
65 lat temu, 8 września 1960 roku, Jarosława Jóźwiakowska zdobyła w Rzymie pierwszy dla Polski olimpijski medal - srebrny - w skoku wzwyż. Jak przyznała w rozmowie z PAP 88-latka, nie dawano jej raczej szans. bo bilet powrotny do kraju kupiono na... dzień finału.
Był to 10. medal polskich lekkoatletek w dotychczasowych startach olimpijskich. Tego samego dnia, co Jóźwiakowska, na najniższym stopniu podium stanęła też na Stadio Olimpico sztafeta 4x100 m.
Jóźwiakowska podkreśliła, że choć zdobyła kwalifikację olimpijską, to z jej wyjazdem było trochę kłopotu.
- Działacze nie widzieli mnie na podium, chociaż wyniki, m.in. medale akademickich mistrzostw świata, raczej dawały gwarancję udanego startu. Nikt jednak nie liczył, że zdobędę w Rzymie punktowane miejsce. Koniec końców, m.in. wskutek medialnej burzy i poparcia dziennikarzy, pojechałam na igrzyska, ale chyba jednak nie do końca wierzono w mój sukces, bowiem miałam bilet powrotny do kraju na... dzień finału mojej konkurencji, choć na przestrzeni lat robiłam systematyczne postępy, uznawano mniej za wzór pracowitości. 7 września przebrnęłam przez kwalifikacje z udziałem 23 zawodniczek i byłam wśród 15, które dostały się do finału następnego dnia. Po nich poszłam jeszcze zwiedzić najważniejsze zabytki Wiecznego Miasta - przypomniała Jóźwiakowska.
W finale już pierwszej próbie pokonała 1,68 m, czyli tyle, ile wynosił wtedy rekord Polski, a na tej wysokości odpadło kilka groźnych rywalek.
- Wyżej od nas skakała tylko Rumunka Iolanda Balas, pokonująca poprzeczkę nożycami. Skończyła konkurs na wysokości 1,85 m, co było rekordem olimpijskim. Ja i Brytyjka Dorothy Shirley, skacząca stylem kalifornijskim, odpadłyśmy na 1,73. Miałyśmy identyczną liczbę skoków i sędziowie zdecydowali, że zamiast dogrywki zostaniemy wicemistrzyniami olimpijskimi - relacjonowała ówczesna 23-latka.
Jak przyznała, w sukcesie pomogły jej cisza i skupienie.
- Zawsze czekam przed skokiem aż zapanuje kompletna cisza. Każda moja próba była inna, żadna nie była dopracowana, bowiem nie miałam trenera, bo oni jakoś nie garnęli się to tej kobiecej konkurencji. Trenować zaczęłam z mężem dopiero po Rzymie, od czasu do czasu wskazówek udzielał mi mąż Elżbiety Krzesińskiej, tyczkarz i trener Andrzej - dodała.
Zaznaczyła też, że matką jej rzymskiego sukcesu była także legendarna pielęgniarka z zakopiańskiego COS, siostra Helena Warszawska, która mocno w nią wierzyła i tuż przed startem utwierdziła ją w przekonaniu, że ma patent na sukces.
Jóźwiakowska powiedziała, że w wiosce olimpijskiej wszyscy z ogromną radością przyjęli jej medal.
- Były gratulacje, całusy, no i naturalnie wino. Fetowanie przedłużało się, bowiem trzeba było uczcić także brąz sztafety 4x100 m. Rzymskie igrzyska wszystkim nam i kibicom dały wielkie powody do radości. Wróciliśmy z 21 medalami, w tym czterema złotymi, co plasowało nas na dziewiątym miejscu w tabeli igrzysk. To był bezprecedensowy sukces - podkreśliła.
Jak przyznała, jednak dopiero po powrocie do kraju poczuła na dobre, że stało się coś fajnego.
- Było m.in. fantastyczne powitanie w Gdańsku, gdzie wśród gratulujących byli moi przyjaciele z Teatru Bim-Bom Boguś Kobiela i Zbyszek Cybulski. Było wesolutko, wszyscy prawie wrzeszczeli, szaleństwo - wspomniała.
A jak wyglądały jej sportowe początki?
- Zaczęłam się bawić w sport w Poznaniu, gdzie się urodziłam. Biegałam przez płotki, a skokami zajmowałam się przy okazji. Nabrałam siły i ochoty do uprawiania sportu przez siatkówkę. W poznańskim liceum zaprzyjaźniłam się z Barbarą Lerczak, później Janiszewską, która zachęciła mnie do lekkoatletyki, a przyjaźń kontynuowałyśmy podczas studiów ekonomicznych w Sopocie, startów w reprezentacji, aż do jej śmierci - powiedziała i dodała, że siatkówką pasjonuje się do dziś, oglądając występy biało-czerwonych, którzy należą do ścisłej światowej czołówki.
Z Jarosławą Jóźwiakowską rozmawiał Jerzy Jakobsche (PAP)
jej/ pp/