
29 marca 1925 r. policjant Józef Muraszko zastrzelił dwóch eskortowanych do granicy oficerów Wojska Polskiego. Przez prawicę został okrzyknięty bohaterem, bo jego ofiarami byli komuniści.
Do zdarzenia doszło w pociągu, którym porucznik Walery Bagiński i podporucznik Antoni Wieczorkiewicz byli eskortowani do granicy polsko-radzieckiej.
Józef Muraszko, przodownik policji (sierżant) w ogóle w tym pociągu nie powinien się znajdować. Nie pełnił w tym momencie służby i nie wchodził w skład eskorty. Tłumaczył później, że wsiadł pod wpływem impulsu. Kierować nim miały złość i patriotyzm, bo Bagiński i Wieczorkiewicz zostali skazani niedługo wcześniej na śmierć, a 29 marca 1925 r. mieli odzyskać wolność.
Te tłumaczenia Muraszki sprawiły, że z miejsca został okrzyknięty – przede wszystkim przez nacjonalistyczną prawicę – bohaterem. Za dobrą monetę te wyjaśnienia przyjął też sąd, przed którym Muraszko stanął pod zarzutem zabójstwa. Wyrok: dwa lata więzienia został uznany przez dużą część polskiej opinii publicznej za skandaliczny.
Protestowała przede wszystkim lewica, domagając się powołania komisji sejmowej, która by wyjaśniła okoliczności zdarzenia z 29 marca. Wieczorkiewicz i Bagiński byli bowiem komunistami, a wyrok śmierci (zamieniony przez prezydenta RP na piętnastoletnią odsiadkę w więzieniu) dostali pod zarzutem zorganizowania zamachu terrorystycznego na warszawskiej Cytadeli.
Chodziło o wybuch prochu, do którego doszło 13 października 1923 r. Eksplozja była tak potężna, że w gruzach legło nie tylko wiele budynków na terenie Cytadeli (w tym osławiony X Pawilon), ale też na Żoliborzu Żołnierskim, a w miejscu prochowni powstał głęboki na kilkanaście metrów lej. Od podmuchu wypadły szyby na warszawskiej starówce, a o podobnych przypadkach donoszono nawet z odległych miejscowości takich jak Skierniewice, Otwock i Mińsk Mazowiecki. Zginęło 28 osób (prawie wyłącznie cywile – żony i dzieci służących na Cytadeli wojskowych), a trzy razy więcej zostało rannych.
Nie było żadnego dowodu na zamach i nie da się wykluczyć, że do wybuchu doszło z powodu czyjegoś niedbalstwa. Policja oskarżyła jednak o zorganizowanie wszystkiego Wieczorkiewicza i Bagińskiego. Problem polegał na tym, że obaj w tamtym momencie już od dwóch miesięcy przebywali w areszcie. Zostali tam osadzeni, bo zarzucono im zorganizowanie dwóch zamachów, do których wiosną 1923 r. doszło w Krakowie i Warszawie. Obu najbardziej obciążało to, że byli komunistami.
Na to, że w wersji o winie Bagińskiego i Wieczorkiewicza jest wiele luk wskazywali od początku nie tylko komuniści. Komisja sejmowa, której przewodniczył poseł PPS (i dawny legionista) Adam Pragier uznała, że dowody spreparował prący do kariery inspektor Józef Piątkiewicz. Głównym „dowodem” winy Bagińskiego i Wieczorkiewicza było zaś to, że rzekomo na wieść o wybuchu na Cytadeli z radości mieli odśpiewać komunistyczną pieśń.
Bagiński, zanim trafił za kraty warszawskiego aresztu przy Dzielnej (w okresie okupacji znanego jako Pawiak) zapisał piękną patriotyczną kartę. Był wnukiem powstańca styczniowego, w czasie I wojny światowej należał do Polskiej Organizacji Wojskowej i walczył w Legionach, a za bohaterstwo w wojnie polsko-bolszewickiej dostał Virtuti Militari. Z Wieczorkiewiczem przed aresztowaniem nawet się nie znali.
Ten również mógł się poszczycić patriotyzmem: na ochotnika wziął udział w powstaniu śląskim (nie był Ślązakiem, pochodził spod Radomia) i był komendantem w Milicji Ludowej – formacji powołanej przez PPS.
W atmosferze paniki wywołanej przez wybuch na Cytadeli dawne zasługi Bagińskiego i Wieczorkiewicza nie miały znaczenia. Obaj zostali skazani na śmierć. Prezydent Stanisław Wojciechowski uznał jednak, że podstawy do wydania tego wyroku były tak słabe, że obu ułaskawił.
Jesienią 1925 r. w drodze polsko-radzieckich poufnych negocjacji postanowiono, że Bagiński i Wieczorkiewicz opuszczą polskie więzienie w zamian za wypuszczenie zatrzymanych w ZSRR obywateli polskich. Wolność mieli odzyskać ks. Bronisław Ussas i Józef Łaszkiewicz. Pierwszy z nich został skazany na sześć lat w łagrze pod zarzutem molestowania jakiejś kobiety, zaś Łaszkiewicz, były sekretarz nieformalnego polskiego konsulatu w Gruzji, dostał wyrok wyrok śmierci za „działalność kontrrewolucyjną”.
Planowana w 1925 r. wymiana nie była jedyną taką akcją w ówczesnych stosunkach polsko-radzieckich. Ta jednak nie doszła do skutku. Udaremniły ją strzały Muraszki.
Polska prasa już nazajutrz po zdarzeniu szczegółowo wszystko opisała. Bagiński i Wieczorkiewicz w pociągu jadącym do pogranicznej stacji w Kołosowie byli skuci kajdankami. Pilnowało ich ośmiu uzbrojonych policjantów, a w wagonie przebywało też kilku przedstawicieli władz. To za zgodą jednego z nich, starosty stołpeckiego (miasto Stołpce było ostatnim przystankiem przy granicy polsko-radzieckiej) do wagonu wsiadł Muraszko. Gdy pociąg był już prawie u celu z bliska strzelił do eskortowanych więźniów. Bagiński trafiony w głowę zmarł od razu, ranny w brzuch Wieczorkiewicz kilka godzin później.
Skład się zatrzymał i zawrócił. Muraszko nie stawiał oporu. Przed sądem bronił go mecenas Stanisław Szurlej, jeden z najsłynniejszych, nazywany „złotoustym” adwokatów tamtego okresu. Na taką opinię zapracował m.in. jako obrońca Wincentego Witosa w procesie brzeskim i gen. Michała Żymierskiego (sądzonego w 1927 r. za nadużycia finansowe).
Muraszko został skazany na dwa lata więzienia (z odliczeniem czasu spędzonego w areszcie), co wiele osób, szczególnie tych o lewicowych poglądach uznało za skandalicznie niski wyrok.
Z takiego obrotu sprawy cieszyła się przede wszystkim prawica, dla której Muraszko był bohaterem od momentu gdy gazety zacytowały jego słowa. Zaraz po oddaniu strzałów miał powiedzieć, że chciał ukarać zdrajców.
„Muraszko rządzi Polską. Ze zdumieniem ogląda się spokojnych, porządnych skądinąd ludzi, ot, przeciętnych burżujów, miłujących spokój jak życie własne, którzy skwapliwie pochwalają czyny zbrodnicze i anarchistyczne. Rozmaici wileńscy poczciwi burżuje zbierają składki dla rodziny Muraszki. Ludzie jako tako nagrodzeni umysłowo popierają zbrodnię, cieszą się z niej, zbierając pieniądze dla bandyty” – dziwił się „Kurier Wileński”.
Inne gazety z kolei podawały, że rzekomy polski patriota Muraszko znany był w okolicy Suwałk, skąd pochodził jako zadeklarowany Litwin. „Swoimi czynami ściągnął na siebie nienawiść i pogardę. Jest to człowiek bez najmniejszych podstaw moralnych, ograniczony umysłowo, o charakterze gwałtowanym, nie przebierającym w środkach, gotów się podjąć najgorszych rzeczy, a jego patriotyzm jest to śmieszny absurd” – pisał pewien dawny sąsiad Muraszki.
Dla PPS-u cała sprawa była kolejnym dowodem na panowanie w Polsce „białego terroru“.
„Mamy do czynienia z jakąś niezwykłą łagodnością i pobłażliwością sądów. Pomyślicie: urzędnik policyjny dobrowolnie przyłącza się do eskorty, odwożącej dwóch więźniów, i tych więźniów z zimną krwią morduje w drodze” – komentowała PPS-owska „Gazeta Robotnicza”. Podkreślała, że Muraszko nie tylko dopuścił się morderstwa z premedytacją (sąd uznał, że w afekcie), ale popełnił je na bezbronnych więźniach i skompromitował państwo polskie, bo – jak przypominała „więźniowie byli wywożeni na mocy układu z innym państwem”.
Z tym ostatnim argumentem akurat zgadzały się osoby nie tylko o lewicowych poglądach. Dla ZSRR zabicie Bagińskiego i Wieczorkiewicza stało się bowiem okazją do oskarżenia rządu polskiego. Skończyło się na atakach propagandowych, choć na wiecach w Moskwie padały też wezwania do zbrojnej rozprawy z „burżuazyjną” Polską.
Sprawa mogła się bardzo źle odbić na losach przetrzymywanych w ZSRR księdza Ussasa i Józefa Łaszkiewicza. Okazało się jednak, że obawy były przedwczesne. Obaj (Łaszkiewicz w towarzystwie rodziny) wkrótce do Polski wrócili, ks. Ussas zmarł w 1977 r. w wieku 92 lat.
Nie ma natomiast pewności co do dalszych losów Józefa Muraszki. Wiadomo tylko, że po wyjściu na wolność wrócił do służby w policji, a potem do Korpusu Ochrony Pogranicza. Jednak po wybuchu wojny miał założyć niemiecki mundur i za kolaborację zabity przez polskie podziemie.
Jeszcze w II RP, ale też później sprawę zabicia Bagińskiego i Wieczorkiewicza niektórzy uważali za intrygę polskich służb specjalnych. Obie ofiary Muraszki w PRL-u doczekały się uhonorowania. Od 1960 r. byli patronami szkoły oficerskiej w Olsztynie. Wieczorkiewicz miał też swoją ulicę w Rembertowie, a Bagiński w samym centrum stolicy, przemianowaną potem na gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. (PAP)
Józef Krzyk
jkrz/ amac/