
Wolna od pracy była tylko niedziela, a urlopy i wczasy znali tylko nieliczni. Jak, gdzie i za ile wypoczywali mieszkańcy przedwojennej Polski.
Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku reguły, które by określały czas pracy robotników na ziemiach polskich należały do rzadkości. W zaborze rosyjskim normą była nawet 16-godzinnna dniówka, także dzieci i kobiet. Na tym tle w lepszej sytuacji byli robotnicy w zaborach austriackim i pruskim. W tym ostatnim zawdzięczali to owianemu w polskiej historii złą sławą kanclerzowi Niemiec. Otto von Bismarck z obawy przed rosnącymi wpływami socjalistów wprowadził bowiem przepisy, które zapewniały zatrudnionym ochronę: ubezpieczenie zdrowotne i ograniczenie czasu pracy do 12 godzin (a dla kobiet o dwie godzin krócej).
Wprowadzenia jeszcze krótszego, 8-godzinnego dnia pracy domagała się socjalistyczna Międzynarodówka, a pod wpływem wywołanych I wojną światową nastrojów rewolucyjnych postulat ten zaczęły spełniać rządy różnych krajów. W Polsce już w pierwszych dniach po odzyskaniu niepodległości zrobił to Józef Piłsudski, który jako naczelnik państwa 23 listopada 1918 r. wydał odpowiedni dekret.
Kolejna ważna zmiana nastąpiła dzięki przyjętej 16 maja 1922 r. przez Sejm RP ustawie o urlopach dla pracowników zatrudnionych w przemyśle i handlu. Od tamtej pory każda z takich osób miała prawo do 14 dni urlopu w ciągu roku.
Dotyczyło to stosunkowo niewielkiej części społeczeństwa – o żadnych urlopach nie mogli nawet marzyć np. chłopi. Na wsi czas wolny dyktowany był przez rytm świąt religijnych, niedziel oraz ważnych wydarzeń, takich jak wesela.
W przedwojennej Polsce urlopy rzadko jednak wiązały się z wczasami. Z wyjątkiem niewielu miejscowości uzdrowiskowych brakowało bowiem pensjonatów i hoteli, a podróż była długa i kosztowna. Mało było dróg i linii kolejowych, a własny samochód posiadali nieliczni. Nawet zwiedzanie Polski na rowerze nie było łatwe, co opisał brytyjski podróżnik i publicysta Bernard Newman:
"(…) drogi w pobliżu rosyjskiej granicy niemal mnie załamały. Niektóre trasy w Bułgarii, czy Rumunii wydawały mi się okropne, ale tam było po prostu błoto, tu zaś był piach – drobniutki srebrny piasek, głęboki na jakieś 8 czy 10 cali. Nawet przepychanie przez niego George'a [roweru – PAP] to była ciężka harówka, miejscami musiałem pchać rower".
Popularnością przed II wojną światową cieszyły się zarówno ośrodki odkryte już w czasach zaborów (takie jak chociażby Podhale), jak również miejscowości nad Bałtykiem, których walory doceniono dopiero później. Modne stały się rejsy Wisłą. Wypoczynek na statku salonowym "Vistula" kursującym w obie strony na trasie Warszawa-Gdynia kosztował w 1938 r. poniżej 20 złotych.
Bogaci wyjeżdżali do Sopotu – już poza granicami ówczesnej Polski, bo w obrębie Wolnego Miasta Gdańska. Ten kurort miał opinię luksusowego ośrodka o europejskim znaczeniu i przyciągał gości nie tylko latem. Czekały na nich kasyno, komfortowe hotele, lokale rozrywkowe oraz kilkusetmetrowej długości molo.
Po polskiej stronie turystyka nadmorska koncentrowała się w obrębie Gdyni oraz na Helu. W Gdyni w 1937 r. zbudowany został mogący pomieścić niemal 1000 gości "Dom Turysty". Nadmorską turystykę propagowała Liga Morska i Kolonialna – społeczna organizacja ciesząca się poparciem władz. W 1932 r. zainicjowała ona akcję "Święto Morza", a podróżowanie nad morze zaczęto postrzegać jako akt patriotyzmu.
Z myślą o podróżujących w Tatry w 1936 r. otwarto kolejkę linową na Kasprowy Wierch, w tamtym czasie trzecią pod względem długości na świecie. Zakopane stało się stolicą sportów zimowych – w mieście tym dwukrotnie (w 1929 i 1939 roku) zorganizowano mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym.
Popularne stały się też wyjazdy do położonych na południowo-wschodnich kresach Zaleszczyk przy granicy z Rumunią. Miejscowość słynęła m.in. z ciepłego, podobnego do czarnomorskiego klimatu, pięknej promenady wzdłuż brzegu Dniestru i piaszczystych plaż nad tą rzeką. Turyści nocowali w wygodnych pensjonatów, bawili się na dancingach. Szczególnie licznie przyjeżdżali na organizowane we wrześniu święto winobrania.
Dla poratowania zdrowia, ale nieraz tylko z powodu snobizmu, bogatsi wyjeżdżali do uzdrowisk. Do najbardziej znanych takich ośrodków należał Truskawiec, sto kilometrów na wschód od Lwowa, gdzie goście mieli do dyspozycji prawie 300 willi, pensjonatów i hoteli, a także kąpielisko ze sztuczną plażą. Wczasowicze spędzali również wolny czas w innych miejscowości o walorach uzdrowiskowych. Na Helu były to Jurata, Krynica Morska i Władysławowo, na południe od Wilna – Druskienniki, w Karpatach Wschodnich - Jaremcze oraz Worochta, zaś pod Warszawą - Otwock.
"Jeżeli dla dorosłych i zdrowych ludzi wyjazd taki jest tylko przyjemnością, to dla dzieci, dla uczącej się młodzieży, dla ludzi słabego zdrowia, osób starszych lub przemęczonych pracą – jest on koniecznością. Ten paromiesięczny pobyt na świeżem powietrzu, ten powrót do bardziej prostego, bardziej normalnego życia, ma na celu odnowienie sił, wyczerpanych gorączkowem życiem miejskiem, uodpornienie organizmu na długie jesienne i zimowe dnie bez powietrza i słońca w ciemnych mieszkaniach, źle wentylowanych biurach i klasach" – opisywała w książce "Dobra gospodyni wyjeżdża na lato" - Elżbieta Kiewnarska, znana przedwojenna publicystka, autorka licznych książek o prowadzeniu gospodarstwa domowego.
Najbardziej ekskluzywne były wyjazdy zagraniczne. Ich organizowaniem zajmowało się założone w 1920 r. Polskie Biuro Podróży "Orbis". Miało ono placówki w Polsce i za granicą, z jego usług przed wojną skorzystało kilka milionów osób.
Koszt wycieczki zagranicznej dla jednej osoby wahał się w latach 30. od kilkudziesięciu do kilku tysięcy złotych (przeciętna pensja miesięczna wahała się wówczas w granicach 100-200 złotych miesięcznie). W 1938 r. organizowana przez "Orbis" krótka wycieczka morska do miejsc takich jak Helsinki, Kopenhaga, czy Sztokholm, kosztowała – w najtańszym wariancie – 84 złote. Stosunkowo niedrogi był też wyjazd do Berlina, za który trzeba było zapłacić 83 złote. Do tych najdroższych należała trzytygodniowa wycieczka obejmująca zwiedzanie m.in. Paryża, Nowego Jorku i Londynu - kosztowała aż 2600 złotych. Bardziej przystępne cenowo były kilkunastodniowe wycieczki europejskie – wyjazd do Fiume, Wenecji i na Korfu kosztował 625 złotych.
W cenę wliczone były koszty podróży, zakwaterowania w komfortowych hotelach, pełnego wyżywienia i zwiedzania z przewodnikiem. Uczestnik wycieczki zobowiązany był tylko do płacenia we własnym zakresie za "opał pokoju hotelowego, o ile nie jest on wliczony w cenę pokoju", czy drobne napiwki "w muzeach i kościołach". Podróżni byli obowiązani do zabierania ze sobą paszportów, ale w wyrobienie wiz mogło być dokonane przez "Orbis" za osobną opłatą.
Z myślą o osobach wyprawiających się za granicę wydawane były pierwsze przewodniki i poradniki turystyczne. Michał Lityński w takiej właśnie publikacji – "Cztery tygodnie we Włoszech" pisał w 1928 r.:
"Najuciążliwszem przedłużeniem stanu wojennego w stosunkach międzynarodowych Europy są paszporty (…). U nas jeszcze bardziej uciążliwe są wysokie opłaty paszportowe, jakkolwiek postanowione z poważnej przyczyny przeciwdziałania wywozowi waluty z kraju (…). Takie +ulgowe+ paszporty kosztują obecnie 20 zł., a wielokrotne dla kupców po 150 złotych. Trzeba jednak zaopatrzyć paszport wizami konsulatów włoskiego, czesko-słowackiego i austrjackiego, a kto jedzie przez Budapeszt, także węgierskiego, bo jugosłowiańską wizę otrzymuje się w wagonie za drobną opłatą".
O tym, jak przed wojną wolny czas nad Wisłą spędzali warszawiacy pisał m.in. Włodzimierz Bartoszewicz. "Na zdeptanym tysiącami stóp piasku leżały całe rodziny, smażąc się na słońcu. Bardziej przedsiębiorczy grali w karty lub raczyli się wódką, zagryzając ogórkiem i kiełbasą. Samotni kawalerowie i słomiani wdowcy przechadzali się z wolna wśród zalegających plażę ciał, wypatrując łatwej zdobyczy. Bywało, że przysiadali na piasku niby zmęczeni chodzeniem, tuż koło leżącej we wdzięcznej pozycji nimfy w ciemnych okularach i z listkiem łopianu na nosie". (PAP)
pt/ jkrz/