W Toruniu 27 grudnia 1984 r.przed Sądem Wojewódzkim rozpoczął się reżyserowany przez władze PRL proces funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oskarżonych o uprowadzenie i zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki.
Sprawa objęła tylko bezpośrednich sprawców i ich najniższego funkcją przełożonego. Proces nie ujawnił wszystkich okoliczności ani inspiratorów zbrodni, a prokurator nawet zniesławił ofiarę mordu. Według historyków, proces został pieczołowicie przygotowany przez ówczesne władze.
Na ławie oskarżonych zdecydowano posadzić bezpośrednich autorów zbrodni: naczelnika wydziału w departamencie IV MSW, kpt. SB Grzegorza Piotrowskiego, jego podwładnych por. Leszka Pękalę i por. Waldemara Chmielewskiego oraz wiceszefa departamentu płk. Adama Pietruszkę (pod zarzutem podżegania do zbrodni). Ten ostatni miał usłyszeć przed zatrzymaniem od szefa MSW gen. Czesława Kiszczaka: "Generale Pietruszka, trzeba się dać chwilowo zamknąć" - co miało wywołać protest pułkownika SB, który uważał się za niewinnego.
Powszechna była opinia, że ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego poświęca kilku oficerów SB by wykazać swą "dobrą wolę" i dowieść, że mord na kapelanie podziemnej Solidarności był pośrednio wymierzony także w nią - bo jako "prowokacja wobec linii porozumienia" miał zdestabilizować sytuację w kraju. Pamiętano, że rok wcześniej władze zrobiły wszystko, by uchronić szeregowych milicjantów od winy za śmierć zakatowanego na warszawskim komisariacie MO w maju 1983 r. 19-letniego Grzegorza Przemyka, syna opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej.
Procesowi towarzyszyły szczególne środki bezpieczeństwa. Wprowadzono specjalne przepustki by nie każdy chętny mógł go śledzić; selekcjonowano polskich dziennikarzy (ich teksty podlegały - jak zawsze - cenzurze), pozwolono na obecność tylko kilku reporterom zachodnim; wśród publiczności było wielu oficerów SB. Zrobiono wiele, by na procesie nie zostały ujawnione niewygodne dla władz fakty m.in. o inwigilacji Kościoła katolickiego - np. w relacjach z procesu w kontrolowanych przez państwo środkach przekazu nigdy nie podano, że departament IV zajmował się właśnie tym.
Proces, znany jako "proces toruński" zaczął się 27 grudnia 1984 r. przed Sądem Wojewódzkim w Toruniu. Była to jedyna w sądownictwie PRL sprawa, w której o mord polityczny na księdzu oskarżono oficerów służb specjalnych. Składowi orzekającemu przewodniczył prezes Sądu Wojewódzkiego w Toruniu sędzia Artur Kujawa, sprawozdawcą był sędzia Jurand Maciejewski. Jako oskarżyciel publiczny wystąpił prokurator Leszek Pietrasiński. Związani z opozycją znakomici adwokaci Edward Wende, Jan Olszewski, Krzysztof Piesiewicz i Andrzej Grabiński byli pełnomocnikami oskarżycieli posiłkowych - czyli brata i rodziców zabitego księdza oraz jego przyjaciela i kierowcy Waldemara Chrostowskiego, także porwanego, któremu udało się uciec z esbeckiego auta.
Mimo, że na procesie ujawniono okoliczności, które mogły wskazywać na odpowiedzialność m.in. szefa departamentu IV gen. Zenona Płatka oraz szefa SB i wiceszefa MSW gen. Władysława Ciastonia, sąd zajął się wyłącznie bezpośrednimi sprawcami. Sędzia np. tak długo wypytywał Pękalę o jego słowa, że o wszystkim miała wiedzieć "góra" w postaci wiceministra MSW, iż ten w końcu z nich się wycofał. Także Chmielewski sprecyzował, że jego słowa o "górze" były tylko domysłami. Również Piotrowski oświadczył po pytaniach sądu, że teraz wie, iż "góra" to tylko Pietruszka, choć wcześniej "myślał inaczej" (odmówił on odpowiedzi na pytania pełnomocników oskarżenia, mówiąc, że "dobrze zna tych panów i wie, o co będą pytali"). Płatek zeznawał jedynie jako świadek; Ciastoń w ogóle nie był wezwany do sądu. Obu odwołano wtedy jednak ze stanowisk i wysłano na podrzędne placówki zagraniczne. Po 1989 r. obaj zostali oskarżeni, głównie na podstawie nowych zeznań Pietruszki, o kierowanie zabójstwem księdza (byli wtedy nawet na dwa lata aresztowani). W 1994 r. zostali niejednomyślnie uniewinnieni, z braku dowodów winy, przez Sąd Wojewódzki w Warszawie. W 1996 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie zwrócił sprawę sądowi I instancji. W 2000 r. proces Płatka zawieszono z powodu jego choroby (zmarł w 2009 r.), a na wokandę wróciła sprawa Ciastonia, którego wobec braku dowodów winy w 2002 r. ponownie uniewinniono.
W czasie procesu Piotrowski atakował swą ofiarę, mówiąc, że widząc brak reakcji Kościoła na "pozareligijną działalność" księdza w postaci "organizacji nielegalnych struktur", postanowił podjąć działania pozaprawne jako mniejsze zło. Kpt. SB mówił też o kontaktach księdza z "pewną damą". Sędzia Kujawa odczytał zaś w uzupełnieniu fragmenty aktu oskarżenia wobec ks. Popiełuszki z lipca 1984 r. (tę sprawę umorzono wkrótce potem na mocy amnestii), w którym cytowano słowa kapłana m.in. o "juncie Jaruzelskiego", "sowietyzacji ojczyzny". Zarządził też włączenie tego do akt procesu, przeciw czemu bezskutecznie protestowali pełnomocnicy oskarżycieli.
W mowie końcowej Pietrasiński zażądał kary śmierci dla Piotrowskiego oraz po 25 lat więzienia dla pozostałych oskarżonych. Najbardziej jednak bulwersujące było zrównanie przez prokuratora katów z jego ofiarą.
"Ekstremalna postawa księdza Jerzego Popiełuszki zrodziła nie mniej szkodliwą ekstremę, której produktem są odrażające zbrodnie będące przedmiotem osądu w niniejszej sprawie (...) W tym procesie spotkały się dwie postawy mające jednak jeden wspólny mianownik. Pierwsza charakteryzuje niektórych duchownych, którzy mieszając ambonę z mikrofonem +Wolnej Europy+, lekceważą obowiązujące prawa (...) I druga, dotycząca tych, którzy uznali za możliwe zwrócenie się przeciwko polityce państwa poprzez postawienie się ponad prawem i popełnienie najcięższej zbrodni, zbrodni przeciw życiu ludzkiemu. Obie te postawy trzeba charakteryzować jako ekstremalne" - mówił Pietrasiński. Dodał, że ks. Popiełuszko "siał nienawiść, lżył, poniżał, szydził, wzywał do niepokojów społecznych".
W swych wystąpieniach (ówczesna prasa nie zamieściła ich w całości) pełnomocnicy oskarżycieli opowiedzieli się przeciw karze śmierci, której - jak mówili - nie chciałby sam ks. Jerzy. Sprzeciwili się też zrównaniu ofiary z katem przez oskarżyciela publicznego, czego - jak podkreślali - "nie znają chyba kroniki sądownictwa światowego". Ich mowy końcowe stały się kanonem adwokackiej sztuki oratorskiej.
"Dramat tej śmierci jest już za nami. Księdzu Jerzemu nie grozi już nic. Zabójstwo się oskarżonym udało, ale celu nie osiągnęli. Z zamierzonego zła nie powstaje zło, ale wielkie, niezamierzone dobro" - mówił Wende. "Wszystko zostało już powiedziane. Ustami polskiego papieża, polskiej hierarchii duchownej, żarliwą modlitwą całego chrześcijańskiego narodu. Tego narodu, dla którego wiara praojców jest niezmiennym fundamentem patriotyzmu. Na tej wierze oparte jest tysiąclecie chrześcijańskiej kultury naszego narodu. Narodu doświadczonego w swej historii tak dotkliwie, że nierzadko w strofach swoich poetów skarży się skargą, która jest straszna, i modli się modłami, od których bieleje włos - jak pięknie powiedziano na pogrzebie księdza Jerzego" - dodawał.
Wende ocenił, że proces toczył się niezwykle sprawnie, a jednocześnie szybko, najszybciej jak było możliwe. "A może nawet za szybko! Sądzimy znanych sprawców i ujawniamy poznane fakty. Historia wykaże, czy byli oni rzeczywiście jedynymi winnymi w tej sprawie. Ci, którzy - zakładano - byli nad nimi, ukarani są pośrednio świadomością - jak mniemam - jak wielką wszystkim wyrządzili szkodę. Chciałbym mieć nadzieję, że już nigdy przedstawiciele władzy nie będą tak słabi, aby udowadniać swoje racje przy pomocy zbrodni" - powiedział.
"Mord pozostaje mordem, bez względu, na jakie racje powołuje się morderca. Oskarżeni uznali, że stawiając się ponad, mają prawo być (z sobie znanych powodów) i oskarżeniem, i sądem, i katem. Przed ich sądem nie było jednak obrońcy. Nie dali Księdzu tej szansy, z której teraz korzystają sami. Korzystają - i słusznie - z pomocy obrońców, której ich ofiara nie miała. Bronią się przed sądem, którego ich ofiara również nie miała" - mówił Wende.
O oskarżonych powiedział: "Postawili się ponad prawem, a teraz powołują się na racje polityczne. Żałosne to i smutne, że ci ludzie - oficerowie odznaczani przez resort odznakami za umacnianie ładu i porządku - nie wiedzą, że sami zadali temu krajowi jeden z najpoważniejszych ciosów politycznych. Stali się nie tylko oskarżycielami i katami księdza, ale i oskarżycielami swych przełożonych, których akcept, gdyby dać im wiarę, mieli mieć. Usprawiedliwiają zbrodnię zadaniami stawianymi im w ramach służbowej działalności... I w tym sensie oskarżeni stali się oskarżycielami również resortu, w którym byli zatrudnieni".
Wende wniósł o uznanie oskarżonych za winnych popełnienia wszystkich zarzucanych im czynów. "Tragedią, tak, tragedią oskarżonych jest i to, że im się to zabójstwo udało. Odebrali i sobie szansę. Bo gdybyśmy na tej sali mogli usłyszeć głos księdza Jerzego, to usłyszelibyśmy słowa miłosierdzia i wybaczenia... Ale go tu nie ma" - zakończył.
"Nad tą salą ciąży żądanie urzędu prokuratorskiego orzeczenia najwyższej, wyjątkowej w naszym ustawodawstwie kary - kary śmierci. Jako oskarżyciel posiłkowy nie mam uprawnień do wypowiadania się w tej kwestii. Ale zdaję sobie sprawę, że ten, który był ofiarą tej zbrodni, byłby temu żądaniu przeciwny" - mówił Olszewski.
"Nie można stawiać znaku równości między tym, dla którego narzędziem działania było słowo, a tymi, których narzędziem była pętla i pałka. Takiego zrównania nie przewiduje prawo żadnego współczesnego cywilizowanego kraju. Warto o tym pamiętać na tej sali, gdzie tak wiele się mówi o potrzebie przestrzegania prawa i praworządności" - tak Olszewski odniósł się do słów prokuratora, że ks. Jerzy "nosił krzyż na piersiach, a nienawiść w sercu".
"Znana jest rzymska zasada: +Cui bono, cui prodest+. Kto może mieć interes w tym, by Polska była krajem nędzy, rozpaczy i terroru? Żadna orientacja polityczna, żaden odłam społeczeństwa nie może w tym upatrywać dla siebie korzyści. W międzynarodowym układzie sił nie ma stanu próżni ani obszarów wyłączonych" - podkreślał Olszewski. Zakończył słowami: "Wzdragam się przed myślą, że oskarżeni, ludzie, którzy się w tym kraju urodzili i tu wychowali, mogli działać z pełną świadomością szkody, którą ich czyn mógł przynieść Ojczyźnie. Cokolwiek złego o nich sądzę, nie jestem uprawniony do podniesienia przeciw nim takiego zarzutu. Oskarżeni tu przed sądem mówili, że czują się oszukani, bo gwarancje bezkarności, o jakich ich zapewniano, okazały się złudzeniem. Chciałbym, aby zrozumieli, że zostali oszukani po stokroć gorzej, bo własnymi rękami, w obcym interesie, mogli poprzez swój czyn zatruć nienawiścią swój rodzinny kraj".
"Nie należy uciekać się do tanich efektów i wybiegów, nie należy przerzucać winy na Ofiarę i w ten sposób szydzić ze społeczeństwa" - przestrzegał Grabiński. "Tu na tej sali próbuje się oskarżać ks. Popiełuszkę, bo tu sadza się go na ławie oskarżonych obok jego oprawców. Robi się to bez określenia
tego, co on zrobił, bez analizy i przytoczenia słów i nauk, które głosił, a w miejsce tego obrzuca się go zniesławiającymi inwektywami, przed którymi nie może się bronić i które odbierają mu cześć (...). To lud pracujący Polski. Ten lud się nie myli. Ten lud ma prawo decydować o tym, co należy czcić i szanować w Polsce. Bo Polska jest ludowa, a więc robotnicza. Ten lud jest klasą panującą i jego wola wiąże i zobowiązuje wszystkich. Dlatego nie wolno szkalować pamięci księdza Popiełuszki, dlatego nie należy nazywać go +ekstremą+ i traktować na równi z Jego zabójcami" - powiedział.
Grabiński zakończył słowami: "Nie wiem w czyim interesie to było robione i dla kogo. Wiem, że byliśmy o włos od wielkiego zagrożenia, a to niebezpieczeństwo było niebezpieczeństwem strasznym. Na te okoliczności nie można zamykać oczu. A my, oskarżyciele posiłkowi, mieliśmy prawo i obowiązek to powiedzieć".
Na końcu przemawiał mec. Piesiewicz, pełnomocnik Chrostowskiego. "To mój klient, a nade wszystko ofiara i koronny świadek. (...) jest to człowiek prostolinijny, odważny i prawy. Jego wyjaśnienia nie zawierały ani cienia nienawiści wobec osób, które czyhały na jego życie. To smuga nadziei, wiary w człowieka i jego jednoznaczne postawy moralne i etyczne" - ocenił. Oskarżonych Piesiewicz przyrównał do automatów. "Dla kryminologów, politologów, psychologów, socjologów pozostawiam pytanie: jak te automaty skonstruowano? A dla pana prokuratora: kto je uruchomił?" - mówił.
Odnosząc się do prokuratorskich żądań kar Piesiewicz zauważył, że jako adwokat ma obyczaj: nie ferować wyroków, nie oceniać, nie podnosić tych kwestii. Zarazem podkreślił, że w społeczeństwie funkcjonuje powszechnie akceptowana norma: "Nie zabijaj". "Nawet w tej sprawie, nawet wtedy, kiedy oskarżam, a nie tylko kiedy bronię. To prawie wszystko. Jeszcze tylko, pro domo sua, jedno pragnienie: nigdy więcej! Nigdy więcej! Niech polscy kapłani nie muszą wchodzić w historię Kościoła jako męczennicy!" - zakończył.
7 lutego 1985 r. Piotrowskiego i Pietruszkę skazano na kary po 25 lat więzienia, Pękalę - na 15 lat, a Chmielewskiego - na 14 lat. W 1986 r. Pietruszce złagodzono karę do 15 lat, Pękali - do 10 lat, Chmielewskiemu - do 8. W 1987 r objęła ich kolejna amnestia; Piotrowskiemu zmniejszono karę do 15 lat.
Piotrowski opuścił więzienie w sumie po 16 latach (w sierpniu 2001 r.). W 1995 r. Sąd Najwyższy zdecydował, że Piotrowski wróci do więzienia na 5 lat - resztę z zasądzonej kary. SN uwzględnił wtedy rewizję nadzwyczajną ministra sprawiedliwości Włodzimierza Cimoszewicza w sprawie Piotrowskiego, przedterminowo zwolnionego w 1994 r. przez lubelski sąd. Pietruszka wyszedł na wolność po dziesięciu latach (w 1995 r.) Pękala - po pięciu (w 1990 r.), Chmielewski - po ośmiu (w 1993 r.).
Łukasz Starzewski, Wojciech Tumidalski (PAP)
sta/ wkt/ pz/ malk/ jra/