Olgierd Łukaszewicz, aktor, prezes ZASP, który niedawno obchodził jubileusz 70-lecia, patrząc na swoje życie dostrzega, jak ważna rolę odegrał w nim etos harcerski. Od lat marzy o zagraniu roli Don Kichota, najlepiej takiego jak z wiersza Grochowiaka.
PAP: Gdy czytałam książkę "Seksmisja i inne moje misje" - wywiad-rzekę, jaki przeprowadził z Panem Tomasz Miłkowski, uświadomiłam sobie coś zaskakującego: fakt, że dla Pana, tak jednoznacznie kojarzonego z aktorstwem tak ważny okazuje się wątek harcerski. Także kilka lat ministrantury nie pozostało bez konsekwencji dla pańskiej drogi życiowej ...
Olgierd Łukaszewicz: Harcerstwo okazało się bardzo istotnym wzorcem działania w moim życiu. Patrząc wstecz widzę, że zawsze miałem w sobie potrzebę działania, angażowania się, wtrącania, organizowania wspólnoty. To zostało mi do dzisiaj, a ukoronowaniem tej harcerskiej linii działalności jest funkcja prezesa ZASP. Twierdzę, że doświadczenie harcerskie to jedyna kwalifikacja na to stanowisko. To właśnie etos harcerski pomagał mi już wiele razy organizować kolegów w akcjach, które odpowiadają mojej wizji zobowiązań polskiego aktora.
PAP: Jakie zobowiązania ma polski aktor?
Olgierd Łukaszewicz: Ta tradycja budowana jest od czasów powstania listopadowego, kiedy w Teatrze Narodowym miały miejsce różne podtrzymujące patriotycznego ducha przedstawienia. Już wtedy aktorzy uzyskali nimb tych, którzy niosą sztandar niepodległości. W czasie zaborów w teatrach często wisiał napis "Naród - Sobie", teatr chronił polskie słowo, polską sztukę i literaturę. Aktorzy mieli poczucie, że oto w rozbitym kraju mają misję krzewienia języka, kultury, spajania kraju. Takie przekonanie przechodziło z pokolenia na pokolenie. Zofia Rysiówna pokazywała mi rotę przysięgi młodych aktorów, którą ona sama składała w roku mojego urodzenia, wstępując w "szeregi aktorstwa polskiego", jak to ujęto w tekście. W 1968 r. wydarzenia marcowe rozpoczęły się przecież od "Dziadów" Dejmka. Na tle dzisiejszego świata taka misja patriotyczna polskich aktorów może być postrzegana, jako coś egzotycznego, ale w Polsce tak właśnie jest - od aktora oczekuje się zaangażowania w życie społeczne, pewnego rodzaju dialogu ze społeczeństwem, wyrażania jego nadziei i obaw.
Olgierd Łukaszewicz: Harcerstwo okazało się bardzo istotnym wzorcem działania w moim życiu. Patrząc wstecz widzę, że zawsze miałem w sobie potrzebę działania, angażowania się, wtrącania, organizowania wspólnoty. To zostało mi do dzisiaj, a ukoronowaniem tej harcerskiej linii działalności jest funkcja prezesa ZASP. Twierdzę, że doświadczenie harcerskie to jedyna kwalifikacja na to stanowisko. To właśnie etos harcerski pomagał mi już wiele razy organizować kolegów w akcjach, które odpowiadają mojej wizji zobowiązań polskiego aktora.
PAP: Czy nie sądzi Pan, że dla polskich aktorów taka misja nie jest czasem zbytnim obciążeniem?
Olgierd Łukaszewicz: Jakimś obciążeniem jest na pewno, ale też daje możliwości rozwoju, jest źródłem siły. Dzisiaj też lada moment taki model aktorstwa walczącego o realizowanie w Polsce ważnych wartości może powrócić, zwłaszcza jeśli w kraju pogłębiać się będzie monopartyjność. To rzadko jest decyzja pojedynczego aktora, liczy się kontekst społeczny, chwila, fakt, że jakaś rola przypadła akurat jemu, tak jak Cybulskiemu rola Maćka w "Popiele i diamencie". Może znowu trafi się nam aktor, którego rola wykreuje go na wyraziciela emocji niemających innego ujścia?
PAP: Czy takie podejście do konkretnego zawodu, mającego - przynajmniej teoretycznie - stanowić źródło utrzymania, jakim przecież aktorstwo, nie jest zbyt idealistyczne?
Olgierd Łukaszewicz: Harcerz potrzebuje takiej wiary, trochę patetycznej, trochę na wyrost, że to, co robi jest ważne. Staje się to motorem jego działania, określa sens jego samorealizacji nawet za cenę śmieszności. Przyznaję: jest w tym donkiszoteria, ale świat potrzebuje Don Kichotów. Bardzo istotna jest obecnie kwestia, jakie zadania ma spełniać teatr publiczny, finansowany ze środków publicznych. Komercyjne sceny grają przecież dla zabawy i zarobku.
PAP: Nic w tym chyba złego?
Olgierd Łukaszewicz: Pewnie nie. Ważne zresztą, żeby nie stawać się zakładnikiem pewnych rozróżnień w świecie, który się zmienia. Seriale długo uchodziły za "wyklęte" u miłośników sztuki wysokiej, a potem sam Wajda angażował w filmach aktorów, dlatego, że ich twarze były znane z seriali. Jeszcze kilkanaście lat temu na zjeździe ZASP-u osobiście apelowałem: "zostawmy nasze twarze dla sztuki". Uważałem wtedy, że zagrożeniem dla gwarancji z publicznego pieniądza jest fakt, że aktor zarabia krocie na wizerunku, który buduje w rolach finansowanych z podatków. Teraz myślę, że to było trochę naiwne myślenie, wyniesione przeze mnie nie tylko z domu i harcerstwa, ale też z mentalności śląskiej, bo przecież wychowywałem się właśnie tam. Na Śląsku spotkałem tylu rzetelnych ludzi, wiernych swojemu słowu, skromnych i zdolnych do wysiłku na rzecz innych. Ale dla mnie decydujące było jednak harcerstwo. Mogę powiedzieć, że harcerz był we mnie całe życie.
PAP: Uważa Pan, że prezesura ZASP jest pewnego rodzaju ukoronowaniem tej harcerskiej drogi....
Olgierd Łukaszewicz: Gdy po latach grania na niemieckich scenach, na początku transformacji, wracałem do Polski, przewodniczący dramaturgów niemieckich ostrzegał: uważaj, przy tych zmianach ustrojowych, które macie, może zmienić się model życia teatralnego w Polsce. Radził mi, aby zadbać o zachowanie starego modelu, podobnego zresztą do modelu obowiązującego w Niemczech. W Anglii i Francji taki system został rozmontowany, co pociągnęło za sobą likwidację zespołów teatralnych. Aktorzy gorzko teraz tego żałują. Tam nie sposób zaplanować, że jakieś przedstawienie będzie grane przez dłuższy czas w tej samej obsadzie. Publiczny teatr wprowadzono po wojnie w całej Europie zakładając, że jego działania będą humanizowały procesy społeczne, w imię pokoju. Dzisiaj się to podważa, szczególnie w dobie finansowego kryzysu. Poczułem misję, wszedłem na tę ambonę, zwłaszcza, że koledzy wpychali. Pierwsze, co robi harcerz - ustala mapę i taka mapa z wyszczególnieniem: ile mamy teatrów, gdzie one są, jakiego rodzaju, zawisła w moim gabinecie. Wcześniej niczego takiego nie było, podobnie jak zebranej w kilkudziesięciu segregatorach uporządkowanej tematycznie wiedzy, jaką powinien posiadać prezes ZASP-u. To się przyda każdemu mojemu następcy.
PAP: Czy ma Pan, jako prezes ZASP jakieś marzenia?
Olgierd Łukaszewicz: Od lat chciałbym, żeby w Polsce powstał Związek Scen Polskich, na wzór Związku Scen Niemieckich, po to, żeby wykonawcy, nie tylko aktorzy, ale też inni pracownicy teatrów, mogli rozmawiać na poziomie krajowym ze swoimi pracodawcami, a organizatorzy z dyrektorami i artystami. Niestety, wszystko to rozgrywa się na tle erozji wspólnotowych emocji, interesów i rozmów. ZASP już nie ma dawnego znaczenia, nawet jeżeli chodzi o potwierdzenie uprawnień zawodowych. Decydują o tym pracodawcy. Pozostało nam działanie charytatywne, jakim jest Skolimów, a także angażowanie się w imieniu środowiska w sprawy publiczne.
PAP: A wątek ministrancki w Pana życiu?
Olgierd Łukaszewicz: Byłem nim kilka lat w wielkim kościele w Katowicach Panewnikach, gdzie ministranci służyli często, jako dekoracja mszy - na stopniach do ołtarza tworzyliśmy szpaler klęczących postaci. To się nazywało "chodzić na klin”, czyli po śląsku "na klęczenie". Na jednej mszy się służyło, na innych - klęczało. W obu wypadkach trzeba był wstać bardzo rano, mama wbiła mi w głowę łaciński ryt mszy, i, choć nie końca się wszystko rozumiało, trzeba było wyraźnie księdzu odpowiadać. Niewiele zostało we mnie z tamtego chłopca, chyba tylko trochę pokory, która zresztą bardzo mi się w życiu przydaje. W roku 2003 zdarzyło się, że najwybitniejsi artyści polscy w opublikowanym liście postawili mi, jako prezesowi ZASP-u, poważne zarzuty dotyczące finansowych spraw związku. Tylko, że ja te problemy odziedziczyłem po poprzedniku. Mogłem wtedy cisnąć to wszystko, nie miałem obowiązku w takiej atmosferze wyciągać stowarzyszenia z klęski. Tylko pokora pozwoliła mi zostać. W 2006 r. ukazała się opinia ekspertów ZASP-u, która zdejmowała ze mnie zarzuty, pokazywała, że de facto uratowałem ZASP. Ale to pokora pomogła mi przetrwać te burze.
Olgierd Łukaszewicz: Wczesną fazę mojego aktorstwa ugruntowała "Brzezina" Wajdy, bo po wcześniejszej "Soli ziemi czarnej" Kutza mogłem przecież iść w innym kierunku. Ale Wajda powiedział mi: "wiesz, takich wysportowanych jak Daniel, to już mamy, pozostań taki, jaki jesteś". Przez jakiś czas moje postaci były budowane z tego, że akceptowałem swoją chudość, ze akceptowałem swoją emocjonalność, tę gorączkę, dlatego wiarygodnie, jak potwierdzają lekarze, zagrałem narkomana w "Kapeluszu pełnym deszczu". Kwintesencją tamtego okresu były moje role w repertuarze na podstawie pism Franza Kafki.
PAP: Obchodzi Pan właśnie jubileusz. Z których ról jest Pan najbardziej dumny?
Olgierd Łukaszewicz: Pewnie nikogo nie zaskoczę, ale to role w filmach Kutza, Wajdy, w "Lekcji martwego języka" Janusza Majewskiego, "Gorączce" Agnieszki Holland, ale też rola Generała Nila. Aktor czuje się spełniony, jeżeli potrafi kreować różnorodne postaci. Przyjemnie widzieć siebie w różnych wcieleniach, na tym właśnie polega ten trochę niepoważny, dziecinny rausz tego zawodu.
PAP: Pana droga przebiegała od ról, o których sam Pan mawiał, że można je opisać, jako "albo umiera albo się rozbiera" do super męskiego generała Nila.
Olgierd Łukaszewicz: Tę wczesną fazę mojego aktorstwa ugruntowała "Brzezina" Wajdy, bo po wcześniejszej "Soli ziemi czarnej" Kutza mogłem przecież iść w innym kierunku. Ale Wajda powiedział mi: "wiesz, takich wysportowanych jak Daniel, to już mamy, pozostań taki, jaki jesteś". Przez jakiś czas moje postaci były budowane z tego, że akceptowałem swoją chudość, ze akceptowałem swoją emocjonalność, tę gorączkę, dlatego wiarygodnie, jak potwierdzają lekarze, zagrałem narkomana w "Kapeluszu pełnym deszczu". Kwintesencją tamtego okresu były moje role w repertuarze na podstawie pism Franza Kafki. Przełomem, który doprowadził mnie do grania silniejszych facetów, była rola w "Magnacie" Filipa Bajona w 1988 r.
PAP: Czy jest jakaś rola, o której Pan marzy?
Olgierd Łukaszewicz: Chciałbym zagrać Don Kichota, ale w sztuce, której jeszcze nie napisano. Mam w szafie cztery adaptacje tekstu Cervantesa, ale żadna z nich mnie nie fascynuje tak bardzo, jak krótki wiersz Stanisława Grochowiaka "Kiedy Don Kichot wędrował przez świat", o tym, w co wierzył błędny rycerz, a jaki był Sancho Pansa. Zaskakujące, że w poincie wiersza Grochowiak samego siebie uznaje za spadkobiercę nie Don Kichota, tylko przyziemnego, rzeczowego Sancho. Pewnie to wynikało z takiej jego filozofii mizerabilizmu, czyli pochylenia się nad rzeczami odepchniętymi, biednymi, pomniejszonymi, brudnymi, ze śmietnika. Piękno może być też w brzydocie - uważał Grochowiak. Takiego Don Kichota chciałbym zagrać.
Książka "Seksmisja i inne moje misje" ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. (PAP)
Rozmawiała Agata Szwedowicz
aszw/ pat/