Bestialskie pobicia, upokorzenia i morderstwa. Samobójstwa i ucieczki z bronią. Fala była zmorą wojska komunistycznej Polski – podkreślają autorzy najnowszego magazynu „Historia Do Rzeczy” poświęconego zjawisku fali w czasach PRL i początkach III RP.
„Patologie Armii Czerwonej – pod nazwą fali – trafiły do Ludowego Wojska Polskiego. A stamtąd do armii niepodległej Polski” – stwierdza redaktor naczelny miesięcznika Piotr Zychowicz. W jego opinii po 1944 r. doszło do wypaczenia postrzegania służby wojskowej, która w II RP była postrzegana jako najwyższy zaszczyt, a w PRL stała się zagrożeniem dla życia młodych ludzi.
Każdy sposób na uniknięcie zetknięcia z patologią „Ludowego” Wojska Polskiego był dopuszczalny i społecznie tolerowany. „W państwach totalitarnych, szczególnie w armiach zorganizowanych według metod sowieckich, przymusowa służba wojskowa była dla większości żołnierzy przeżyciem wyjątkowo bolesnym” – stwierdza Marcin Bartnicki. Jak zauważa autor cechą służby w armiach naśladujących działanie armii sowieckiej było również popieranie przemocy wobec młodych żołnierzy przez kadrę oficerską, która w ten sposób dążyła do zapewnienia posłuszeństwa. Było to tym bardziej istotne, że jak zauważa redaktor „Historii Do Rzeczy” normy wpajane poborowym były dla nich zupełnie obce i całkowicie odrzucane.
Zauważali to również prowadzący badania socjologiczne w latach osiemdziesiątych. Pomimo ograniczonej wiarygodności ich wyników, wyłaniający się z nich obraz służby wojskowej w tak zwanym LWP jest przerażający, szczególnie, jeśli czyta się fragmenty w których peerelowscy socjologowie zauważali przekładanie się zwyczajów fali na ogólne normy życia społecznego. „Wszystkie dane potwierdzają, że zmiany dokonujące się w czasie trwania służby wojskowej w postawach żołnierzy podążają w kierunku ogólnomoralnego aspektu stosunków międzyludzkich” – zauważano w raporcie z końca lat osiemdziesiątych. „Podobnie jak inne komunistyczne instytucje LWP degenerowało ludzi, którzy do niego trafiali” – podsumowuje autor.
Dla większości młodszych czytelników zjawisko „fali” jest znane wyłącznie z opowieści lub słynnego filmu Feliksa Falka „Samowolka”. Autorzy magazynu zamieszczają więc słownik żołnierskiej fali w których objaśniają podstawowe pojęcia wojskowej „fali”, tak jak „corrida”, „trep”, „dziadek”, „stalowiec” czy „glonojad – po otrzymaniu komendy od starszego żołnierza, że ten widzi na oknie glony, kot musiał wylizać szybę”.
Ze wszystkimi tymi zjawiskami i absurdalnością służby w armii PRL zetknął się działacz opozycji w latach osiemdziesiątych Jarosław Kapsa. Czterdzieści lat temu Kapsa trafił do jednej z najgorszych jednostek LWP. W rozmowie z miesięcznikiem stwierdza, że celem tej zbrojnej siły PRL była indoktrynacja. „Jeden z przedstawicieli komitetu wojewódzkiego powiedział nam, że wojsko jest jedynym miejscem, na które państwo może liczy, bo nauczono tam ludzi stać na baczność przed władzą. Nawet nie tyle wpajano poborowym socjalizm, ile przekonanie, że władza jest rzeczą świętą” – podkreśla Kapsa. Jego zdaniem była to również armia „pomocnicza dla armii sowieckiej” całkowicie niezdolna do prowadzenia rzeczywistych działań bojowych. „Byliśmy pułkiem artylerii przeciwpancernej. Używaliśmy armat wyprodukowanych w 1944 r., reszta sprzętu też była wiekowa. (…) Według naszych obliczeń czas przetrwania drużyny zwiadu artyleryjskiego w warunkach bojowych wynosiłby u nas ok. 15 minut. Z kolei czas przetrwania baterii przeciwpancernej to maksymalnie pół godziny. Nasze armaty miały szansę zniszczyć czołg typu Leopard 1, jeżeli trafiło się ze 100 m prostopadle w pancerz” – podkreśla działacz opozycji.
Jak już wspomniano zjawisko „fali” przeszło do PRL z „bratniego” ZSRS. Tam jednak przemoc w armii przybrała duże bardziej zdegenerowaną formę, niż w stosunkowo „liberalnym” PRL. Efektem tzw. „diedowszczyzny” były setki samobójstw, okaleczeń oraz głęboka demoralizacja całych rzesz młodzieży wychowywanej w imperium sowieckim. W przeciwieństwie do Polski te sowieckie wzory wciąż obowiązują w armii obecnej Rosji. Są one tym drastyczniejsze, że „fala” jest wzmacniana konfliktami etnicznymi. „Dwa lata temu Anastazja Jegorowa, dziennikarka Nowajej Gaziety opublikowała wstrząsający artykuł o sytuacji panującej w koszarach koło Samary. Dwie trzecie stacjonujących w nich żołnierzy pochodzi z Kaukazu lub azjatyckiej części Rosji. Ludzie ci łączą się w agresywne gangi, które zamieniają w piekło życie słowiańskich żołnierzy. Wygląda więc na to, że rosyjska armia jeszcze długo daleka będzie od normalności” – podkreśla Piotr Zychowicz.
W najnowszym numerze miesięcznika znalazła się również analiza innego zjawiska charakterystycznego dla sowieckiego totalitaryzmu. Historyk Mikołaj Iwanow przypomina zapomniany dziś ruch „obnowleńców”, który tuż po rewolucji lutowej dążył do głębokich reform cerkwi prawosławnej. Przez kolejne lata był wykorzystywany przez bolszewików do rozbijania cerkwi i wprowadzania podziałów wśród wiernych. Koniec tego ruchu przyniosła radykalizacja antyreligijnej polityki Stalina w drugiej połowie lat trzydziestych. Podobnie jak wiele innych tego rodzaju ruchów, został zniszczony, gdy przestał być potrzebny do instrumentalnych celów totalitaryzmu. Paradoksalnie resztki „obnowleńców” zostały zlikwidowane, gdy Stalin zdecydował o odbudowie cerkwi prawosławnej po agresji III Rzeszy w 1941 r.
Pierwszym państwem w nowożytnej historii Europy, które w otwarty sposób zwalczało religie i niszczyło kościoły była rewolucyjna Francja. Piotr Semka, na przykładzie paryskiego Panteonu analizuje powstawanie państwa świeckiego. Dziś często zapomina się, że ta budowla miała być kościołem wotywnym wzniesionym na polecenie Ludwika XV. W 1791 r. stał się „świątynią narodu, grobem wielkich mężów i ołtarzem wolności”. Jak zauważa Piotr Semka, mimo burzliwych losów Francji w kolejnych dziesięcioleciach, Panteon wciąż pozostaje dziwną hybrydą kultu republikańskiego państwa i katolicyzmu. „Co parę lat odbywają się kolejne republikańskie pochówki. Republika podkreśla na wszystkie sposoby swą laickość, ale od dekoracji dawnej świątyni nie potrafi się jakość uwolnić” – zauważa autor.
W najnowszym numerze również wiele artykułów związanych z historią II wojny światowej oraz Polskiego Państwa Podziemnego. „Żydowska konfidentka Stefania Brandstatter polowała na swoich rodaków ukrywającej się po aryjskiej stronie muru” – pisze Piotr Zychowicz. Jej historia jest bez wątpienia materiałem na film sensacyjny, niestety bez happy endu. Kochankiem niebezpiecznej konfidentki był oficer niemieckiego Urzędu Bezpieczeństwa. Wspólnie stworzyli skuteczny sposób wykrywania Żydów ukrywających się w stolicy Generalnego Gubernatorstwa. „Największe zyski Stefania Brandstatter czerpała nie z denuncjacji, ale z wyłudzania pieniędzy, złota i biżuterii od rodzin przetrzymywanych na gestapo. (…) Za pomoc brała zawrotne sumy – np. złoto o równowartości 120 tys. złotych. W obronie więźniów nie kiwała nawet palcem” – stwierdza autor. W Krakowie działało około dwudziestu żydowskich szmalcowników, których ofiarami padły setki ich rodaków. Pomimo wielu prób ukarania Brandstatter przez Polskie Państwo Podziemne i władze komunistyczne szmalcowniczka uniknęła odpowiedzialności.
Jednym z najwspanialszych momentów w Powstaniu Warszawskim oraz pomocy Żydom organizowanej przez Polskie Państwo Podziemne w okresie II wojny światowej było wyzwolenie KL Warschau – obozu koncentracyjnego przy ulicy Gęsiej w ruinach getta. 5 sierpnia żołnierze Batalionu „Zośka” wraz z załogą zdobycznego czołgu Pantera zaskakującym atakiem uwolnili 348 więźniów. Zdążyli w niemal ostatniej chwili. Więźniowie mieli zostać rozstrzelani jeszcze tego samego dnia. „Ściskają nas, całują, śmieją się, dziękują za wyzwoleni. Częstujemy ich papierosami, które chciwie zapalają, a po kilku zaciągnięciach się wybuchają jeszcze większą radością” – wspominał moment wyzwolenia cytowany w artykule żołnierz „Zośki” Tadeusz Zuchowicz „Marek”.
Po 74 latach od wybuchu Powstania wciąż trwają zażarte dyskusje na temat jego sensowności. Przeciwstawne oceny również w najnowszej „Historii Do Rzeczy”. „Według mnie Powstanie Warszawskie broni się samo i wynikało z konkretnego planu Polskiego Państwa Podziemnego, AK. Zawsze dziwi mnie, że w przededniu wybuchu powstania tak głośno deliberujemy. Warto było czy nie warto? Dlaczego nie podchodzimy w ten sposób do innych wydarzeń z naszej historii?” – stwierdza historyk i publicysta Tadeusz Płużański. O wiele bardziej krytyczny wobec dowódców powstania jest żołnierz Polskiej Armii Ludowej Jan Rybak „Tarzan”. „Martwy patriota nie przyda się ojczyźnie. Prawdziwy patriotyzm to ciężka praca i umacnianie ojczyzny. Co nam dały zrywy w latach 1830 i 1863? Same tragedie. To się nie mogło udać w tamtych okolicznościach udać, a i tak chwytaliśmy za broń” – stwierdza z goryczą Powstaniec.
Sierpień to również miesiąc rocznicy wymarszu I Kompanii Kadrowej z podkrakowskich Oleandrów do Kielc. Moment ten był uwieńczeniem kilkuletniej pracy formacyjnej prowadzonej przez Józefa Piłsudskiego i jego towarzyszy budujących struktury Związku Walki Czynnej i związków strzeleckich we Lwowie oraz innych miastach Galicji. Jak przypomina Tomasz Stańczyk wzorem dla członków tych organizacji niepodległościowych byli Powstańcy Styczniowi. W czerwcu 1914 r., u progu epokowego przełomu jakim okazał się wybuch I wojny światowej we Lwowie zmarł sekretarz powstańczego Rządu Narodowego Józef Kajetan Jankowski. Podczas pogrzebu Józef Piłsudski zwrócił się do otaczających go strzelców w niezwykłym romantycznym tonie, wprost odwołującym się do polskiej tradycji powstańczej: „Nie myśl żołnierzu polski, że Twoja jutrzenka ma być pięknym i różowym zaraniem szczęścia i chwały, że Ciebie będą chowali z tymi honorami, jak dziś, po latach pięćdziesięciu – chowamy wodza naszych dziadów. Twoja jutrzenka to błysk pioruna na czarnej chmurce. Twój grób bezimiennym być może. Ty znajdziesz w lesie nieznanym lub na śmietnisku więziennym – tak jak przed pół wiekiem oni znajdowali”.
Michał Szukała (PAP)
szuk/