Życiorys Andrzeja Rozpłochowskiego mógłby posłużyć za kanwę scenariusza filmowego. Urodzony w Gdańsku-Oliwie, jako młody człowiek przyjeżdża na południe Polski za pracą i mieszkaniem do największego kombinatu metalurgicznego PRL - Huty „Katowice” w Dąbrowie Górniczej. W sierpniu 1980 r. ten maszynista lokomotyw spalinowych staje na czele strajku, wspierającego protestujących na Wybrzeżu stoczniowców.
Podpisywane na raty z komunistyczną władzą Porozumienie Katowickie jest ostatnim z czterech Porozumień Sierpniowych. Zawarte już 11 września, przypieczętowuje możliwość utworzenia „Solidarności”, zobowiązując władze do akceptacji organizowania i działania wolnych związków zawodowych w całym kraju.
W stanie wojennym Rozpłochowski był internowany i więziony przez blisko 3 lata. Donosili na niego żona i ojciec – w latach 50. funkcjonariusz UB. Dowiedział się o tym wszystkim dopiero kilka lat temu.
W 1988 r., by ciężko chora żona mogła leczyć się za granicą, przyjmuje paszport w jedną stronę i wyjeżdża do Ameryki. W Stanach Zjednoczonych handluje autami, rozwozi pizzę, jest strażnikiem w zakładzie psychiatrycznym. Wreszcie otwierają z żoną kwiaciarnię w Sacramento. Kiedy decyduje się sprzedać firmę i dom, trafia akurat na gigantyczny kryzys na amerykańskim rynku nieruchomości i traci zgromadzony przez 22 lata majątek.
Po 30 latach od powstania „Solidarności” wraca właśnie z żoną do Polski, by zacząć wszystko od nowa i „dalej walczyć o wolność” – o czym mówi w rozmowie z PAP.
PAP: Zacznijmy od protestu w Hucie „Katowice” i Porozumienia Katowickiego, najmniej znanego ze wszystkich czterech Porozumień Sierpniowych. Dlaczego tak się stało, pana zdaniem, i jak to się wszystko zaczęło?
Andrzej Rozpłochowski (A.R.): Zanim w hucie wybuchł strajk 29 sierpnia 1980 r. w poszczególnych wydziałach, oddziałach i zakładach wielkiego kombinatu Huty Katowice, zatrudniającego wówczas 20 tys. załogi, trwały zebrania między załogą z kierownictwami jednostek. W mojej ocenie były organizowane właśnie przez dozór huty. Kierownictwo wręcz prosiło ludzi, by wypowiadać swoje problemy, niezadowolenie, zgłaszać postulaty. To niejako przygotowało grunt pod strajk. To było takie podgrzewanie nastrojów i emocji.
PAP: W jakim celu kierownictwo zakładu miałoby to robić?
A.R.: Znając już fakty, po latach myślę, że istniała grupa komunistów wewnątrz kierownictwa PZPR, która inspirowała wydarzenia sierpniowe, aby obalić ekipę Gierka i dojść do władzy. Świadczy o tym choćby skład tych komitetów strajkowych – wciąż są kontrowersje co do powiązań liderów protestów w Gdańsku, Szczecinie czy Jastrzębiu ze Służbą Bezpieczeństwa. Ja jestem jedyny czysty, a tylko dlatego, że my jako jedyni z tych czterech ośrodków obaliliśmy pierwszy trefny komitet strajkowy, zainspirowany w momencie strajku. Bo najpierw powstał komitet, a potem myśmy z moim kolegą Jackiem Jagiełką doprowadzili do jego obalenia. Kiedy komuniści stracili ten pierwszy, podstawiony komitet strajkowy i kiedy powstał nasz, drugi – dopiero wtedy huta została otoczona przez milicję, zaczęły się prowokacje, sabotaż, zatrzymywanie ludzi dojeżdżających do strajku i odjeżdżających do domu, kampania ulotkowa atakująca personalnie mnie i – co jest najistotniejsze – na negocjacje z naszym komitetem strajkowym akurat nie mogła dojechać żadna kompetentna komisja rządowa, w odróżnieniu od Gdańska, Szczecina, Jastrzębia. Tam jednorazowo podpisano porozumienia i one są znane, a z nami grano w ciuciubabkę. 3 września do Jastrzębia przyjechała w pełni kompetentna komisja rządowa z wicepremierem Kopciem na czele, podpisali porozumienie, natomiast do nas dzień później przyjechała oficjalnie komisja rządowa pod przewodnictwem ministra hutnictwa Franciszka Kaima, która nie miała jednak żadnych kompetencji do podpisania porozumienia z nami. Mogli tylko od nas przyjmować postulaty i tylko nieliczne rzeczy załatwiać. Zażądaliśmy nowej i odjechała. Porozumienie Katowickie było więc zawierane na raty. Pierwszy etap 4 września, następnie 11 września, ale znowu tylko do pewnych rzeczy i dopiero z 22 na 23 października nastąpiło dopięcie ostateczne Porozumienia Katowickiego, dopinanie postulatów branżowych. Właśnie wtedy już historia Porozumienia Katowickiego, tworzenia ruchu związkowego była zakopana, zapomniana, tak jest do dzisiaj – to jest geneza tej historii, dlatego tak się stało.
Chciałem jednak dodać, że jakiekolwiek plany i powiązania mieli komuniści, im się to wymknęło spod kontroli, także w innych ośrodkach. Otworzyli puszkę Pandory. Wystarczyła iskra i wybuchło wielomilionowe pokojowe polityczne powstanie narodowe Polaków. Bo tak to było. Ja osobiście czułem się nie jak związkowiec walczący o większą pensję, ale jak walczący o wolność Polski człowiek. Wszystko czyniłem, by obalać władzę komunistów, a nie domagać się tylko pozłacania klatki niewoli.
PAP: Jak przebiegały same rozmowy i podpisywanie porozumienia?
A.R.: - Mieliśmy kilka tysięcy postulatów. Już 31 sierpnia nastąpiło oficjalne podjęcie pierwszych rozmów komitetu strajkowego, a ze strony władzy zgłosił się ówczesny dyrektor naczelny Huty Katowice Zbigniew Szałajda. Powiedział nam, że ma uprawnienia Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach i ministerstwa hutnictwa. Tak to chcieli z nami rozegrać. Myśmy się z nim spotkali, przekazali mu kopie wszystkich naszych paru tysięcy postulatów i rozeszliśmy się z uzgodnieniem, że domagamy się przyjazdu komisji rządowej, a nie rozmów z panem dyrektorem, bo z nim nie mamy o czym rozmawiać. On to przyjął do wiadomości. Czuliśmy się bardzo zniechęceni tym, że nas traktuje się inaczej. Z telewizji widzieliśmy, że była właściwa komisja rządowa w Gdańsku, to samo odbyło się w Szczecinie. Nie wiedzieliśmy w ogóle, że jest drugi strajk u górników w Jastrzębiu. Wiedząc o strajku w Gdańsku wysłaliśmy naszych kurierów samochodem prywatnym do stoczni, żeby nawiązać kontakt, dowiedzieć się, o co chodzi. Pojechali, wrócili i przywieźli nam m.in. jako dar od Wałęsy figurkę drewnianego robotnika, która stała na stole, gdy podpisywał porozumienie z Jagielskim. Widać ją w materiałach, filmach. Figurka jest ciągle w rękach człowieka, który ze mną blisko współpracował. Gdańsk dziękował nam za poparcie, za naszą postawę strajkową.
PAP: Jakich mieliście doradców? Był wśród nich również twórca pierwszych wolnych związków Kazimierz Świtoń.
A.R.: Początkowo nie mieliśmy doradców, ale na pierwszy etap negocjacji 4 września zwróciliśmy się do kurii biskupich w Katowicach, Częstochowie i Opolu. Kurie tak zadziałały, że z Warszawy przyjechali do nas jedni z głównych doradców „S”, m.in. Wiesław Chrzanowski i Piotr Andrzejewski. To właśnie eksperci, słysząc, że chcemy tworzyć wolny związek zawodowy, od razu opracowali nam statut tego związku. Przywieźliśmy też na hutę Kazimierza Świtonia, został z nami jako honorowy sekretarz Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. 4 września podpisaliśmy wstępne porozumienie z tą niekompetentną komisją rządową, nie kończące całości. Podpisaliśmy to, co mogli nam dać. Odjechali i czekaliśmy do 11 września na kolejną komisję rządową. Okazało się, że to była ta sama komisja, z tym samym Kaimem, która też wszystkiego nie chciała podpisywać, ale znowu była władna dzięki naszym naciskom i naleganiom zgodzić się na pewne polityczne rzeczy. W tym właśnie nasz postulat, w którym się domagaliśmy, żeby porozumienia na Wybrzeżu, zwłaszcza Porozumienie Gdańskie i jego zapisy prawa mają obowiązywać na terenie całego kraju. Że Polacy na terenie całego kraju mają prawo do tworzenia wolnych związków zawodowych. Bo Porozumienie Gdańskie dotyczyło tylko Wybrzeża. Podpisaliśmy więc 11 września, że ludzie pracy mają prawo tworzyć wolne związki zawodowe na terenie całego kraju oraz że bezpieczeństwo wszystkich protestujących obowiązuje na terenie całego kraju.
PAP: Jaka była wtedy atmosfera, czy czuliście, że to jakiś przełom?
A.R.: To był permanentny żar rewolucji w sercu i w głowie. Nie myślało się o spaniu, o jedzeniu, byliśmy jak w transie. Od momentu wejścia w strajk 29 sierpnia, przez pierwsze 4 czy 5 dób ja nie spałem ani minuty. 2 czy 3 września słaniałem się na nogach, pamiętam, ze miałem je jak z waty. Koledzy powiedzieli: jesteś przewodniczący, na krzesła, przespać się, bo musisz być najsprawniejszy z nas. To był trans – dzień i noc, dzień i noc. Przecież myśmy w życiu niczego nie tworzyli, nie kończyliśmy szkół zarządzania i dyplomacji, żaden z nas nie działał nigdzie wcześniej. Myślę, że kierował nami Duch Święty, o którego wcześniej Jan Paweł II się modlił. To był ten żar w sercu, jasność umysłu i zdolność podejmowania słusznych decyzji.Już po porozumieniu miałem poczucie, że to jest za mało, że nie należy działać w pojedynkę w regionach, tylko utworzyć jeden krajowy, silny ruch. Na podstawie porozumienia i ze statutem opracowanym przed doradców, z Kazimierzem Świtoniem złożyliśmy dokumenty w celu zarejestrowania naszego związku w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie.
PAP: Czy dzisiaj czuje pan żal, że mało się mówi o Porozumieniu Katowickim, że jego rola jest niedoceniana?
Ogromny żal. Czułem go od samego początku, ale wiem, że komuniści już przewleczeniem zawarcia z nami porozumienia spowodowali, żeby tylko tamte trzy były od początku znane. Nie podpisując z nami pełnego porozumienia na wszystko spowodowali, że wypadliśmy z tej oficjalnej pamięci.
PAP: Jak dziś patrzy pan na Porozumienia Sierpniowe? Czy pana zdaniem można było wtedy zrobić więcej?
A.R.: Sprzeciwiam się opiniom, że więcej nie można było. Tego nie wiemy, bo nie zrobiono nic więcej. Natomiast ja nie wierzyłem, że te porozumienia gwarantują nam bezpieczeństwo na stałe. Nie wierzyłem ani przez minutę, że będziemy mieli spokój działania, w co wierzył obóz realistów w „S”. Oni mówili, że jak się ograniczymy, nie będziemy władzy drażnić, to oni pozwolą nam powolutku się rozwijać. Ja się z tego śmiałem, ale na poważnie się temu przeciwstawiałem. Twierdziłem, że to mrzonki i stan wojenny pokazał, że miałem rację.
PAP: Wraz z grupą innych działaczy śląsko-dąbrowskiej „S” został pan zatrzymany na dworcu w Katowicach, kiedy wracaliście z Gdańska z obrad Komisji Krajowej. Był pan internowany i więziony przez blisko 3 lata. Co było wtedy najtrudniejsze do zniesienia?
A.R.: Najstraszniejsze było to, że jestem w więzieniu, a nie mogę być na zewnątrz i pomagać walczyć ludziom na wolności. Byłem zły na siebie, że mnie złapali. Wyszedłem w 1984 r., wkrótce potem ożeniłem się z Basią. Siedząc w Areszcie Śledczym na Rakowieckiej w Warszawie złożyłem własną przysięgę wobec Boga, że jeśli dane mi będzie ten pawilon opuścić żywym, to się z nią ożenię i zaopiekuję się nią. Wiedziałem już wtedy, że jest poważnie chora.
PAP: Wyjechał pan z kraju w 1988 r., niedługo przed przełomem, właśnie ze względu na chorobę żony?
A.R.: Tak, żeby ratować jej zdrowie i życie. Dostała wszelką możliwą pomoc od naszych solidarnościowych lekarzy w akademii medycznej w Katowicach – Ligocie. Po operacji ginekologicznej przez 2 dni walczyła ze śmiercią w izolatce, miała zapalenie otrzewnej. Nasi lekarze poinformowali mnie jednak, że SB robi naciski, żeby przerwać jej tam leczenie, poza tym medycznie nie można było jej już w tych czasach w Polsce pomóc. Próbowałem wysłać ją samą na leczenie, w ramach pomocy międzynarodowej, jaką dostawała „S”, nie udawało mi się. W końcu zdecydowaliśmy się na wyjazd, to było 1 stycznia 1988 r.
PAP: O tym, że żona była tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa i donosiła na pana, dowiedział się pan zaledwie kilka lat temu, w 2006 r., od opozycyjnej koleżanki.
A.R.: Tak to było. Zadzwoniła w święta Bożego Narodzenia. Stałem jak sparaliżowany. Żona do wszystkiego się jednak szczerze przyznała. Uporałem się jakoś z tym tylko dlatego, że znalazłem podstawy, aby jej wybaczyć, w dokumentach z IPN i w postawie mojej żony wobec mnie przez te wszystkie lata, również lata więzienia. Zwerbowali ją na początku stanu wojennego, też została zatrzymana w grudniu jako działaczka „S”. Ona ma bardzo kruchą strukturę psychiczną, a zwerbowano ją brutalnym szantażem, znęcaniem się psychologicznym, że dziecka więcej nie zobaczy - miała 5-letniego syna z pierwszego małżeństwa, bardzo chorowitego od urodzenia. Mówili, że on trafi do domu dziecka, a ją zniszczą. Tak ją psychicznie załamali, że zgodziła się na podpisanie zobowiązania do współpracy. Z dokumentów IPN wynika, że w pierwszej chwili tego szoku, strachu, napisała najpierw kilka raportów ze spotkań komitetu pomocy w Sosnowcu, czy złożenia kwiatów pod kopalnią „Wujek” i na przesłuchaniach opowiadała, jak działał zarząd regionu przed stanem wojennym. Później domagali się dwóch rzeczy – oddziaływania na mnie, żeby mnie dołować, żeby mnie przekonywać do wycofania z działalności, żebym zmiękł, skruszył się. Nie robiła tego, z wyjątkiem jednego listu, już późno wysłanego, na Rakowiecką. Pisała, że tyle ludzi już wyjechało, pytała, czy chcę umrzeć w więzieniu. Kiedy wyszedłem z więzienia i mieliśmy się pobrać, próbowała mi powiedzieć, ale nie umiała się przełamać. Mówiła, że coś podpisała i czy na pewno chcę się z nią ożenić. Sądziłem, że to była lojalka i powiedziałem, że jej to wybaczam, że to za mało, żeby przekreśliło to, co nas łączy i jak jest między nami. Z tych dokumentów wynikało też, że na żądania, aby donosiła dalej, odpowiadała, że zakazałem jej działalności, że jest chora, że nie ma czasu. Przed końcem 1983 r. rozwiązano z nią współpracę z powodu dalszej nieprzydatności. Wybaczyłem jej więc.
PAP: Z dokumentów IPN dowiedział się pan też, że donosił na Pana również ojciec.
A.R.: Rodzice byli po rozwodzie, z ojcem miałem oziębłe stosunki. Mama kiedyś próbowała coś mówić, ale się bała. Mówiła tylko, że ojciec miał bardzo złą pracę, z pistoletem pod poduszką spał. Na początku stanu wojennego SB wypuściła fałszywkę, jakoby komisja Stoczni Gdańskiej szukała informacji o chorążym UB Edwardzie Rozpłochowskim. Prosząc o dokumenty w sprawie żony poprosiłem więc również o te o ojcu. Okazało się, że rzeczywiście w latach 1948-52 był referentem UB w Gdańsku, miał stopień chorążego, a potem do końca życia, był cały czas kontaktem operacyjnym, donosił nawet na mnie, gdzie byłem, z kim się spotkałem.
PAP: Co pana bardziej dotknęło - współpraca żony czy ojca?
A.R.: Bardziej ojca, bo żona zachowała się godnie, wyszła z tego. Człowieka każdego można złamać. Tylko ten, kto nie siedział może udawać zucha. Ale jak zobaczyłem, że mój ojciec służył im dobrowolnie przez całe życie - to było dla mnie najstraszniejsze.
PAP: Ameryka była dla pana gościnna?
A.R. Bardzo, choć wszystko, do czego tam doszedłem, na końcu straciłem. Handlowałem autami, rozwoziłem pizzę, byłem strażnikiem w zakładzie psychiatrycznym, w końcu mieliśmy z żoną kwiaciarnię w Sacramento. Kiedy 5 lat temu podjąłem decyzję, że wracamy do Polski, sprzedaliśmy biznes i żyliśmy z tych pieniędzy, inwestowaliśmy też w dom, żeby go lepiej sprzedać, to był ten szczyt nakręconych cen. Ale potem przyszedł kryzys i dom sprzedaliśmy w końcu grubo poniżej wartości. A więc muszę tu znów szukać pracy, znaleźć swoją niszę, a nie mam lat 38, tylko 60. Ale cieszę się, że miałem okazję poznać, na czym polega życie w wolności.
PAP: W Polsce nie ma takiej wolności, jak w Ameryce?
A.R.: Absolutnie. Formalnie jest, ale w praktyce nie ma. To jest Rzeczpospolita korupcyjna, złodziejska, kolesiowa. W Ameryce można przyjechać bez języka, bez pieniędzy i do wszystkiego dojść.
PAP: Dlaczego więc pan wraca? I jeśli zrobi Pan bilans – więzienie, sprawa żony, ojca, emigracja, a teraz powrót do kraju, z którego nie jest pan zadowolony - to warto było walczyć?
A.R.: Tak, bo o wolność zawsze warto i trzeba walczyć. Ten cel został niezrealizowany, przyjechałem z Ameryki, żeby dalej walczyć. Uważam się za ucznia marszałka Piłsudskiego, który powiedział, że wolność nie kosztuje dwie krople krwi i dwie krople potu. Przy Okrągłym Stole nawet dwóch kropli potu nie wylano, żeby zbudować wolną Polskę, dlatego jest tak, jak jest. Potrzeba jeszcze wiele kropli potu, żeby była naprawdę wolna.
PAP: Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Anna Gumułka (PAP)
lun/