Ucieczka z miasta przedstawicieli władz, paraliż sądów, wzrost przestępczości i zakaz jarmarków – to niektóre przejawy dezorganizacji życia w dawnym Lublinie, gdy nawiedzały go epidemie, zwane „morowym powietrzem”. Z zapisów kronikarzy wynika, że zarazy częste były w XVI i XVII wieku.
Ośrodek Brama Grodzka Teatr NN, który zajmuje się m.in. dokumentowaniem historii Lublina, opublikował na swojej stronie internetowej artykuł pt. „Lublin w czasie epidemii”, opisujący funkcjonowanie miasta i zachowania mieszkańców podczas epidemii chorób zakaźnych, w oparciu na dawnych kronikach oraz publikacjach historyków i archiwistów.
Autorka opracowania Patrycja Serafin podaje, że Lublin na przestrzeni dziejów wielokrotnie nawiedzały groźne epidemie - m.in. dżumy (zwanej czarną śmiercią) duru brzusznego, ospy - a wyjątkowo często wybuchały one w XVI i XVII wieku. Nazywane były wówczas „morowym powietrzem” - uważano, że to powietrze jest przyczyną moru, czyli masowego umierania.
Do wybuchu epidemii przyczyniał się głównie brak dostatecznej higieny i zły stan sanitarny. Jak podkreśla Serafin, Lublin był wtedy jednym z większych i ważniejszych ośrodków miejskich Rzeczpospolitej i choć był tu wodociąg oraz łaźnia publiczna, to nie mogły one zaspokoić potrzeb całej ludności. „Na zły stan higieny wpływało także m.in. trzymanie zwierząt gospodarskich w przydomowych komórkach, chowanie zmarłych na cmentarzach zlokalizowanych w pobliżu siedzib ludzkich czy nieregularne wywożenie nieczystości i gnoju z terenu miasta” – podaje Serafin.
Zaraza zawsze powodowała dezorganizację dotychczasowego życia w mieście. Kiedy liczba zgonów rosła, wybuchała panika. „Za najskuteczniejszą formę ochrony przed zarażeniem się uważano ucieczkę z zapowietrzonego miasta. Uciekał każdy, kto tylko miał taką możliwość” – napisała Serafin.
Miasto opuszczali przedstawiciele wyższych warstw społecznych, którzy przenosili się do podmiejskich majątków, a także duchowieństwo – dostojnicy kościelni, księża, zakonnicy i zakonnice – którzy wyjeżdżali np. do swoich rezydencji podmiejskich lub korzystali z gościny w majątkach szlacheckich. „Czas ukrywania się przed morowym powietrzem na prowincji wynosił zwykle pół roku” – zaznaczyła Serafin. Jak podkreśliła, niektórzy księża i zakonnicy nie opuszczali miasta w czasie epidemii, lecz z poświęceniem służyli chorym.
Wyjeżdżali także członkowie rady miejskiej, co paraliżowało zarządzanie miastem. „Przedstawiciele władz, opuszczając w pośpiechu Lublin, zostawiali na straży tzw. burmistrza powietrznego, który miał za zadanie sprawować swój urząd do momentu ustąpienia zarazy” – napisała Serafin.
Burmistrzów powietrznych wybierano najczęściej spośród patrycjuszy lub osób o dużej odwadze i autorytecie. Na czas epidemii otrzymywali oni nadzwyczajne pełnomocnictwa, a także - w zamian za narażanie swego życia - ulgi podatkowe i wysokie honoraria. Burmistrzowi powietrznemu podlegał szafarz powietrzny, zajmujący się rozdzielaniem żywności dla chorych i ubogich.
„Lublin w czasie trwania zarazy zamieniał się w dobrze strzeżoną twierdzę. Władze powietrzne starały się, aby nikt z zewnątrz nie dostał się do miasta. Prowadzono prace polegające na budowaniu okopów powietrznych, przekopywaniu dróg, ulic oraz wznoszeniu na przedmieściach, obstawionych strażami, tzw. szlaków, czyli prowizorycznych, drewniano-ziemnych umocnień, zaopatrzonych w furty, szlabany, płoty” – podaje Serafin. Miejskich bram pilnowali strażnicy. Z miasta wypędzano włóczęgów, a miejscowi żebracy mieli obowiązek noszenia metalowych znaków, aby można ich było odróżnić od obcych.
Kiedy rosła liczba chorych, organizowano prowizoryczne izolatoria - głównie na przedmieściach lub poza miastem. Były to zazwyczaj drewniane szopy, które po zakończeniu epidemii były rozbierane. Domy, w których byli chorzy, zamykano i pilnowano. „Opieka nad zapowietrzonymi polegała głównie na dostarczaniu im żywności oraz piwa, które uważano za lekarstwo” – zaznaczyła autorka.
Śmierć w czasie epidemii była na porządku dziennym - ludzie umierali w domach, izolatoriach, ale też na ulicach, placach, w bramach. Miasto zatrudniało „grabarzy morowych”, którzy nosili specjalne znaki – czerwone krzyże na sukiennych strojach. Pogrzeby odbywały się najczęściej w nocy, bez bicia dzwonów, procesji i śpiewów.
W czasie zarazy nie działały sądy ani tutejszy Trybunał Koronny. „Poczucie kompletnej bezkarności powodowało ogromny wzrost przestępczości, a domy pozbawione opieki były często rabowane. Dochodziło do kradzieży, włamań, zakazanego handlu odzieżą i pościelą ofiar epidemii” – podaje Serafin.
Epidemia przynosiła też zawsze konsekwencje ekonomiczne. Ucieczka znacznej liczby ludności z miasta powodowała spadek popytu na różne towary i usługi a tym samym zubożenie pozostałych w mieście handlarzy i rzemieślników. W czasie zarazy odwoływano jarmarki, przyjezdni kupcy nie byli wpuszczani do Lublina, a ich towar był często konfiskowany bądź niszczony.
Część mieszczan w obliczu śmiertelnego zagrożenia „oddawało się uciechom” jak np. odwiedzanie karczm, ale większość uważała mór za objaw gniewu bożego za ludzkie przewinienia. Odmawiano modlitwy, odprawiano msze, organizowano uroczyste procesje i m.in. z relikwią Drzewa Krzyża Świętego, która była u lubelskich dominikanów. Wielu mieszczan czyniło zapisy testamentowe na rzecz Kościoła.
„Z biegiem czasu zaraza zaczynała wygasać i notowano coraz mniej zgonów. Uciekinierzy zaczynali powracać do miasta. Życie mieszkańców Lublina powoli wracało do normalnego rytmu, choć skutki przejścia epidemii odczuwane były nieraz latami” - dodała Serafin.(PAP)
Autorka: Renata Chrzanowska
ren/ itm/