Od dziecka fascynowała mnie literatura i słowo pisane. Byłam łapczywą czytelniczką, wcześnie uświadomiłam sobie, że to jest moja droga. Przyznam jednak, że gdy zaczynałam pisać, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś moje książki zostaną przetłumaczone na język polski- mówi PAP meksykańska pisarka Fernanda Melchor, laureatka 15. Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.
Uroczystość wręczenia Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego odbyła się w warszawskim Teatrze Studio. Jury wyróżniło książkę "To nie jest Miami" meksykańskiej pisarki Fernandy Melchor.
W składających się na tom minireportażach, czytamy w opisie wydawcy, "Melchor przygląda się temu, co kieruje mordercami i społecznymi wyrzutkami, pragnieniom i okolicznościom, które pchają ich na drogę występku. Choć bohaterów jej tekstów łatwo byłoby nazwać potworami, meksykańska pisarka zmusza nas do próby zrozumienia ich, a nawet empatii. Pełne brutalności, przejmujące historie Fernandy Melchor pozwalają wniknąć w społeczeństwo n a krawędzi chaosu, do którego gazetowe relacje z pierwszych stron nie mają dostępu".
PAP: Czy nadal mieszka pani w Veracruz?
Fernanda Melchor: To bardzo ważne – nie. Wyprowadziłam się 13 lat temu, nawet nie ze względu na przemoc - po prostu skończyły mi się pieniądze. Dostałam stypendium na studia drugiego stopnia, więc wyprowadziłam się do innego miasta.
PAP: "To nie jest Miami" po raz pierwszy ukazała się w 2013 r. - czy miasto nadal przypomina to opisane w pani książce? Czy Veracruz również objął proces gentryfikacji?
F.M.: Veracruz przeszło poważny proces gentryfikacji. To napięcie między byciem Miami, a tym, że się tego wyobrażenia nie sięga, wciąż się utrzymuje. Niestety, najpoważniejsze problemy także pozostają aktualne. Cała moja rodzina nadal mieszka w Veracruz, ja mieszkam poza miastem i to sprawia, że stałam się kimś w rodzaju uprzywilejowanego świadka zmian. Być może straciłam bezpośrednią bliskość, ale zyskałam emocjonalny dystans, co bardzo pomaga przy pisaniu. Ale czuję, jakbym nadal nosiła Veracruz w sobie.
Veracruz to bardzo interesujące miejsce – sceneria wielu ważnych historycznych wydarzeń i bogata mieszanka kulturowa. Wszystko, co dobre i co złe trafiało do Meksyku właśnie tędy.
Wiele osób utożsamia to, co zachodnie z postępem. Zarazem istnieje ta siła przeciwstawna, która przyciąga nas do korzeni. Generalnie Veracruzańczycy czują się dumni z tego, kim są. Wydaje mi się, że w mojej książce można znaleźć zapis tego napięcia między tymi, którzy chcą zmian, a tymi, których ciągnie do korzeni. Przez lata, a nawet pokolenia, w Meksyku utrzymywała się tendencja do myślenia, że wszystko, co zagraniczne jest lepsze. To oczywiście ma związek z traumą podboju. Przyszła obca kultura, dokonała inwazji i przejęcia, co wielu uważa za dowód jej wyższości. Meksyk jest w fazie określania na nowo swojej tożsamości. Z drugiej strony są w globalizacji aspekty, które mi się podobają.
PAP: Co takiego jest w tym miejscu, że nazywa je pani swoją obsesją?
F.M.: To bardzo interesujące miejsce – sceneria wielu ważnych historycznych wydarzeń z dziejów Meksyku. Było czterokrotnie najeżdżane przez obce państwa: Hiszpanię, Stany Zjednoczone i Francję. Wcześniej także Hiszpanię i angielskich piratów. To także bogata mieszanka kulturowa, od czasów kolonialnych była to brama, prowadząca do Meksyku. Wszystko, co dobre i co złe trafiało do Meksyku właśnie tędy.
Ja z moim bratem jesteśmy pierwszym pokoleniem Veracruzańczyków z mojej rodzinie. Ojciec pochodzi z dolnej części meksykańskiej części Półwyspu Kalifornijskiego. Rodzina matki wywodzi się z miasta Meksyk, mają niemiecko-żydowskie pochodzenie. Być może kiedy opowiadam o Veracruz, jest to próba zrozumienia go. Bo chociaż tam się urodziłam, moja rodzina nie mówi i nie zachowuje się jak Veracruzańczycy. Może przesadzam, ale jest trochę tak, jakbym była cudzoziemką.
PAP: Czy do jego opisania lepiej służy forma reportażu czy fikcja? A może mieszanka jednego i drugiego?
F.M.: No właśnie, czemu wybierać jedno kosztem drugiego? Kiedy pisałam tę książkę chciałam wykorzystać to, co w obu konwencjach najlepsze. Używać narzędzi dziennikarskich do prowadzenia śledztwa, szukania informacji, a narzędzi literackich, by tworzyć przekonujące, pełne obrazy. Czasami kiedy pracowałam nad jakąś historią, wyobrażałam ją sobie jako film; jaką chciałabym zobaczyć pierwszą scenę? Może nie jest to tradycyjne dziennikarskie podejście, ale wydaje mi się, że pomogło zbliżyć te teksty do czytelnika. Chodziło mi nie tylko o to, by opowiadać o ważnych rzeczach, ale chciałam tez – jakkolwiek dziwnie może to zabrzmieć – zapewnić rozrywkę, opowiadać ciekawe rzeczy.
PAP: Nie pamiętam, czy to Bob Dylan czy Bruce Springsteen powiedział, że w swoich piosenkach zmyśla w służbie prawdy.
F. M.: Pięknie powiedziane. Argentyńska pisarka Maria Moreno powiedziała, że gdy pisze o swoim życiu, kłamie używając prawdy. Kłamie prawdą.
PAP: W kolejnych książkach sięga pani raczej po formę powieści, ale porusza podobne tematy, dość mroczne, jak przemoc i morderstwa. Czy zło jest głównym przedmiotem pani literackiego zainteresowania?
F.M.: Tak mi się wydaje. Jakiś czas temu na Biennale w Wenecji meksykańska reprezentacja przyjechała z artystką Teresą Margolles. Jednym z jej pierwszych działań podczas tej imprezy było wzięcie mopa i mycie pałacu, w którym odbywała się wystawa, wodą z krwią po sekcjach zwłok. Miała też bardziej subtelny performance, który bardziej mi się spodobał: wyświetliła w kinie napis: o czym innym moglibyśmy rozmawiać? Coś takiego mnie spotyka: czuję, że muszę o tym rozmawiać, mam potrzebę podejmowania tego tematu.
Poza tym panuje powszechne przekonanie, że zło, przestępstwo, przemoc to coś, co czynią inni. My – nigdy. Ale kiedy rozmawiam z moimi informatorami, myślę o tym jak wiele jest przypadku w tym, że nie jestem nimi. Zastanawiam się, jakie konkretnie rzeczy sprawiły, że nie przekroczyłam tej linii, nie przeszłam na ich stronę. W każdej ludzkiej istocie jest zdolność czynienia zła. Interesują mnie te historie, bo myślę, że są częścią tego, kim jesteśmy jako ludzkie istoty. Oczywiście, dla ludzkiej istoty równie ważne jest to drugie – dobro. Ale to już mnie aż tak bardzo nie interesuje.
PAP: Czytałem w jednym z udzielonych przez panią wywiadów, że w Veracruz ceni się ludzi obdarzonych umiejętnością opowiadania, ale pisarzy – już niekoniecznie.
F.M.: Myślę, że ma to związek z ogólnym podejściem do życia – w Veracruz ceni się ludzi czynu. Komunikację, działanie. Refleksja, samotność, powolność nie są cenione równie wysoko. Gdy powie się, że przez ostatnie cztery dni siedziało się zamkniętym w domu i pisało, ludzie będą patrzeć podejrzliwie. Porządny Veracruzańczyk idzie na imprezę, opowiada historie, żartuje. Tacy jesteśmy, taki jest nasz sposób działania i mówienia.
Od dziecka fascynowała mnie literatura i słowo pisane. Byłam łapczywą czytelniczką, wcześnie uświadomiłam sobie, że to jest moja droga. Przyznam jednak, że gdy zaczynałam pisać, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś moje książki zostaną przetłumaczone na język polski. "Czas huraganów" został przetłumaczony na 30 języków! Nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś takiego.
PAP: Czy pośród tych lektur znalazła się może jakaś książka Ryszarda Kapuścińskiego?
F. M.: Oczywiście – to był jedn z najczęściej przywoływanych autorów podczas moich studiów dziennikarskich. Częściej niż Truman Capote i Norman Mailer, choć oczywiście nurt Nowego Amerykańskiego Dziennikarstwa także jest silnym punktem odniesienia. Później mówiło się raczej o autorach reportażu latynoamerykańskiego. Kapuściński natomiast był dla mnie bardzo ważny, zawsze popychał młodych twórców, zachęcał, kibicował. W wywiadach często mówił, że młodzi ludzie powinni opowiadać swoje historie, a wcale nie było to takie częste, żeby wielki mistrz dziennikarstwa w ten sposób zwracał się do młodszych. Jego pisarstwo nie tylko pokazuje ogromną znajomość rzeczy, ale także skromność i szczodrość. Oczywiście nadal jest to biały mężczyzna, który podróżuje do dalekich krajów, ale jego postawę cechuje szacunek i wielka zdolność odnajdywania człowieczeństwa w każdym miejscu. Myślę, że to bardzo pociągało latynoamerykańskich pisarzy.
PAP: Jak znajdowała pani bohaterów "To nie jest Miami"?
F. M.: Niektórych szukałam, inni mnie znaleźli. Każdy z tekstów w tej książce powstał w wyniku mojej ciekawości, nic nie zostało zlecone, nie miałam wydawcy czy redaktora, który by mi coś proponował. Kiedy kończyłam tekst, publikowałam go w czasopiśmie. Ci, którzy przeczytali taki reportaż, czasami szukali mnie, by opowiedzieć mi swoją historię.
Adwokat z "Życie nic nie jest warte" odnalazł mnie, po przeczytaniu mojego artykułu i opowiedział mi o swoim życiu. Ten tekst pojawił się dopiero w drugim wydaniu książki, nie potrafiłam go napisać. Zajęło mi to osiem lat. Miałam wszystkie informacje, dostarczył mi wszelkich danych, dowodów, ale nie znajdowałam sposobu, by to napisać. Pewnego dnia oświeciło mnie – to on powinien to opowiedzieć; ta rozmowa, która znalazła się w książce, to suma kilku, które przeprowadziliśmy. Skondensowanie ich do takich rozmiarów to jedyny zabieg fikcyjny.
PAP: Bohaterowie pani książki opowiadają historie o duchach, złych siłach, kosmitach. Czy snucie opowieści, nawet tego typu, ma jakąś szczególną rolę? Jeden z bohaterów uwodzi swoją przyszłą żonę, tak pięknie opowiada.
F. M.: Nie, chodzi po prostu o opowiadanie historii. Chodziło mi przede wszystkim o to, by wyskoczyć ponad nie, mówić o czymś innym. Na przykład tekst o nawiedzonym domu można odczytać jako opowieść o egzorcyzmie, ale także jako o związku między dwojgiem ludzi. Zarazem jest to także refleksja na temat granic dziennikarstwa i tego, co uznajemy za prawdę. I nad gatunkami literackimi: to zarazem opowiadanie grozy i reportaż.
"Światła na niebie" może być opowieścią o dziewczynce, która wierzy w UFO, ale z drugiej strony jest to kronika, ukazująca różne momenty życia. Opowieść o kresie dziecięcych złudzeń. "To nie jest Miami", wydaje mi się, opowiada także o końcu niewinności. W tych opowieściach kolejni bohaterowie jakby dochodzili do wniosku: cholera, mieszkam w Meksyku.
Pamiętam trudny moment w moim życiu, gdy dowiedziałam się o masakrze w Tlatelolco w 1968 r. Przeczytałam książkę Eleny Poniatowskiej, dziennikarki polskiego pochodzenia, kiedy miała 12 lat. Tamtej nocy nie mogłam spać. Zdałam sobie sprawę, że to kraj, w którym żyję. Kraj, w którym zabija się dzieci za to, że mają inne poglądy. To nie dotyczy tylko Meksyku. Przychodzi moment, gdy nie możemy być już dłużej dziećmi, zrozumieliśmy jak okrutna jest historia. To była moja intencja – by mówić o wielu rzeczach jednocześnie, pod pretekstem opowiadania jednej, konkretnej anegdoty.
"To nie jest Miami" Fernandy Melchor w tłumaczeniu Tomasza Pindla ukazała się nakładem wydawnictwa ArtRage. (PAP)
Rozmawiał Piotr Jagielski
pj/ wj/