistą, który wpływa na cudze życie, ostatecznie go jednak wystraszyła. Zajął się wtedy filmem fabularnym.
PAP: Nie chciał wywierać wpływu na życie innych? Większość ludzi chyba tego chce?
M.H.: On nie chciał. Wielokrotnie też mówił - o swoich filmach fabularnych - że zadaje pytania, ale nie chce "udzielać odpowiedzi", narzucać czegoś widowni.
Rozmawiała Joanna Poros (PAP)
jp/ mhr/