W niedzielę, 14 kwietnia mija 30 lat od premiery płyty Davida Bowie "Let's Dance". "To bardzo dobra płyta, która postrzegana jest niesłusznie przez pryzmat wielkiego sukcesu komercyjnego, który odniosła" – ocenia Marta Szelichowska, znawczyni twórczości Davida Bowie. David Jones zadebiutował w latach sześćdziesiątych jako wokalista i saksofonista różnych zespołów. W 1966 roku zmienił nazwisko na Bowie i rozpoczął karierę solową. Debiutancka płyta pojawiła się w sklepach rok później, ale podobnie jak trzy następne, nie podbiła list przebojów.
Przełomem okazał się album z 1972 roku: "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". Bowie przy okazji wykreował postać kosmity Ziggy’ego Stardusta, który po przybyciu na Ziemię zostaje gwiazdą rocka. Mimo sukcesu, artysta dość szybko "uśmiercił" Stardusta. Do końca lat 70. jeszcze kilkakrotnie zmieniał stylistykę, w której się poruszał.
"Chęć oraz umiejętność zmian i wcielania się w kolejne sceniczne role to podstawowa cecha charakterystyczna Bowie’go. Pod koniec lat 60. był długowłosym hipisem z akustyczną gitarą w dłoniach; na początku lat 70. wcielił się w rolę androgynicznego przybysza z kosmosu; w połowie lat 70. był Thin White Duke'm czyli fascynatem weimarskich Niemiec i prekursorem muzyki elektro. Każde wcielenie jak nowa rola czy aktorska kreacja służyła nowej formie ekspresji, była strojem przywdziewanym przez muzyka-aktora-performera-artystę multimedialnego" – podkreśla Marta Szelichowska.
"To bardzo dobra płyta, która postrzegana jest niesłusznie jedynie przez pryzmat wielkiego sukcesu komercyjnego, który odniosła. Trasa +Serious Moonlight+ promująca płytę nadała ton latom 80. – rozmachowi produkcyjnemu, który przyćmiewał wtedy muzykę. Wypolerowany wizerunek Bowiego wpasował się wtedy w stylistykę +yuppies+ i oburzył jego fanów, którzy uważali, że Bowie zdradził świat muzyki progresywnej na rzecz komercji" – ocenia Marta Szelichowska.
Na początku lat 80. Bowie zdecydował się na kolejną zmianę stylistyczną w swojej karierze. Początkowo producentem nowego albumu miał być Tony Visconti, który już wielokrotnie współpracował z Bowie’m. Twórca zaangażował ostatecznie Nile’a Rodgersa – muzyka współtworzącego znaną z dyskotekowych przebojów grupę Chic.
Nagrań dokonano w grudniu 1982 roku w niewiele ponad dwa tygodnie. Tym razem – w przeciwieństwie do kilku poprzednich płyt – Bowie miał już przygotowane piosenki. Jednym z utworów, które artysta postanowił wykorzystać, było wspólne dzieło Bowie’go i Iggy’ego Popa - "China Girl". Piosenka znalazła się wcześniej na albumie Popa "The Idiot" z 1977 roku, wyprodukowanym przez Bowie’go.
W grupie akompaniującej Bowie’mu znalazł się gitarzysta Stevie Ray Vaughan, który niedługo po sesji "Let’s Dance" rozpoczął udaną solową karierę (przerwaną wypadkiem w 1990 roku) i jest uznawany za jednego z wybitniejszych gitarzystów wszechczasów.
Płyta znalazła się w sklepach 14 kwietnia 1983 roku i od razu trafiła do czołówek zestawień najlepiej sprzedających się krążków. W sukcesie pomogła popularność utworu tytułowego, który wydany na singlu na miesiąc przed premierą albumu, dotarł do pierwszych miejsc list przebojów zarówno w USA jak i Wielkiej Brytanii.
"To bardzo dobra płyta, która postrzegana jest niesłusznie jedynie przez pryzmat wielkiego sukcesu komercyjnego, który odniosła. Trasa +Serious Moonlight+ promująca płytę nadała ton latom 80. – rozmachowi produkcyjnemu, który przyćmiewał wtedy muzykę. Wypolerowany wizerunek Bowiego wpasował się wtedy w stylistykę +yuppies+ i oburzył jego fanów, którzy uważali, że Bowie zdradził świat muzyki progresywnej na rzecz komercji" – ocenia Marta Szelichowska.
Olbrzymi sukces albumu "Let’s Dance" i kolejne płyty nagrywane w podobnej stylistyce nie były jednak dla Bowie’go źródłem satysfakcji.
"Pozwoliłem innym, aby za mnie decydowali. Aranżerzy zajmowali się moimi piosenkami. Fotografowie dobierali mi ciuchy na sesjach zdjęciowych. A mnie w ogóle to nie obchodziło. Chciałem się wycofać. Myślałem, że zarobię tyle forsy, ile tylko się da, a potem rzucę to wszystko. Byłem kimś, kim nigdy nie chciałem się stać. Powszechnie uznanym artystą" – podkreślał po latach Bowie, przywołany na łamach miesięcznika "Tylko Rock".
Płyty Bowie’go od lat 90. charakteryzowały się nowoczesnymi brzmieniami i choć chwalone przez krytykę, nie wchodziły na szczyty list sprzedaży. David Bowie komentował to spokojnie: "Chcę komponować muzykę, która wykracza poza mainstream, nie mogę więc spodziewać się komercyjnego sukcesu - tym samym nie będę użalać się nad sobą".
W 2004 roku koncert Bowie’go w Pradze został przerwany, ponieważ artyście doskwierał ból w ramieniu. Badania wykazały, że Bowie miał poważnie zablokowaną arterię i potrzebna była natychmiastowa operacja. Reszta trasy została odwołana, a artysta zadeklarował, że przechodzi na emeryturę.
Paul Trynka, biograf Bowie’go, twierdził, że muzyk powróci tylko wtedy, gdy "będzie w stanie stworzyć coś naprawdę wstrząsającego". Artysta zaskoczył wszystkich, gdy po 10 latach przerwy ogłosił premierę nowej płyty "The Next Day". Album, wydany 8 marca 2013 roku, błyskawicznie stał się hitem.
"Świetna płyta, wywodząca się tradycji takich płyt jak +Lodger+ i +Scary Mosters+. Jednak inaczej niż dotychczas, Bowie nie nadaje trendów, ale patrzy wstecz, co dla niego nietypowe. Warto podkreślić mistrzowsko przeprowadzoną akcję promocyjną, która spowodowała, że - jak się nagle okazało - wszyscy jesteśmy fanami Davida Bowie" – ocenia Marta Szelichowska.
Mimo iż "The Next Day" w Polsce zaledwie w tydzień od premiery uzyskała status złotej płyty, David Bowie pozostaje artystą szerzej w naszym kraju nie znanym. "W Polsce nie ma zbyt wiele miejsca dla muzyki progresywnej, odważnej i prowokacyjnej. W socjalistycznych latach siedemdziesiątych Bowie był zbyt niepokojąco dekandencki, potem w szarych osiemdziesiątych zbyt beztrosko kolorowy. Polska się z nim rozmijała" – podkreśla Marta Szelichowska, tłumaczka i współwłaścicielka wydawnictwa Axis Mundi. (PAP)
tpo/ ls/