Pierwowzorem Kazimierza Pawlaka z "Samych swoich" był wujek Andrzeja Mularczyka, film "Jeszcze słychać śpiew i rżenie konie" opowiada o jego ojcu. "W moich reportażach i scenariuszach bardzo często pojawili się moi bliscy" - powiedział PAP Andrzej Mularczyk, pisarz, scenarzysta i reporter, w ostatnim wywiadzie udzielonym PAP 20 marca.
Pod koniec marca dziennikarz PAP spotkał się z Andrzejem Mularczykiem. Rozmawiali o serialu "Dom". Tekst wywiadu ukazał się 28 marca. Po odpowiedzi na pytania, Andrzej Mularczyk kontynuował swoje wspomnienia przez kilka godzin. Scenarzysta zmarł 21 czerwca br. w wieku 94 lat. Prezentujemy wybrane wątki jego wspomnień - ostatni wywiad, jakiego udzielił.
PAP: Ile jest Andrzeja Mularczyka w jego reportażach i scenariuszach?
Andrzej Mularczyk: Całkiem sporo. Nie tylko mnie, ale i moich najbliższych. W serialu "Dom", w scenie sądu uczelnianego ZMP nad Talarem pokazałem własne przeżycia z początku lat 50., kiedy w redakcji tygodnika Związku Młodzieży Polskiej "Pokolenie" traktowano mnie i Jurka Janickiego pogardliwie jako inteligentów, których ostrzegano, że nie będziemy już potrzebni, bo "za kilka lat przedstawiciele klasy robotniczej ujmą pióra w swoje ręce". Dlatego też z Jurkiem staraliśmy się przebywać w redakcji jak najmniej i wyjeżdżaliśmy w kilkutygodniowe delegacje "w teren", jak się wówczas mówiło.
Potrzebowaliśmy wtedy trochę tlenu, namiastki wolności i oddechu od stalinowskiego zaduchu, atmosfery nieustannego oskarżania, podejrzeń, wykrywania "spisków" i "sabotażystów". W "terenie" szukaliśmy np. śladów Lenina w Polsce, ludzi, którzy go znali lub przynajmniej twierdzili, że znali. Trafiliśmy do faceta, który twierdził, że był marynarzem na krążowniku "Aurora". Salwa artylerii pokładowej "Aurory" miała rozpocząć bolszewicką rewolucję. Umówiliśmy w hotelowej restauracji. I tu pojawił się problem, bo wyznawał on zasadę "bez wodki nie razbieriosz" i chciał, żebyśmy z nim uczestniczyli w libacji i piciu makabrycznych ilości wódki, którą konsumował po rosyjsku, całymi stakanami. A przecież naszym zadaniem było notować jego opowieści, a nie uchlać się kompletnie. Gdy po takich delegacjach wracaliśmy do redakcji witał nas aplauz i zachwyt. Niektóre nasze ustalenia nie trafiały jednak do reportaży, ale do komórki historycznej przy Komitecie Centralnym PZPR, a dalej - do jej sowieckiej odpowiedniczki, która badała dzieje wodzów rewolucji na ziemiach polskich na początku XX wieku. To dawało nam komfort, uznawano nas za niezastąpionych tropicieli "wodza rewolucji", więc dali nam spokój. Ja, syn "sanacyjnego" pułkownika Wojska Polskiego byłem wrogiem klasowym, a jednak okazałem się potrzebny komunistycznej władzy, bo przedstawiciele klasy robotniczej nie bardzo sobie jeszcze radzili z poszukiwaniem śladów pobytu Lenina czy Stalina na polskich ziemiach.
Potrzebowaliśmy wtedy trochę tlenu, namiastki wolności i oddechu od stalinowskiego zaduchu, atmosfery nieustannego oskarżania, podejrzeń, wykrywania "spisków" i "sabotażystów".
W moich reportażach i scenariuszach pojawili się moi bliscy, mój ojciec. W filmie "Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni" opowiedziałem historię taty, który we wrześniu 1939 r. był dowódcą 2 Pułku Strzelców Konnych w Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Jego podkomendni dokonali słynnego wypadu pod Kamieńskiem i nocą z 3 na 4 września zadali poważne straty niemieckiej kolumnie pancernej, spalili cysterny z benzyną, czołgi. Pod koniec lat 60. ojciec przebywał w szpitalu. Podczas odwiedzin wręczyłem mu książkę - wspomnienia generała Juliusza Rómmela. Ojciec przeczytał załącznik do listu pochwalnego - jeszcze w 1939 r. generał przeznaczył do podziału dla jego jednostki 10 krzyży srebrnych Virtuti Militari dla wyróżniających się uczestników wypadu. Wtedy, we wrześniu 1939 roku, ten list pochwalny i rozkaz nie dotarł do mojego ojca. Niemal 30 lat po tych wydarzeniach miałem pomóc mu w wykonaniu ostatniego rozkazu - odnaleźć żołnierzy, wytypować do odznaczeń i sprawdzić, czy naprawdę zasłużyli na medal. W Hrubieszowie spotykałem się z kandydatami, przepytywałem, a sporo szczegółów np. hasło do ataku, znałem. Jeden z moich rozmówców twierdził, że był pod Kamieńskiem, jednak nie znał hasła do ataku, które brzmiało "Maciuś" - żaden Niemiec tego prawidłowo nie wymówi. On twierdził, że brzmiało "Ojczyzna"! Wykryłem więc oszustwo. Jeden z kandydatów wprawdzie zasłużył na medal, ale po wojnie siedział w więzieniu za jakieś malwersacje czy manko w sklepie, którym kierował, więc i jego kandydatura została odrzucona. W końcu udało się i rozkaz sprzed lat został wykonany, a krzyże zostały przydzielone 10 najodważniejszym strzelcom konnym. W filmie rolę reportera zagrał Karol Strasburger i pewne sprawy także dopasowaliśmy do wymagań filmu.
Nie musiałem długo szukać postaci do filmu "Sami swoi". Pierwowzorem postaci Kazimierza Pawlaka był mój stryj Jan Mularczyk, który z Boryczówki w rejonie tarnopolskim (ob. Ukraina) po wojnie trafił na Ziemie Odzyskane koło Ścinawy. Z kolei wątek Kargulów - wiecznych oponentów i sąsiadów Pawlaków, zbudowałem na podstawie autentycznych losów rodziny Denderysów.
PAP: Czy pańscy bohaterowie są w 100 procentach autentycznymi postaciami?
A.M.: Zwykle tak, choć czasem jedna postać składa się z kilku autentycznych pierwowzorów. Ta prawda jest dla mnie ważna, bo zwykle okazuje znacznie ciekawsza od literackiej fikcji. Życie pisze nieprawdopodobne scenariusze i dlatego warto z niego czerpać. W PRL nie o wszystkim można było pisać. Np. pracując z Jurkiem Janickim poruszaliśmy tematy kresowe. Władza tolerowała je tylko do pewnego stopnia. Już przy "Samych swoich" sondowałem, na ile można sobie pozwolić. Staraliśmy się przekazać więcej historycznej prawdy, niż w danym momencie można było opisać. Temat repatriantów czy osób wysiedlonych był trudny, czasem bardzo bolesny. Bo przecież po wojnie cały niemal Wrocław był zasiedlony przez lwowiaków. Także Jurek, choć pochodził z Czortkowa, zawsze czuł się lwowiakiem. Dlatego też w serialu "Dom"- najbardziej warszawskim ze wszystkich seriali - musiał pojawić się lwowiak Tolek Pocięgło, grany przez Jurka Michotka. Przecież i warszawiaków, tych, którzy przeżyli powstanie, Niemcy wygonili do Pruszkowa i do obozów w Rzeszy. Z Warszawy w 1945 roku pamiętam kilkumetrowe sterty gruzu, całe kwartały kamienic starte na ceglany pył. Patrzyłem na to tak, jak może patrzeć przerażony piętnastolatek. Janek Łomnicki znakomicie pokazał ten przerażający widok morza ruin w "Domu", ale ujęć tych nie kręcił w kraju, tylko w Czechosłowacji, w Moście, gdzie odkryto złoża węgla i burzono najstarszą część miasta. Dlatego tak dobrze nam się pracowało z Jankiem, ponieważ przywiązywał on naprawdę dużą wagę do autentyzmu na ekranie. Całkiem niedawno brałem udział w realizacji filmu dokumentalnego "Czyim ja życiem żyłem". Byłem w kilku miejscach, które odegrały istotną rolę w moich filmach i serialach, zwłaszcza w serialu "Dom". Wraz z ekipą byliśmy m.in. przy kamienicy przy Pańskiej 85, która zagrała Złotą 25. Kiedy kręciliśmy serial, była niemal ruiną. Dziś jest pięknie odrestaurowana, ale brakuje w niej duszy, serialowych postaci, mówiących autentycznym językiem, jest więc w pewnym sensie martwa, pusta.
PAP: W wielu scenariuszach i reportażach pojawił się wątek II wojny światowej. Dlaczego wiele lat po wojnie żył pan jej wspomnieniami?
A.M.: Wojna głęboko przeorała psychikę kilku pokoleń Polaków i to nie tylko tych, którzy ją przeżyli, ale także tych, którzy urodzili się po jej zakończeniu. To w nas tkwi do dziś, tkwi bardzo głęboko. Możemy mówić, że przecież to tylko przeszłość, że nie można wciąż rozdrapywać starych ran, bo nigdy się nie zabliźnią. Tak naprawdę wojna dotknęła nas wyjątkowo mocno, mocniej niż inne narody. Wielu moich rówieśników, którzy nie walczyli w Powstaniu Warszawskim nosiło w sobie jakąś pretensję, żal do siebie, poczucie winy, że nie zdążyli, że byli za młodzi, by walczyć, bo mieli 13, 14 czy 15 lat, choć przecież zdarzało się, że ich rówieśnicy byli łącznikami, przeszli przez piekło kanałów. Po wojnie, wraz z Sowietami przyszedł komunizm i o tym, co działo się przed 1939 r. mówiono niechętnie, wypierano to ze zbiorowej świadomości. W 1945 r. ojciec musiał się przez pewien czas ukrywać. W czasie okupacji był komendantem Inspektoratu Rejonowego AK Kielce - dla NKWD i UB - to wystarczyło do uwięzienia go, a nawet skazania na karę śmierci. Pomógł mu jego dawny podwładny, podoficer, który w nowym systemie błyskawicznie awansował i stał się "figurą" w nowym wojsku. I to on załatwił pracę zastępcy dyrektora stadniny koni w Książu pod Wałbrzychem - tam ojciec był w miarę bezpieczny i uniknął aresztowania, co zapewne nastąpiłoby w Warszawie.
Jednego z bohaterów moich reportaży, strzelca konnego pytał przedstawiciel ludowej władzy "Byliście w wojsku?". "Tak, walczyłem w 1939 r.". "Ale to było wojsko sanacyjne!" - mówił do niego ten przedstawiciel władzy, a wtedy ów żołnierz się zirytował - "Sanacyjne? A jakie miało być? Przecież innego nie było!".
Pamięć o wojnie łączyła pokolenia, ale też dzieliła całe rodziny. Kiedy pod koniec lat 60. zbierałem materiały do "Jeszcze słychać śpiew..." jeden z przedwojennych podkomendnych ojca z 2 Pułku Strzelców Konnych pokazywał mi właśnie odznaczenia pułkowe za wzorową służbę sprzed 1939 r. W pewnym momencie przyjechał jego syn, nauczyciel historii w miejscowej szkole. "Po co ojcu się z tej sanacji tłumaczyć? Mało to było kłopotów przez te blaszki?" "Przecież pan uczy historii, był pan w AK" - zaoponowałem zaskoczony. "Ja uczę historii tylko z książek" - usłyszałem od niego.
PAP: W jaki sposób znajdował pan tematy swoich reportaży?A.M.: Może zabrzmi to banalnie, ale tak naprawdę najciekawsze tematy reportaży są bardzo blisko nas, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się rozejrzeć, dobrze wsłuchać w to, co mówią przypadkowo napotkani ludzie. Reporter musi mieć bardzo otwarty, wrażliwy słuch. Ważne też, aby chciał słuchać. Wtedy tematy pojawią się same. Jeździłem bardzo wiele po Polsce - autobusem, pociągiem, później własnym samochodem. W podróży ludzie chętnie się otwierają, opowiadają o losach swoich i cudzych. Zdarzało się, że zatrzymywałem się i zabierałem osoby, które czekały na autobus, autostopowiczów. Rzadko podróżowaliśmy w milczeniu. Zwykle opowiadali mi o swoich losach, czasem ciekawych, czasem banalnych. Starałem się wybierać z tego najciekawsze, nietuzinkowe wątki do swoich reportaży. Czasem zaskakiwali mnie niezwykłym dowcipem, tekstem, który później wypowiadali bohaterowie filmu czy serialu. Pewnego dnia podwiozłem osobę, która nie radziła sobie z życiem i sięgnęła po narkotyki, a w latach 70. był to temat tabu, bo przecież oficjalnie w PRL nie było narkomanów. "Wyłącz się, odpadnij" - mówiła i taki tytuł nadałem jednemu z reportaży w zbiorze "Czyim ja życiem żyłem".
Czasem reportaż musiał odczekać kilka, nawet kilkanaście lat, stawał się scenariuszem filmowym, a po latach życie dopisywało zaskakujący epilog. Podam przykład tematu, do którego przez ponad dwadzieścia lat wracałem kilka razy i za każdym razem - inaczej. Pod koniec lat 50., w Bieszczadach Bazyli H., Łemko wysiedlony podczas akcji "Wisła" powrócił potajemnie do gospodarstwa, w którym się urodził i wychował i podpalił je. Zginęło kilka osób, dom i zabudowania gospodarcze spłonęły. On znalazł się tam przypadkowo, bo był zawodowym kierowcą w pewnym mieście na zachodzie Polski, na ziemiach odzyskanych i został wysłany w delegację do Sanoka wraz z grupą innych kierowców po odbiór nowych autobusów z tamtejszej fabryki. Teoretycznie miał alibi, jednak świadkowie widzieli jeden z nowych autobusów na mało uczęszczanej drodze w pobliżu miejsca zbrodni i to był ślad, który zdradził sprawcę. Milicja aresztowała go, otrzymał wysoki wyrok. Wtedy byłem obecny na wizji lokalnej, gdzie w obecności prokuratora i milicjantów sprawca odtwarzał zdarzenie, czytałem akta sprawy, ona mną wstrząsnęła. Podpalił z zemsty, ponieważ nowi właściciele nie chcieli mu odsprzedać domu i ziemi, którą nadal po wysiedleniu uważał za swoją, choć z chałupy na skrawku ziemi przeprowadził się do murowanego poniemieckiego domu z dużym ogrodem. Każdy chce wrócić do domu, w którym się wychował, tęsknotę za nim można zrozumieć, ale nie usprawiedliwia to przecież zabójstwa niewinnych ludzi!
Na początku lat 70. wątek Bazylego H. stał się lejtmotywem odcinka "Numer próbny" w serialu "Droga" Sylwestra Chęcińskiego. Z nim świetnie mi pracowało się przy ekranizacji "Samych swoich". Niektóre wątki zmodyfikowaliśmy, bo serial ma swoje wymagania. Do akcji wszedł główny bohater Marian Szykuła, który zawsze pomagał innym, samemu wplątując się w kłopoty. W serialu pomógł wykryć prawdziwego sprawcę, choć przez chwilę sam był zatrzymany jako podejrzany o zbrodnię. Telewizja po raz pierwszy wyświetliła serial w 1975 r., później jeszcze wiele razy go emitowała. Historia miała swój finał w stanie wojennym. W 1982 r. pojechałem w Bieszczady. Miałem pewien ślad - słyszałem, że Bazyli H. wyszedł już z więzienia i jeździ taksówką. Odnalazłem go na postoju, wsiadłem i zamówiłem długi kurs - cofnęliśmy się o ponad 20 lat - do punktu wyjścia. Nie chciałem moralizatorstwa, potępiania go, tylko aby opowiedział mi, dlaczego tak postąpił. Ten epilog opisałem w "Czyim ja życiem żyłem". I tak niezwykła, tragiczna historia stała się tematem reportażu, scenariusza i ponownie - innego już reportażu zamykającego sprawę, w której narratorem był sprawca.
W Bieszczady jeździłem wielokrotnie. Po raz pierwszy byłem tam już pod koniec lat 50. kiedy nie było tam asfaltowych dróg i cywilizacji. Przy zbieraniu materiału do reportażu rozmawiałem z robotnikami leśnymi. Opowiadali mi, dlaczego trafili na to odludzie, kiedy nasza ciężarówka zakopała się w błocie, czekaliśmy na ciągnik gąsienicowy, który nas nazajutrz miał nas wyciągnąć. Częstowali mnie bimbrem, bułkami i salcesonem. Spało się na "pace" ciężarówki lub w szałasie, bo o hotelach nikt tam nie wtedy nie słyszał. Jedni chcieli uciec przed wymiarem sprawiedliwości, alimentami, Innym nie powiodło się w życiu, rozwiedli się. Byli też tacy, którzy znali ten teren jeszcze z lat 40. służyli w KBW i walczyli z UPA. A wokół stało jeszcze wiele spalonych domów i ruin. Niektóre wsie były opuszczone, zrujnowane.
Innym razem podczas moich podróży po Polsce, trafiłem na Włocha, który w czasie wojny służył w elitarnych oddziałach strzelców alpejskich. Po kapitulacji armii marszałka Bagoglio trafił do niemieckiej niewoli, później do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, a w końcu jako robotnik przymusowy do wsi Freinwalde (ob. Chociwel, woj. zachodniopomorskie - PAP) nad Bałtykiem. W 1945 r., gdy niemiecka ludność uciekła na zachód, on leżał chory i pozostał. W osadzie pojawili się ludzie wysiedleni z Bieszczad podczas akcji "Wisła" - Polacy, Ukraińcy, Łemkowie. I oni i on, Hugo Savini, zaczynali tam od zera. Ożenił się, założył rodzinę. Po latach odnalazła go włoska rodzina. W 1976 r. zaprosili go do ojczyzny. Tu peegerowska bieda, kufajki i gumofilce, tam - Bella Italia, Mediolan, Padwa, sklepy pełne wszelkich dóbr, wino, prawdziwa kawa, którą tak lubił i Morze Śródziemne zamiast lodowatego Bałtyku. Jego bliscy nie mogli zrozumieć, dlaczego tak bardzo chciał zobaczyć Monte Cassino. "Co obchodzi cię ta góra? Przecież są większe i ładniejsze. Czyja to historia? " - pytali go. "Polska!" - odpowiadał. I wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi powrócił do tej zimnej i biednej Polski! Po 31 latach odkrył w sobie coś polskiego, poczuł się Polakiem! Z włoskiej podróży została mu tylko pamiątka-czerwona koszulka z Myszką Miki. Ja wypatrzyłem go właśnie dzięki tej koszulce, która wyróżniała go na tle "miejscowych" w waciakach. Mieszkańcy wsi zaakceptowali jego odmienność i wybrali sołtysem. Moi bohaterowie to postacie nieoczywiste, mimo pozornej zwyczajności - zaskakujące i niezwykłe. (PAP)
Rozmawiał Maciej Replewicz
mr/ aszw/