36 lat temu, latem 1982 r., w Hiszpanii doszło do ostatniego jak dotąd prawdziwego triumfu polskiej piłki nożnej. Choć początkowo nic na to nie wskazywało – co odnotowywała ówczesna prasa.
Polska nie była wówczas liderem, choć chyba nie do końca było to jasne. Sukcesy na mundialu w 1974 r. w RFN i Berlinie Zachodnim (w roku 1978 w Argentynie było słabiej), znakomita opinia o Grzegorzu Lacie czy wschodząca gwiazda Zbigniewa Bońka, który właśnie wtedy został kupiony przez włoski Juventus, sprawiały, że pozycja Polski była w momencie przyjazdu do Hiszpanii dość nieostra. Widać było to od samego początku.
Z jednej strony lokalna gazeta „La Voz de Galicia” poświęciła polskiej ekipie w dzień po przybyciu do La Coruny kilka kolumn – co bynajmniej nie było regułą. Mało tego, w reportażu pod wymownym tytułem „Polacy przybyli ostatni, ale mogą być pierwszymi” dziennikarze prorokowali, że nasz zespół ma wszelkie szanse okazać się najlepszy w grupie. Co ciekawe, taką samą opinię wyrażali już wówczas niektórzy zagraniczni korespondenci. Obecny na miejscu reporter „Trybuny Ludu” informował czytelników: „+Moim zdaniem zajmiecie pierwsze miejsce w grupie+ – powiedział mi Roberto Beccantini, przedstawiciel +La Gazzetta dello Sport+. +Moja [włoska] reprezentacja gra słabo+”.
Z drugiej strony można było zauważyć pewne lekceważenie organizatorów. Drużynę z Polski ulokowano co prawda w pięknym i komfortowym hotelu, na miejsce treningów wyznaczono jej już jednak… podmiejskie klepisko. „Kawałek łąki ogrodzonej drewnianym płotem. Nierównie i małe” – oceniał zaskoczony korespondent „Rzeczpospolitej”. „Murawa bez ździebełka trawy” – uzupełniał skonsternowany wysłannik „Expressu Wieczornego”. „Nie oczekiwaliśmy tu nadzwyczajnych warunków. Są one na tym boisku słabe, ale przynajmniej mamy święty spokój” – usiłował bagatelizować sprawę trener Antoni Piechniczek w rozmowie z „Trybuną Ludu”.
Nokaut na początek
Gdyby zainteresowanie mundialem mierzyć wyłącznie na podstawie doniesień prasowych, byłoby ono w kraju nienadzwyczajne. Na pierwszych stronach prasy więcej można było przeczytać o rozpoczęciu obrad Sejmu, ataku Izraela na Bejrut, a nawet wojnie o Falklandy. Niezależnie od tego, czy była to czysto partyjna „Trybuna Ludu”, czy pisma bardziej jednak „dla ludzi”, jak „Express Wieczorny” czy „Życie Warszawy”, na ich jedynkach początkowo pojawiały się jedynie lapidarne, kilkuzdaniowe informacje. Nieco bardziej mundial ożywał na stronach ósmych, na których przeważnie mieściły się kolumny sportowe. Gazety wysyłały do Hiszpanii korespondentów, naturalną koleją rzeczy regularnie publikowały więc ich relacje – choć i one początkowo nie przytłaczały kolumn swoimi rozmiarami. Co dość dziwne – najgęściej i najrzetelniej opracowali temat redaktorzy „Trybuny Ludu”. W ich relacjach nie było śladu polityki, a drużyna Związku Radzieckiego przez nich właśnie była oceniana bodaj najbardziej surowo. Choć początkowo wszystkie bez wyjątku gazety najsurowiej oceniły samych Polaków. I miały rację.
Swój pierwszy mecz na mistrzostwach biało-czerwoni rozegrali z Włochami. „Czy można z nimi wygrać? To pytanie zadałem polskim trenerom i zawodnikom. Odpowiedzi były… powiedzmy… wyważone” – donosił korespondent „Rzeczpospolitej”. I istotnie Polacy rozegrali bardzo słaby mecz, a rozczarowały wszystkie gwiazdy polskiej piłki. „Prasa francuska napisała, że Boniek grał, jakby nie chciał zrobić swoim przeciwnikom krzywdy” – informował korespondent „Expressu Wieczornego” i rozwijał wątek: „W dotychczasowych siedmiu konfrontacjach z Włochami wynik 0:0 padł po raz czwarty. Inna jest jednak wymowa takiego rezultatu np. z 1975 r., na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, a inna obecnie. Wtedy biało-czerwoni atakowali non stop i już nie żelazna obrona rywali, lecz wręcz cud sprawił, że nie padła żadna bramka. Teraz z pewnością, nie w tym stopniu, ale również towarzyszyło nam szczęście, gdyż Azzuri mieli więcej sytuacji podbramkowych, po prostu lepiej grali i im należało się zwycięstwo”.
„Rzeczpospolita” ujęła to prościej: „Mecz drużyn Polski i Włoch nie był ładnym widowiskiem, głównie za sprawą gry naszych piłkarzy. Chcieli go zremisować, takie było chyba założenie i cel osiągnęli. Tyle że recenzji nie mają dobrych. Remis jest dobrym rezultatem wyjściowym, daje szanse awansu do drugiej rundy mistrzostw świata, ale co innego punkty, a co innego dobra sława. Tę zdobywa się ładną grą” – pisał reporter, dodając zaraz, że właśnie taką grą, jaką zaprezentowali piłkarze ZSRR w przegranym meczu z Brazylią. I był to bodaj jedyny ukłon w stronę Moskwy w korespondencjach polskich dziennikarzy. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” swoją relację puentował: „Pytanie najważniejsze – czy wszystko jest już stracone”?
Oszołomienie
Kolejny mecz Polaków – z Kamerunem – dawał odpowiedź twierdzącą. Po bardzo słabej grze naszej drużynie udało się znów zaledwie utrzymać rezultat bezbramkowy. „Nie można wygrać meczu, walcząc w dziewiątkę” – mówił Antoni Piechniczek w rozmowie z „Trybuną Ludu”. „Zbigniew Boniek, na którego najbardziej liczyłem, grał wyjątkowo słabo, również Andrzej Szarmach właściwie statystował na boisku”. Korespondent ciągnął dalej wątek Bońka: „Zbigniew Boniek przyjechał do Hiszpanii jako atutowy drużyny, tymczasem prezentuje formę zastanawiająco słabą. Co się stało z Bońkiem? Czy jest chory? – pytał mnie w przerwie meczu Nestor Ikede, dziennikarz z Peru pracujący dla agencji Associated Press. Podobne pytania padały bardzo często”.
Na znacznie ostrzejszą recenzję pozwolił sobie korespondent „Rzeczpospolitej”: „W sobotę wieczorem i w niedzielę rano nasi piłkarze przypominali bokserów po ciężkim nokaucie. Zbigniew Boniek uśmiechał się przepraszająco, Włodzimierz Smolarek chodził ze wzrokiem utkwionym w ziemię, a Grzegorz Lato mruczał pod nosem: +Cholera, zachciało mi się trzecich mistrzostw świata+. Nawet ci, którzy grali lepiej od pozostałych, sprawiali wrażenie oszołomionych. Józef Młynarczyk obronił wszystko, co było do obronienia, ale nie przypominał człowieka zadowolonego z życia. Kto grał dobrze? Na pewno Młynarczyk i Paweł Janas. Dzięki nim nie przegraliśmy. Również Włodzimierz Żmuda i Jan Jałocha niewiele mają sobie do zarzucenia. Natomiast ani jednego dobrego słowa nie można powiedzieć o występie Andrzeja Szarmacha, który zastąpił kontuzjowanego Andrzeja Iwana, i o grze Zbigniewa Bońka. Polacy z nieznanych mi przyczyn po trzydziestu minutach przypominali ludzi, których strasznie męczy ta nieznośna zabawa zwana piłką nożną. Bez życia, bez animuszu, bez sportowej pasji […] Przykro dziś patrzeć na polską ekipę”.
Gromy sypiące się na Bońka z każdej strony zmusiły go w końcu do zabrania głosu. Przepytywany przez „Trybunę Ludu” przed kolejnym meczem – po wyjściu z grupy, już w drugiej rundzie – z Belgią, tłumaczył się skruszonym tonem: „Wiem, że stałem się negatywnym bohaterem. Ale czy to jest sprawiedliwe? Przecież drużyna składa się z jedenastu zawodników. Jeśli tylko jeden gra słabo, to nie ma to większego znaczenia. Rzeczywiście grałem słabo, ale inni nie lepiej”. Za kulisami pojawiały się złośliwe plotki, że Boniek zagrał słabo przeciw Włochom, bo został kupiony przez Juventus, ale dlaczego miałby grać słabo w spotkaniu z Kamerunem? Niemal przeddzień meczu z Belgią Antoni Piechniczek przyznawał, że nie podjął jeszcze decyzji, czy Boniek w nim zagra. Kiedy już podjął, była ona jedną z najlepszych w jego karierze.
Wielki przełom
„Włodzimierz Smolarek strzela celnie w 55. minucie, zaraz po nim robi to samo Grzegorz Lato, a dwie minuty po Lacie jest już bramka Zbigniewa Bońka – tak rozpoczął się strzelecki festiwal polskich piłkarzy” – wykrzykuje na łamach reporter „Rzeczpospolitej”. „Klasyczny nokaut na stadionie La Coruña. Polska–Peru aż 5:1! No i stało się! Polscy piłkarze rozegrali wreszcie wspaniałe spotkanie, jak przed ośmiu laty w Monachium i w meczu o wszystko – rozgromili Peru” – wtórował mu lubujący się w bokserskich skojarzeniach kolega z „Expressu Wieczornego”.
Mecz Polska–Peru zakończony wynikiem 5:1 dla biało-czerwonych należał do najbardziej efektownych spotkań w dziejach polskiej piłki nożnej. Wtedy stał się jednak przede wszystkim rehabilitacją w wielkim stylu Bońka, a przy okazji potwierdzeniem wielkiej klasy Grzegorza Laty – wówczas już 32-letniego weterana, dla którego ten właśnie mecz był setnym, jaki rozegrał w reprezentacji. Gratulacje płynęły z każdej strony. Czasem nawet z dość zaskakującej. Następnego dnia wszystkie gazety opublikowały następującą informację: „W związku z wygranym meczem z Peru minister spraw zagranicznych Józef Czyrek przesłał depeszę dla polskiej drużyny: „Gratuluję zwycięstwa. Życzę wam, abyście w dalszych rozgrywkach godnie reprezentowali Polskę i rozsławili jej imię w świecie”. Władze od pół roku utrzymujące Polskę w stanie wojennym były więc zadowolone.
Ale tak naprawdę prawdziwy wzrost notowań naszego kraju w rankingach światowego futbolu widać było na hiszpańskiej ulicy. Jak zauważył reporter „Expressu Wieczornego”: „Producenci pamiątek przed meczem Polska–Peru zarzucili rynek różnego rodzaju artykułami. Były więc koszulki, sztandary, nalepki, torby podróżne z napisem +Arriba Peru+. Natomiast o Polsce jakby zapomniano. W sprzedaży była tylko niewielka nalepka biało-czerwona z napisem +Polska+. Jej cena wynosiła 50 pesetów. Po meczu podskoczyła do 150 pesetów”. Trzykrotny skok. Wkrótce wartość samego Bońka wzrośnie jeszcze bardziej. Po następnym mundialowym spotkaniu – z Belgią.
Futbolowy mesjasz narodów
„Trzy bomby Zbigniewa Bońka! +Czerwone diabły+ okazały się nie takie straszne. Polska pokonała Belgię 3:0, przy czym wszystkie trzy bramki strzeli Zbigniew Boniek w 4., 27. i 53. minucie. +Czerwonym diabłom+ widły zostały wytrącone już w 4. minucie, kiedy Polacy zorganizowali zgrabny kontratak, z którego po dokładnym podaniu Laty do tyłu Boniek strzelił jak z armaty, bezpośrednio – i żaden bramkarz by chyba takiej bomby nie obronił” – krzyczał korespondent „Trybuny Ludu”. Z kolei jego kolega z „Rzeczpospolitej” z radości wpadł w nastrój poetycki: „W ten czerwcowy poniedziałek naprawdę można uwierzyć, że jesteśmy narodem artystów, w których jedna iskra wiary budzi śpiącą wenę twórczą. Na boisku piłkarskim odżywa nasza wizja futbolowego mesjasza narodów. Jesteśmy tak samo nieobliczalni w piłce nożnej, jak i wszędzie indziej. I tym najbardziej różnimy się od wszystkich innych drużyn – i dobrych i złych”.
Rzecz ciekawa – masakra dokonana przez Bońka na Belgii skłoniła Belgię do zainwestowania w Polskę. Korespondent „Expressu Wieczornego” zwrócił uwagę, że jedna z belgijskich firm przywiozła na mundial „ekstranowość”. „ Jest to specjalna maszyna do wyrzucania piłek, podobna do tych, które stosuje się w tenisie. Z takim pomocnikiem można w zasadzie trenować wszystkie elementy gry dokładnie tak, jak się zaprogramowało” – tłumaczył mu Antoni Piechniczek. „Kupiliście taką maszynkę?” – dziennikarz był dociekliwy. „No nie, takie cudo kosztuje bowiem ponad 20 tysięcy dolarów. Belgijska firma zainstaluje nam po prostu tę maszynkę na boisku, na którym trenujemy” – wyjaśniał trener.
Ale jeśli mowa o masakrach, to mistrzostwa 1982 r. niosły z sobą całkiem poważne zagrożenie terrorystyczne. Były to wszak wciąż lata aktywności separatystów baskijskich z ETA. W „Expressie Wieczornym”, w artykule „Lęk przed terrorystami”, można było przeczytać:
„Szczególną ochroną otoczeni zostali gracze hiszpańscy, by zapobiec, czego się obawiano, ewentualnym porwaniom. Wprawdzie rzecznik separatystycznej organizacji baskijskiej ETA zapewnił, że obiekty mistrzostw świata i osoby biorące w nich udział nie będą atakowane, ale nikt nie był do końca przekonany, że tak będzie istotnie. Poza tym, nie tylko ETA prowadzi działalność terrorystyczną w Hiszpanii i nikt nie wie, co może spowodować kolejną akcję. Po niefortunnym meczu z Hondurasem jeden z hiszpańskich działaczy smętnie zauważył: +Jeśli nasi będą grać tak źle również w następnych spotkaniach, to terroryści mogą się zdenerwować. Oni też są kibicami+”.
Istotnie nie były to mistrzostwa wolne od emocji, często negatywnych. Przekonali się o tym m.in. piłkarze austriaccy, rzeczywiście grający wówczas słabo. Jak donosił „Express Wieczorny”: „Kibice austriaccy nie mogą pogodzić się z porażką swoich pupilów w meczu z Francją. Żona kapitana drużyny Obermayera, obrzucona została na ulicy torebkami z wodą. Nieznani sprawcy – jak pisze wiedeńska gazeta +Kronen Zeitung+ – zdemolowali samochody należące do niej i jednego z trenerów”. „Trybuna Ludu” z kolei zauważyła, że nie najlepsze nastroje panowały także w Brazylii: „W Rio de Janeiro około siedemdziesięciu rozczarowanych kibiców urządziło symboliczny pogrzeb trenerowi reprezentacji Brazylii – Telê Santanie. Do grobu złożona została kukła z napisem +Telê Santana+”. A Polska? Polska szykowała się do meczu z ZSRR.
Droga na podium… przez Rosję
W czasie mistrzostw Leonid Breżniew zadeklarował, że ZSRR nie użyje pierwszy broni jądrowej. Jego piłkarze byli wówczas w bardziej bojowym nastroju. „W meczu z Polską interesuje nas tylko zwycięstwo” – powiedział podczas konferencji prasowej trener Konstantin Bieskow. „Jeśli spotkanie Polska–ZSRR zakończy się remisowo, awansują Polacy, którzy uzyskali lepszy wynik bramkowy niż my. Nasza taktyka zostanie więc podporządkowana temu celowi”. Polacy również to wiedzieli. I ich taktyka także została podporządkowana temu założeniu.
„Byliśmy świadkami już pięciu spotkań naszych piłkarzy na turnieju o mistrzostwo świata. Ten ostatni – ze Związkiem Radzieckim – nie był widowiskiem sportowym, jak poprzedni, bo takim nie mógł być. Piłkarze Polski, którym wystarczył do awansu remis, rozgrywali partię szachów, bardzo ostrożną, ale jakże mądrą. To był dreszczowiec, który trwał 90 minut i który wyczerpał nerwy kibiców nie mniej niż klasyczny film kryminalny. Tyle tylko, że ten dreszczowiec na boisku zakończył się happy endem” – entuzjazmował się dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Ale poza nim wszyscy byli zgodni, że mecz był raczej nieciekawy i składał się głównie z sekwencji uników. „+Wasza drużyna gra brzydko, ale bardzo skutecznie+ – powiedział mi w przerwie meczu dziennikarz +Vancouver Sun+ James Lewton. Z Belgią graliście ładniej” – opowiadał na łamach korespondent „Trybuny Ludu”, a zgadzał się z nim Antoni Piechniczek, który w rozmowie z „Expressem Wieczornym” tłumaczył: „Wiedziałem od początku, że mecz z ZSRR będzie niezmiernie trudny, wręcz morderczy. Wszak i my, i oni walczyliśmy o awans do najlepszej czwórki. To było niezmiernie ciężkie spotkanie. Nie było chyba najpiękniejsze. Nie, ale trudno wymagać tego od pojedynku o taką stawkę. Zwłaszcza gdy spotykają się drużyny na takim samym poziomie”.
Podsumowując mecz, dziennikarz „Trybuny Ludu” wspomniał o relacji korespondenta telewizji moskiewskiej, który nie mógł nachwalić się Smolarka i Bońka. „Kiedy piłka trafi do jednego z nich, zawsze jest niebezpiecznie” – mówił swoim widzom. Wielu widzom. Według czasu moskiewskiego spotkanie było rozgrywane o pierwszej w nocy. „Kiedy skończył się mecz, wyjrzałem przez okno. Większość świateł w Moskwie się paliła” – dodawał.
Dziejowy półfinał
Polacy mieli więc już medal w kieszeni. Pytanie tylko – jaki? Pech sprawił, że kolejne spotkanie – już w półfinale – mieli rozegrać znów z Włochami, w dodatku bez Bońka, który zdążył otrzymać dwie żółte kartki. Włoski trener Enzo Bearzot mimo to nie ukrywał obaw: „Polaków bardzo trudno będzie pokonać. Mają świetną obronę, która nie popełnia takich błędów jak brazylijska. Brak Bońka niczego jeszcze nie przesądza, bo Boniek to nie cała drużyna. Przeciwko nam grał w Vigo słabo”. Ciepłe słowa Bearzota nie pocieszyły jednak Piechniczka: „Martwię się o ten mecz. Jeśli nie będzie mógł grać Zbigniew Boniek, a wszystko na to wskazuje, to nasza reprezentacja straci wiele ze swej siły ataku. Jeden Smolarek to za mało” – mówił trener, a jego obawy podzielał… prymas Józef Glemp. Jak informował „Express Wieczorny”: „Akredytowani przy watykańskim biurze prasowym dziennikarze agencji ANSA spotkali na placu św. Piotra prymasa Józefa Glempa. +Obejrzę przynajmniej część meczu+ – zapewnił i za chwilę dodał: + Byliśmy pewni, że będziemy mieć do czynienia z Brazylią, tymczasem zwyciężyły Włochy. Nie jestem pewny, czy to dla nas dobrze+”.
Obawy i prymasa, i trenera potwierdziły się. Przegraliśmy 0:2. „Jak sądzę, ułatwiliśmy nieco zadanie Włochom. W pierwszej połowie nasz zespół grał bez wiary. Poważnie dał się odczuć brak Bońka, ponieważ straciliśmy największy atut – kontratak” – tłumaczył „Trybunie Ludu” Piechniczek, a korespondent gazety pisał: „Włoska przeszkoda okazała się dla Polaków za mocna. Brak Zbigniewa Bońka dał się odczuć szczególnie. Polski atak nie miał bowiem tej siły przebojowej, co w meczach z Belgią i Peru”. Komentarze były jednak zasadniczo ciepłe. Ryszard Kulesza na tych samych łamach łagodził nastroje: „Gdyby Janusz Kupcewicz strzelił celniej, a piłka trafiła do siatki zamiast w słupek, obraz gry byłby inny. A tak w korzystniejszej sytuacji byli Włosi. Bardzo podobał mi się Grzegorz Lato. Może być przykładem dla wszystkich młodszych zawodników. Wciąż waleczny i ambitny jak dawniej. Zaimponował mi”. A niepodpisany z nazwiska felietonista pozwalał sobie wręcz na kpiny z krytyków gry Polaków:
„Po gwizdku dowiedzieliśmy się z komentarza telewizyjnego sprawozdawcy, że sędzia jest przeciw nam, a upał przeszkadza Polakom, choć umowa była, że ma przeszkadzać Włochom. No a w dodatku gramy bez Bońka [tego samego, który – co sugerowano jednak poza tymi łamami – w pierwszym meczu z Włochami grał słabo, bo podpisał kontrakt z Juventusem – przyp. W. L.]. A więc wiemy, kto przegrał – na pewno nie piłkarze. To przecież nie są normalni ludzie, którzy po iluś tygodniach życia w ciągłym stresie, z dala od domu i bliskich, po dojściu do półfinału wielkiej imprezy, mają prawo przegrać z lepszymi przeciwnikami”. Bo co do tego, że Włosi byli po prostu lepsi, nikt nie miał wątpliwości. „To taka drużyna, że nie odpuszcza. W czasie całych tych mistrzostw, obojętne, jak beznadziejnie grała, zawsze strzelała pierwszą bramkę i żaden przeciwnik nie był w stanie tego wytrzymać. Nie wytrzymaliśmy i my” – spokojnie komentowała „Rzeczpospolita”. Mniej spokojny był Antoni Piechniczek, który na łamach „Trybuny Ludu” nie krył rozczarowania: „Marzył mi się finał. Byliśmy tak blisko od tego celu. Przecież drugiej takiej szansy już nie będę miał. Ale drużyna jeszcze młoda, oni mogą jeszcze wiele zdziałać”.
Komentator gazety nie podzielał jednak jego smutku. „Po raz drugi, po ośmiu latach, polscy piłkarze otrzymali srebrne medale. Wręczył im je kapitan zespołu, Władysław Żmuda, częstując kolegów z dużego pudła czekoladkami z wedlowskiej bombonierki”, chwilę później potwierdzając słowa trenera o młodości i możliwościach działania. 7 sierpnia w Nowym Jorku mianowicie miał się odbyć mecz Europa–reszta świata, z którego pieniądze miały zostać przekazane na UNICEF. „Do reprezentacji Europy powołano Zbigniewa Bońka” – z dumą donosiła „Trybuna Ludu”.
wlo / skp /