Zdaniem Anny Walentynowicz zwycięstwo robotników w sierpniu 1980 r. zostało zmarnowane. "Pozwoliliśmy zamienić je w wielką klęskę, zaufaliśmy niewłaściwym ludziom" - powiedziała w wywiadzie dla PAP.
Zdaniem Anny Walentynowicz zwycięstwo robotników w sierpniu 1980 r. zostało zmarnowane. "Pozwoliliśmy zamienić je w wielką klęskę, zaufaliśmy niewłaściwym ludziom" - powiedziała w wywiadzie dla PAP. Od lat powtarza, że jej zdaniem, "Solidarność" została przejęta przez "agentów i zdrajców", którzy opanowali kierownictwo związku.
(Fot. T. Gzell PAP)
PAP: To właśnie dyscyplinarne zwolnienie Pani z pracy stało się impulsem do rozpoczęcia strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku.
Anna Walentynowicz: Nie spodziewałam się, że zostanę wyrzucona na bruk. Z drugiej strony, wiedziałam, że jestem niewygodna dla władz. Po śmierci męża w 1971 przez rok chodziłam, jak błędny rycerz, potem wzięłam się jednak w garść i zajęłam się pracą społeczną. W tym czasie syn poszedł do wojska i nie miałam już praktycznie żadnych obowiązków domowych i rodzinnych. A kiedy w 1978 roku na Wybrzeżu powstały Wolne Związki Zawodowe (WZZ) już całkowicie zaangażowałam się w opozycję.
Zwolnienie z pracy, podpisane przez kierownika działu kadr Stoczni Gdańskiej Zbigniewa Szczypińskiego (poseł Unii Pracy w latach 1993-97 – PAP), otrzymałam pocztą 7 sierpnia. Właśnie wróciłam z sądu pracy w Gdyni, gdzie domagałam się zwrotu 300 zł karnie potrąconej pensji. W piśmie przywołano art. 52 kodeksu pracy, czyli „sabotaż, przestępstwo, kradzież" – to było najgorsze, co mogło spotkać pracownika. Byłam wtedy na zwolnieniu lekarskim, tak wyczerpana psychicznie i nerwowo, że nie mogłam pracować na suwnicy. Lekarz powiedział mi, że mam gdzieś wyjechać i odprężyć się, bo inaczej spowoduję wypadek.
Oczywiście wiedziałam, że prawdziwym powodem zwolnienia mnie z pracy było to, że przynosiłam do stoczni pismo WZZ „Robotnik Wybrzeża". Ludzie bali się je brać do rąk. Ja im tłumaczyłam: „Przecież ty masz prawo czytać, co chcesz. Nie możesz kolportować; za to mogą cię karać, ale kolportaż to ja biorę na siebie". Wcześniej dyrekcja w różny sposób mnie prześladowała: przenoszono mnie na inne wydziały lub wręcz do innych zakładów pracy, kooperujących ze stocznią.
PAP: Co Pani zrobiła po otrzymaniu pisma o zwolnieniu z pracy?
A.W.: Po dwóch dniach, w sobotę, poszłam do stoczni po wypłatę. Celowo nie wzięłam przepustki, bo wiedziałam, że mi ją zabiorą, gdyż nie byłam już pracownikiem. Na bramie nr 3 chwycili mnie strażnicy, wykręcili ręce, wrzucili do samochodu i zawieźli do kadr. Tam wypłacono mi tylko część pensji. Przy okazji dano mi ponownie zwolnienie z pracy. Dawała mi je młoda dziewczyna z kadr, mówiąc ze łzami w oczach: „Pani Aniu, jest mi przykro, że muszę to zrobić". Ja zapytałam: „Dlaczego nie może zrobić tego sam kierownik lub dyrektor?". „Po to oni mają zwykłych pracowników, a jak nie wręczę, to mnie zwolnią" – odpowiedziała. Wyrzucono mnie za bramę i wtedy poszłam do Joanny i Andrzeja Gwiazdów z WZZ, zameldować, że moja działalność na terenie stoczni właśnie się skończyła.
PAP: Czy była Pani wtajemniczona w przygotowania do strajku w Stoczni Gdańskiej?
A.W.: Nie, absolutnie. Wiedziałam tylko, że działacze WZZ napiszą apel do stoczniowców w mojej obronie. Nie wierzyłam, że ten strajk wybuchnie, a tym bardziej w mojej sprawie. Jeszcze miesiąc wcześniej spotkałam się w Warszawie z Jackiem Kuroniem, który pytał mnie, kiedy w końcu stanie stocznia, bo przecież są strajki w Lublinie i Świdniku. Odpowiedziałam, że strajk będzie za dwa lata, bo ludzie za bardzo się jeszcze boją. Takie miałam rozeznanie. Okazało się, złe.
Między 7 a 14 sierpnia szukałam pracy. Byłam dwa dni u ogrodnika w Gdańsku-Wrzeszczu, ale po dwóch dniach powiedział mi, że nie może mnie zatrudnić na dłużej. Zapytałam dlaczego, czy robiłam coś źle. On na to odpowiedział, że byli u nie niego „smutni panowie", czyli esbecy, którzy oświadczyli, że jak przyjmie mnie na stałe do pracy, to będzie miał kłopoty.
PAP: W jakich okolicznościach dowiedziała się Pani, że w Stoczni Gdańskiej rozpoczął się strajk ?
A.W.: Przez ten tydzień robiłam cały czas badania lekarskie. I tak 14 sierpnia przed godziną 6 rano jadę windą w szpitalu stoczniowym do laboratorium i słyszę, że dyrektor szpitala mówi do jakiejś pielęgniarki lub lekarki, że jest strajk w stoczni. Byłam bardzo zdziwiona. Wysiadam wcześniej z windy i spotykam się z Aliną Pienkowską (nieżyjąca żona Bogdana Borusewicza – PAP), która pracowała tam jak pielęgniarka. Zamykamy się w ubikacji jak konspiratorki i zastanawiamy się, jak zawiadomić o strajku Kuronia, który poda to później w świat. Telefony w stoczni już nie działały. Kobieta w centrali telefonicznej szpitala złapała się tylko za głowę i powiedziała, że jak pozwoli mi zadzwonić, to wyrzucą ją z pracy. Wyszłam więc na zewnątrz i pomyślałam, że skorzystam z telefonu w pobliskim sklepie mięsnym. Zauważyłam jednak, jak po drugiej stronie ulicy zza budynku wychodzi funkcjonariusz SB, którego znałam z widzenia, bo robił mi wcześniej rewizje. Biegnę do tramwaju, a on za mną. Gdy już podjeżdżam do domu, widzę wokół siebie kolejne „znajome twarze" esbeków. Udało mi się ich zgubić przebiegając szybko na czerwonym świetle przez ulicę. Trafiłam na podwórze pobliskiej kamienicy, gdzie miałam klucze do mieszkania kobiety, którą się wtedy opiekowałam. Zasłoniłam firany i zauważyłam przez okno pięć osób, które czaiły się przy budynku.
Zastanawiałam się, co dalej robić, jak się stamtąd wydostać. Nie było tam telefonu. Na szczęście, pomogła sąsiadka, mieszkająca piętro niżej w moim bloku. Po kilku godzinach przyszła i powiedziała, że czeka na mnie samochód dyrektora i mam jechać do stoczni. Odpowiedziałam, że jest to niemożliwe, bo jak tylko wyjdę z klatki to zatrzymają mnie esbecy czekający przed budynkiem. Dodałam też, że nie mogę jechać autem dyrektora, bo nie wiadomo, gdzie mnie wywiozą. „Ale jest dwóch stoczniowców" – szepnęła sąsiadka. „A, to zmienia postać rzeczy, niech więc podjadą pod sam budynek" – odparłam.
PAP: Jak wyglądało powitanie Pani na terenie stoczni?
A.W.: Na bramie straż pełnili już robotnicy. Samochód wjechał może z 10 metrów i stanął, bo taki był już wokół wielki tłum. Podbiegła do mnie kobieta z naręczem róż. Zaskoczona zapytałam: „Skąd ty wzięłaś rano tyle kwiatów?". A ona: „Z klombu przed dyrekcją, przecież to są nasze". Poproszono mnie, żebym weszła na koparkę, żeby wszyscy zobaczyli i uwierzyli, że jestem. Ponad ludzkimi głowami zauważyłam napis kredą na kawałku dykty: „Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy; 1000 zł dodatku drożyźnianego". Łzy zakręciły mi się w oczach, nie pamiętam, co powiedziałam, to były jakieś krótkie słowa podziękowania. Schodzę na dół, robotnicy robią dla mnie szpaler w tłumie i żądają, żebym stanęła na czele strajku. Wytłumaczyłam im szybko, że jeśli pokieruje tym baba, to spadnie ranga sprawy. Wiedziałam też, że WZZ planował, że strajkiem pokieruje Wałęsa.
Potem weszłam z grupą robotników do sali BHP na pertraktacje z dyrektorem. W ogóle nie liczyliśmy, że z tego będzie strajk. A nawet, jeśli do niego dojdzie, to przypuszczaliśmy, że potrwa godzinę lub dwie, góra jeden dzień. Liczyłam bowiem, że Gniech (dyrektor stoczni Klemens Gniech - PAP) szybko wycofa brutalną i bezpodstawną decyzję o zwolnieniu mnie z pracy. Dyrektor jednak był twardy mówiąc, że nie po to mnie wyrzucił z pracy, żeby teraz do niej przywracać.
Drugiego dnia negocjacji Gniech dostrzegł jednak, że to nie przelewki i stoczniowcy nie ustąpią. Zaproponował, że wrócę do pracy, ale w Tczewie i tylko do końca roku, a potem mam iść na wcześniejszą emeryturę. Wyszłam przed budynek i zapytałam stoczniowców, czy mam przyjąć taką propozycję. Powiedzieli, że nie można się zgadzać na żadne dodatkowe warunki. Oburzeni zachowaniem dyrekcji dorzucili postulat powrotu Wałęsy do pracy w stoczni i zażądali dwa tys. zł dodatku drożyźnianego.
PAP: Kiedy Wałęsa pojawił się w stoczni?
A.W.: Pierwszy etap negocjacji z naszej strony prowadził młody chłopak, zaraz po wojsku, Piotr Maliszewski z W-2, który wraz z Bogdanem Felskim z K3 wiózł samochodem dyrektora do stoczni. Potem podchodzi Wałęsa, przejmuje rozmowy i trzeciego dnia załatwia, że nas dwoje wraca do pracy w stoczni oraz 1500 zł dodatku.
Tymczasem całe Trójmiasto już stoi. Wałęsa kończy strajk. Ktoś jeszcze krzyczy: „Lechu, nie podpisuj, jest szansa zalegalizowania Wolnych Związków Zawodowych". A on na to: „Głupi jesteś, dyrektor i tak dał nam więcej, niż żądaliśmy". Wałęsa powiedział jeszcze do dyrektora, że nie chce wracać na statek, ale na wydział samochodowy. Gniech przystał na to. Przez radiowęzeł poszła już informacja, że strajk się skończył. Wałęsa wychodząc z dyrektorem z sali BHP mówił jeszcze do ludzi: „Na co czekacie? Dosyć leniuchowania. Jazda do domu, bo inaczej straż was wyprowadzi". Powiedział też, że zobowiązał się, iż robotnicy odpracują te trzy dni strajku. I ludzie zaczęli wychodzić ze stoczni.
PAP: Jak w tej sytuacji doszło do wznowienia strajku?
A.W.: Podszedł do mnie m.in. Tadeusz Szczudłowski mówiąc z żalem, że nie mieliśmy prawa przerwać strajku po załatwieniu swoich własnych, stoczniowych postulatów w sytuacji, gdy w Trójmieście stoi większość zakładów. Zapytałam wówczas Alinę Pienkowską, co robić, a ona na to błyskawicznie, że trzeba ogłosić strajk solidarnościowy - wtedy po raz pierwszy padło to słowo. Próbujemy to ogłosić przez mikrofon, ale radiowęzeł jest już wyłączony. Biegniemy obie półtora kilometra w kierunku bramy nr 3, gdzie wychodzi najwięcej osób. Po drodze myślałam, że jak nie prosiłam stoczniowców o strajk, a oni sami go zrobili, to teraz zgodzą się, kiedy poproszę ich o kontynuowanie strajku.
Przy bramie jeden ze stoczniowców zawołał, że ma dość, jest zmęczony i chce wrócić do rodziny. Rozpłakałam się. Wtedy Alina stanęła na beczce, podniosła do góry prawą rękę - pomyślałam, że jak warszawska Nike. Wszyscy stali w milczeniu i czekali, co może powiedzieć ta drobna kobieta w różowej bluzce. Ona zaś tłumaczyła tym swoim anemicznym głosem, że nie wolno iść teraz do domu, gdy inne zakłady cały czas strajkują. Ktoś powiedział, że trzeba zamknąć bramę, bo będą aresztowania za strajk, a gwarancje wojewody, że nie dojdzie do represji są nic nie warte. Krzyknęłam tylko do Aliny: „Ziarno zasiane, biegnijmy na kolejną bramę". Tam poszło już łatwiej, było mniej osób do przekonywania. Na bramę nr 1, niedaleko gazowni, pobiegłam już sama. Zostało nas wszystkich może 500-800 osób, trudno to było nawet policzyć.
W nocy z 16 na 17 sierpnia powstaje Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i 21 postulatów, których autorem był Andrzej Gwiazda. Potem pertraktowaliśmy jeszcze m.in. z wojewodą gdańskim Jerzym Kołodziejskim sprawę wycofania zakazu zorganizowania mszy św. na terenie stoczni. W niedzielę rano nabożeństwo zostało odprawione, ludzie wrócili i strajk został odbudowany.
I wtedy Wałęsa, jak niewiniątko, zaczął nas błagać, żebyśmy pozwolili mu prowadzić strajk. Zapewniał nas, że jak nie będzie się nadawał, to go wyrzucimy. Myśmy się zgodzili, ale wyrzucić go już nie można było, gdyż opieką objął go członek KC PZPR i szef POP w Stoczni Gdańskiej, Jan Łabęcki.
PAP: Co to znaczy objął opieką?
A.W.: Po prostu kontaktował się z Wałęsą i go wspierał. Dawał mu instrukcje, jak się zachowywać. Dowiedzieliśmy się o tym kilka dni później. Było tak, że Wałęsa znikał na godzinę, kilka godzin i nie wiadomo było, gdzie jest.
Mówiłam już to wiele razy, ale powtórzę jeszcze raz. Wałęsa nie przeskoczył przez żaden płot, został dowieziony do stoczni motorówką Marynarki Wojennej. Jeśli chce, może mnie podać za te słowa do sądu – nie boję się. Wałęsa był u dowódcy MW kontradmirała Ludwika Janczyszyna, członka egzekutywy PZPR w Gdańsku i dostał od niego wytyczne, żeby nie dopuścić do strajku. Już w czasie strajku krążyła informacja, że Wałęsa dotarł do stoczni na pontonie.
W 20. rocznicę Sierpnia ''80 na plebani kościoła św. Brygidy w Gdańsku u ks. prałata Henryka Jankowskiego odbyło się spotkanie okolicznościowe z udziałem kilkunastu osób. Było dziesięciu stoczniowców ze Szczecina. Był też I sekretarz PZPR w Gdańsku w latach 80. Tadeusz Fiszbach. Zapytałam go wówczas, dlaczego cały czas mówi się o skoku Wałęsy przez płot, skoro dostał się on na teren stoczni motorówką na polecenie admirała MW Piotra Kołodziejczyka. A Fiszbach na to do wszystkich siedzących przy stole: „Pani Anno, nie na polecenie Kołodziejczyka, ale Janczyszyna".
PAP: Jakie były najbardziej dramatyczne chwile podczas strajku?
A.W.: Gdzieś przed 22 sierpnia, jeszcze przed przyjazdem delegacji rządowej z Jagielskim (wicepremier Mieczysław Jagielski - PAP), jacyś młodzi pracownicy z poczty przynieśli nam podsłuchy rozmów milicjantów, z których wynikało, że SB chce rozpylić na terenie całej stoczni środek nasenny. Puściliśmy te taśmy u komendanta straży pożarnej wierząc, że u niego nie będzie podsłuchów. Gdy skończyliśmy ktoś zawołał, że jest do mnie telefon. Zadzwoniła mama Maćka Grzywaczewskiego (obecnie szef I Programu TVP – PAP) mówiąc, że w Gdańsku trwa ewakuacja szpitali i opróżniane jest więzienie. Dla mnie to było jednoznaczne, że szykuje się pacyfikacja stoczni. Zrobiliśmy naradę i postanowiliśmy ustawić wszystkie dźwigi światłem do wody, a od strony miasta ustawić gęsto straż robotniczą. I tak czuwamy. Ale jak długo można tak czekać? W końcu postanowiliśmy zawiadomić Ojca Świętego Jana Pawła II, że cokolwiek się stanie, to my i tak nie wyjdziemy ze stoczni. Chcieliśmy, aby on dał świadectwo prawdzie, a świat mu uwierzy.
PAP: I jak to zrobiliście?
A.W.: Ktoś z innego zakładu dał nam samochód, którym pojechaliśmy do kurii biskupiej. Zabrał się ze mną stoczniowiec Jan Koziatek. Zdążyłam chwycić w garść kartkę z 21 postulatami. W kurii zastaliśmy sufragana Kazimierza Kluza. Biskup stanął wyprostowany i powiedział: „Dzieci, co wy wyrabiacie? Czy zdajecie sobie sprawę, że na redzie stoją już okręty wojenne? Przecież krew się poleje. Jak można stawiać takie żądania?". To było jak uderzenie obuchem w głowę. Stałam przytłoczona, zaciskałam tylko mocno dłonie, aż posiniały mi paznokcie. Wyciągnęłam w końcu kartkę z postulatami i zapytałam: „Ekscelencjo, proszę własnoręcznie skreślić te żądania, które są wygórowane, a ja od razu wrócę do stoczni i pokażę to kolegom". Biskup nie biorąc do ręki tej kartki, przeczytał ją i już zmienionym głosem powiedział: „No nie, to są niezbywalne prawa człowieka". Wybuchłam wtedy strasznym szlochem i wykrztusiłam z siebie, że stoczniowcy proszą o modlitwę Kościoła i powiadomienie papieża o całej sytuacji.
PAP: Jaka była atmosfera rozmów z komisją rządową?
A.W.: Nam się łatwiej prowadziło rozmowy z komisją niż z naszymi doradcami. Z komunistami rozmowy były krótkie i zdecydowane. A doradcy nas łamali i przetrącali kręgosłupy, ucząc nas dyplomacji w negocjacjach. Zresztą, wraz z delegacją rządową nocowali oni w jednym hotelu. I tam się naradzali, jak nas złamać.
PAP: Co Pani czuła, kiedy podpisaliście porozumienie i strajk się zakończył?
A.W.: Uwierzyłam, że będzie inna Polska, że moje dzieci, a na pewno wnuki będą miały lepszy start życiowy niż ja. Wieczorem pobiegłam jeszcze na cmentarz i nad grobem męża mówiłam: „Ty nie doczekałeś, ale jest zwycięstwo, Polska jest inna... będzie dobrze".
PAP: Jak ocenia Pani dziś dorobek Sierpnia ''80 ?
A.W.: Bardzo negatywnie. Pozwoliliśmy nasze zwycięstwo, dające Polakom wielką nadzieję, zamienić w wielką klęskę. Nie potrafiliśmy utrzymać tego zwycięstwa. Zaufaliśmy niewłaściwym ludziom. „Solidarność" przejęli agenci i zdrajcy, a komuniści pozwolili im rabować kraj, gwarantując w ten sposób samym sobie gwarancje bezpieczeństwa. W 1989 r. ze sztandaru pierwszej „Solidarności" zrobiono parasol ochronny nad rządem i kontraktowym Sejmem. Przez 16 lat nie rozliczono żadnej zbrodni komunistycznej.
Dziś nie można głośno powiedzieć, że Wałęsa był agentem, który grał i oszukiwał ludzi, bo zaraz podnosi się wielki krzyk jego obrońców. Czy to jest wolna Polska?
Rozmawiał Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)