25 lat temu, 29 grudnia 1999 r. zmarł Jerzy Waldorff – pisarz, krytyk muzyczny i działacz społeczny, inicjator kwesty na rzecz warszawskich Powązek. "Nie ma przyszłości bez przeszłości" – mawiał.
"Świetne pióro. Na muzyce to on się mniej zna, moim zdaniem. Ale pisze świetnie. I powieści dobre, i eseje doskonałe. Postać malownicza" – pisał w "Abecadle Kisiela" Stefan Kisielewski, którego Jerzy Waldorff wielokrotnie nazywał swoim najbliższym przyjacielem. "Ojciec powiedział kiedyś do Waldorffa: +Gdyby ktoś zamówił u ciebie felieton o ołówku, też byłby piękny+" – wspomina z kolei Jerzy Kisielewski, syn Stefana, który jak podkreśla przyjaźń z Waldorffem "odziedziczył" po swoim ojcu.
Jerzy Waldorff, a właściwie Jerzy Waldorff-Preyss, przyszedł na świat w Warszawie 4 maja 1910 r. jako Jerzy Preyss. Jego ojciec – Witold, był ziemianinem, matka – Joanna, pochodziła z Szustrów – znanej warszawskiej rodziny o niemieckich korzeniach. Waldorff to jedna z nazw herbu Nabram, którym jego przodkowie posługiwali się już kilka wieków wcześniej. "Ja nie pochodzę z rodziny arystokratycznej, tylko z bardzo starej szlachty. Jestem herbu Nabram, nadanego przez Ludwika Świętego podczas ostatniej krucjaty. Nie mam tytułu hrabiego ani barona, kupionego za ciężkie pieniądze – jak to zrobił mój dziadek Schuster" – tłumaczył w rozmowie z Tomaszem Raczkiem w 1997 r.
Pierwsze lata spędził w Kościelnej Wsi na Kujawach. Na początku lat 20-tych przeniósł się z rodzicami do zakupionego przez ojca małego dworku w wielkopolskim Rękawczynie. Kilka lat później mieszkał już w Poznaniu. Po maturze wybrał się na studia prawnicze, uczył się także w Konserwatorium Muzycznym. Lata dzieciństwa i wczesną młodość Waldorff opisze później w autobiograficznej powieści "Fidrek". Po śmierci ojca przeniósł się do Warszawy. Zgodnie z namową matki rozpoczął aplikację adwokacką w renomowanej kancelarii Włodzimierza Kozubskiego, specjalisty od prawa rzymskiego i wykładowcy Uniwersytetu Warszawskiego. Adwokacka profesja nie pochłonęła Waldorffa tak bardzo, jak pisanie. To wówczas z Preyssa stał się Waldorffem (początkowo Walldorfem).
Zadebiutował w 1935 r. na łamach "Kuriera Porannego". Początkowo był recenzentem muzycznym, dwa lata później - szefem działu. Przez kilka lat pisał dla tygodnika "Prosto z mostu". Przed wojną Waldorff zdradzał wyraźne fascynacje Włochami pod rządami Benito Mussoliniego, które odwiedził w 1937 r. Efektem tej fascynacji była wydana w 1939 r. książka "Sztuka pod dyktaturą", w której wyliczał zasługi Duce dla rozwoju Włoch, co będzie mu później wielokrotnie wypominane. "Mam dosyć tych pańskich faszystowskich znajomości" – usłyszy Kisielewski, kiedy po wojnie zaproponuje Waldorffa do "Przekroju", a powie mu to redaktor naczelny pisma Marian Eile. Ostatecznie jednak przyjmie Waldorffa do swojej redakcji. To właśnie na łamach wydawanego w Krakowie pisma w marcu 1949 r. ukazał się... długo wypominany Waldorffowi artykuł "Granice konfesjonału". Publicysta tym razem pisał o zbrodniach dokonywanych przez Narodowe Siły Zbrojne, wspierających ich księżach oraz imperialistycznych interesach.
Krótko po wojnie zaczęła się również jego wieloletnia przygoda z Polskim Radiem. Popularność jaką zdobył, zaowocowała w 1951 r. zgodą władz na prowadzenie cotygodniowych felietonów muzycznych. "Wolno mi było mówić tylko o instrumentach. Nad sobą myśmy mieli dwie damy, które pilnowały czystości moralno-politycznej radia" – opowiadał. "Włączyłem się do pracy w sposób szczególny, ponieważ przez rządy komunistyczne zostałem potraktowany jako klasowy wróg ludu. Okazało się, że ja jako syn właściciela ziemskiego oraz autor prawicowego tygodnika +Prosto z mostu+, jestem najciężej w świecie wyklęty" – wspominał Waldorff. "I byłbym chyba umarł z głodu, gdyby nie to, że szefem radia został świetny muzyk i czarujący człowiek, Roman Jasiński. To on mnie tajnie (pod pseudonimem) przyjął do radia, gdzie oficjalnie dostałem posadę kontrolera audycji" – podsumował publicysta. Z radiem związany był do czasu, kiedy w 1976 r. podpisał Memoriał 25, czyli list środowiska muzycznego przeciwko zmianom w konstytucji PRL.
Teksty Waldorffa czytać można było w "Świecie" i "Polityce", na łamach której powstał słynny cykl felietonów zatytułowany "Muzyka łagodzi obyczaje" – skupiający się początkowo na muzyce, potem obejmujący również inne dziedziny sztuki oraz problematykę społeczną. "Waldorff to duży oryginał i, jako żywo, nie ma nic wspólnego z obozem politycznym, do którego należy nasz zespół" – zaznaczał redaktor naczelny "Polityki" Mieczysław Rakowski.
Jego charakterystyczny, cięty język sprawiał, że niewielu chciało z nim zadzierać. Waldorff potrafił być złośliwy, nie zostawiając na swoich adwersarzach suchej nitki. "Czytelnicy i słuchacze uwielbiali go za takie jednoznaczne i bezkompromisowe opinie. A kiedy do felietonów w +Świcie+ i radiu doszła jeszcze telewizja, o Waldorffie wiedziała już cała Polska. Wygląd, język, tembr głosu, wystudiowane maniery, demonstracyjna staroświeckość – spełniał wszystkie warunki, by stać się telewizyjną osobowością" – czytamy w książce Mariusza Urbanka "Waldorff. Ostatni baron Peerelu". "Ubóstwiam prelekcje Waldorffa. Jego sposób mówienia, jego humor, jego zdrowy rozsądek sprawiają, że słucha się go zawsze z podziwem, czasem z zachwytem, zawsze z zaciekawieniem" – pisał Jarosław Iwaszkiewicz.
Część środowiska zarzucała mu przymilanie się władzom. "Jego postawa przypominała czasem balansowanie na linie. Bo komuniści pozwalali mu na więcej niż innym"- zauważył literat i reżyser Jan Majdrowicz. Z uwagi na swoje kontakty, ale również na charakteryzujący go upór, uchodził za człowieka, który potrafi dużo załatwić. Nie zawsze jednak tak było. Za jedną ze swoich największych porażek uważał odwołanie z funkcji dyrektora Teatru Wielkiego w Warszawie Bohdana Wodiczki – niezwykle cenionego przez Waldorffa pedagoga i dyrygenta.
"Nigdy nie byłem komunistą, nigdy nie należałem do żadnej partii, natomiast moim ideałem był Paderewski, który przyjechał do Polski w 1919 r. i został premierem. W Sejmie powiedział: +Panie i panowie, dla mnie istnieje tylko jedna partia polityczna. Ona się nazywa Polska+"– opowiadał po latach. W czasie stanu wojennego poddał się, jak to określał "samointernowaniu".
"Polem, na którym Waldorff gotów był prowadzić walkę na śmierć i życie, do ostatniego tchnienia, była sprawa umuzykalniania Polaków, zwłaszcza młodzieży. Już dziś, pisał w roku 1960, muzyki w szkołach ogólnokształcących praktycznie nie ma. Jeśli tak dalej pójdzie, starzy melomani wymrą, a Filharmonia Narodowa będzie mogła koncertować wyłącznie na Powązkach" – czytamy w książce "Waldorff. Ostatni baron Peerelu".
Napisał ponad 20 książek, z czego większość o muzyce. Artystą, którego niezwykle cenił, był kompozytor Karol Szymanowski. "Nie można powiedzieć, żeby ten największy współczesny kompozytor polski doceniany był jak trzeba. Za życia tępili go ludzie, który zwaliśmy konserwatystami. Potem przyszła wojna, a po wojnie twórczość Szymanowskiego zaczęli usuwać w cień tacy, którzy nazywali siebie postępowymi" – pisał w książce "Ciach go smykiem" Waldorff. Kompozytorowi opery "Król Roger" poświęcił jedną ze swoich książek "Serce w płomieniach. Opowieść o Karolu Szymanowskim". "Tak jak w życiu ma się tylko jedną wielką miłość, a reszta to są przygody, skoki w bok, czasami nawet noce, których się nie spędza w domu, taką miłością mojego życia była muzyka Szymanowskiego" – opowiadał.
Wyrazem tego uczucia była prowadzona m.in. przez Waldorffa zbiórka funduszy na wykupienie willi Szymanowskiego "Atma" w Zakopanem. Nie była to jego pierwsza tego typu inicjatywa. W 1966 r. propagował akcję zbierania darów do tworzonego Muzeum Teatralnego w Warszawie. Udało się wówczas zebrać ponad 2 tys. eksponatów. Waldorff powtarzał często, że "nie ma przyszłości bez przeszłości". "Uparcie nam tłumaczył, że nasze życie opiera się o groby tych, którzy odeszli" – mówił jego przyjaciel, historyk sztuki Wojciech Fijałkowski. Jak wspominał Waldorff w życiu codziennym był człowiekiem olbrzymiej energii i nieprzeciętnego humoru. "Uwielbiał się śmiać. Trzeba też powiedzieć, że jego dowcip często był ostry i pikantny i to na tyle, że nie daje się do publikowania" – wspominał w rozmowie z PAP w 2010 r.
W maju 1974 r. Waldorff założył Społeczny Komitet Opieki na rzecz Ochrony Starych Powązek, którego celem stanowiło opiekowanie się i odnawianie grobów w najstarszej i najbardziej zaniedbanej części Cmentarza Powązkowskiego. Rok później w Zaduszki przeprowadzona została pierwsza kwesta. W ciągu 50 lat udało się dzięki tej akcji odnowić przeszło 1,7 tys. nagrobków i kaplic. Z czasem zaczęto zbierać pieniądze również na innych zabytkowych polskich nekropoliach. W 2024 r. kwesta wpisana została na Krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego, a sam Waldorff za swoje zasługi otrzymał w 1992 r. tytuł Honorowego Obywatela Warszawy.
"Jerzy Waldorff miał coś z energii nosorożca. Jak się przekonał, że coś jest dobrym pomysłem, nie można go było od tego odwieść" – pisał Jerzy Kisielewski, wiceprzewodniczący Społecznego Komitetu Opieki nad Starymi Powązkami.
Działalność społeczna towarzyszyła już Waldorffowi przez resztę życia. W 1990 r. wspierał powstanie Społecznego Komitetu Opieki nad Starą Rossa, stowarzyszenia powołanego z inicjatywy mieszkających w Wilnie Polaków. W 1997 r. zainicjował zbiórkę pieniędzy na budowę pomnika Józefa Piłsudskiego. To głównie dzięki jego staraniom możemy podziwiać znajdujący się przy Belwederze posąg marszałka.
"Pierwsze skojarzenia z Waldorffem to muzyka, której popularyzacji się poświęcał, i Powązki – wszak to dzięki niemu zabytkowa nekropolia stołeczna odzyskała znaczną część dawnej urody. I muzyka, i pozostałości dawnej polskiej kultury były jego pasjami. Lecz nie tylko one. Pisał o muzyce, ale i o dziurach w jezdni, o obyczajach i o absurdalnych przepisach, o polityce i o swoim jamniku. Fascynował, śmieszył, irytował, żył namiętnie i budził namiętności. Fraternizował się z PRL-owskimi władzami, ale gorąco przyjaźnił się też ze Stefanem Kisielewskim. Jak to pogodzić? Kim był? Postacią" – pisał w "Newsweeku" z okazji stulecia urodzin pisarza Filip Łobodziński.
Publicysta przez lata związany był z tancerzem Mieczysławem Jankowskim, którego przedstawiał jako swojego kuzyna, choć w środowisku wszyscy wiedzieli, że tworzą związek. Poznali się jeszcze przed wojną. Homoseksualna orientacja pisarza była powodem wydziedziczenia go przez ojca.
Pod koniec życia Waldorff miał problemy z chodzeniem, z czego potrafił żartować. "Pan Bóg bije albo po nogach, albo po głowie. Ja serdecznie dziękuję, że mnie uderzył po nogach. Chodzę o kulach, ale głowę mam w porządku" – mawiał. "Co by było, gdybym miał świetne nogi i w charakterze żwawego idioty biegał po Warszawie?" – pytał retorycznie w charakterystycznym dla siebie stylu.
Inną słabością Waldorffa były jamniki. "Zostałem właścicielem potwora, postrachu okolicy, tyrana w domu, satrapy, który traktuje kota i mnie jak służących, kontroluje, co jem, a jeśli to lubi, zostawia mi resztki" – pisał o swoim psie, którego nazwał Puzon.
Jerzy Waldorff zmarł 29 grudnia 1999 r. Miał 89 lat. Spoczął na warszawskich Powązkach – miejscu, które zawdzięcza mu niezwykle dużo. (PAP).
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ aszw/