
5 lat temu, 25 lipca 2020 r., zmarł Bernard Ładysz. – Cieszył się życiem, a śpiewanie sprawiało mu radość. Nie zabiegał o rozgłos i wielką karierę, choć miał wszystko, by osiągnąć szczyty – powiedział PAP krytyk muzyczny Jacek Marczyński.
Kiedy pytano go, co jego zdaniem jest w śpiewaniu najważniejsze, odpowiadał – „wrażliwość, dusza, serce i dar od Boga: głos”. „A najważniejsze, to umieć to docenić” – dodawał po chwili. Szacunek i miłość do muzyki wyniósł z rodzinnego domu. Matka zawsze powtarzała, by śpiewał sercem i zasadzie tej pozostał wierny przez całe życie.
Bernard Ładysz urodził się w Wilnie 24 lipca 1922 r. Jak sam zaznaczał – nie był to dobry rocznik, bo wszystko, co zaczynali, było brutalnie przerywane. Miał 17 lat, kiedy wybuchła wojna. Do świata, który zniszczyła, tęsknił już zawsze. „Gdy wybuchła wojna, wstąpiłem do Armii Krajowej. A potem do Wilna wkroczyły wojska radzieckie. W 1944 r. w Wilnie kilka tysięcy mężczyzn przeszło przeszkolenie do służby wojskowej. Mieliśmy zostać wysłani na front, odbijać Warszawę. Postawiono nam jeden warunek: musieliśmy złożyć przysięgę Związkowi Radzieckiemu. Na to się nie zgodziliśmy” – wspominał artysta.
„Żadna technika wokalna nie zastąpi szczerości emocji, zaangażowania w to, co się śpiewa. Ale chcę podkreślić – warunkiem koniecznym do tego, żeby naprawdę śpiewać sercem, jest nienaganna technika, warsztat.”
„Za karę wywieziono nas na Syberię, w różne miejsca. Próbowałem uciekać, ale mnie złapano. Wylądowałem w słynnym obozie pracy w Kałudze. Wysłano mnie do pracy do lasu przy wyrębie drzewa. Mróz był straszliwy, głodzono nas, pracowaliśmy w nieludzkich warunkach. Bardzo wtedy podupadłem na zdrowiu” – opowiadał Ładysz.
Po wojnie zamieszkał w Warszawie, gdzie podjął pracę w magazynie guzików. Choć czuł się wilniukiem z krwi i kości, to o swoim nowym mieście wyrażał się z dużą estymą. Był wdzięczny za szansę, jaką dostał. „Wjechaliśmy do miasta gruzów. Ta biedna Warszawa oddała nam serce. Oddała 20-metrowy pokój dwudziestu osobom, chociaż miejsca było tylko dla czterech. Pamiętam: siedzieliśmy w kawiarni Maxi i gdy zaczęliśmy śpiewać, ludzie płakali. Płakaliśmy wspólnie nad polskim losem. Dlatego kocham Warszawę” – zaznaczył.
Niedługo później rozpoczął naukę w Wyższej Szkole Muzycznej. Jak sam podkreślał, nie ukończył tej szkoły z powodu braku zgody na kłamstwo i swego „zadziornego charakteru”. „Jeden z wpływowych w tej szkole profesorów śpiewu, wykonując (…) arię ze »Strasznego dworu«, pewnego razu oświadczył w mojej obecności, że »więcej, już z tymi starymi pierdołami nie będzie występować«. Jego koledzy usłyszeli to i wnieśli sprawę do sądu koleżeńskiego związku muzyków. Ja miałem być świadkiem, a przed rozprawą profesor kazał mi oświadczyć, że nie słyszałem jego obraźliwych słów, co jeszcze bardziej zobligowało mnie do powiedzenia prawdy. Po tym zdarzeniu w szkole nie miałem już czego szukać” – czytamy w Encyklopedii Teatru Polskiego. W 2008 r. ta sama uczelnia nadała mu tytuł doktora honoris causa.
Wkrótce zaczął występować w Zespole Reprezentacyjnym Wojska Polskiego. Przez niemal 30 lat był solistą Opery Warszawskiej i Teatru Wielkiego (1950-1979). Jego talent był powszechnie podziwiany, szczególnie wśród kobiecej części publiczności. „Żadna technika wokalna nie zastąpi szczerości emocji, zaangażowania w to, co się śpiewa. Ale chcę podkreślić – warunkiem koniecznym do tego, żeby naprawdę śpiewać sercem, jest nienaganna technika, warsztat” – podkreślał w wywiadzie udzielonym Polskiemu Radiu.
Ładysz nie ograniczał się do sceny operowej. Z powodzeniem występował także w filmach. Grał m.in. u Jerzego Hoffmana i Andrzeja Wajdy. Bodaj najbardziej charakterystyczną rolę stworzył u boku Jerzego Bińczyckiego w „Znachorze” (1981), w którym wcielił się w postać młynarza Prokopa.
W 1956 r. wziął udział w konkursie śpiewaków we włoskim Vercelli. Zwycięstwo zapewniło mu nie tylko uznanie i międzynarodową rozpoznawalność, ale także możliwość występów z takimi artystami, jak Victoria de los Angeles, Antonietta Stella, Anita Cerquetti, Tullio Serafin.
W konkursie tym uczestniczyła również tancerka Barbara Bittnerówna, która wspominała później, że „kiedy Bernard zaczął śpiewać w studio i wokół studia wszyscy zamarli w zasłuchaniu”. „A jak skończył, przez moment jeszcze trwała cisza, a potem zerwała się burza oklasków. Cały personel telewizyjny zgotował mu niebywałą owację. Rozgorączkowani Włosi mówili, że nie słyszeli do tej pory w mediolańskim studio tak wspaniałego śpiewaka” – wspominała tancerka.
Ładyszowi szybko złożono atrakcyjną ofertę występów przez cały sezon. Włoską propozycję, jak podaje Wacław Panek, skwitował jednak słowami „co tam występy, ja wolę kołduny, które mi mama ugotuje”. Nie przeszkodziło mu to jednak, by w 1959 r. zostać jedynym Polakiem, który partnerował słynnej primadonnie assoluta, czyli Marii Callas.
Pod dyrekcją Lullio Serafina nagrał z La Diviną „Łucję z Lammermooru” Gaetana Donizettiego. „To skądinąd pierwszy przypadek powierzenia polskiemu artyście większej solowej partii w nagraniu kompletnej opery przez którąś z wielkich firm fonograficznych (dla Columbii nagrał też, jako pierwszy polski śpiewak, płytę z ariami Verdiego i kompozytorów rosyjskich)” – podaje serwis dwutygodnik.com.
W 1972 r. jego głos wybrzmiał podczas ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Monachium. Odbyło się to za sprawą skomponowanego przez Krzysztofa Pendereckiego utworu „Ekecheiria”. „Penderecki przyszedł do już zyskującego sławę Ładysza i poprosił go, żeby to on był wykonawcą jednej z partii solowych w «Pasji według św. Łukasza». I tak zaczęło się 15 lat wykonywania i prawykonań dzieł Pendereckiego na całym świecie” – powiedziała w 2022 r. na antenie Polskiego Radia badaczka dziejów kultury muzycznej, prof. Małgorzata Komorowska.
52 lata później podobnego zaszczytu dostąpił Jakub Józef Orliński. W 2024 r. polski kontratenor wystąpił podczas ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. „Cieszę się, że mogłem reprezentować nasz kraj, ale nie byłem pierwszym Polakiem, który wystąpił podczas ceremonii otwarcia. Na inauguracji w Monachium w 1972 r. zaśpiewał przecież Bernard Ładysz” – zaznaczył w rozmowie z „Polityką” Orliński.
Ładysz stał się inspiracją i punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń polskich artystów operowych. „Pierwszy raz usłyszałem Bernarda Ładysza w 1986 lub 1987 r., gdy wraz z estradą Filharmonii Narodowej odwiedził moją szkołę podstawową w ramach koncertów szkolnych. Zrobił na mnie olbrzymie wrażenie, śpiewając arię Skołuby ze «Strasznego Dworu» Stanisława Moniuszki, z wykonania której słynął. Jako dwunastoletni chłopiec zapragnąłem móc kiedyś zaśpiewać tak niskim głosem w równie piękny sposób” – powiedział PAP Rafał Siwek.
„Los zrządził, że mając 27 lat zostałem poproszony przez ówczesnego dyrektora muzycznego Opery Narodowej, Jacka Kaspszyka, by wystąpić na jubileuszu 80. urodzin Bernarda Ładysza i zadebiutować właśnie w roli Skołuby na deskach Teatru Wielkiego. Było to dla mnie podwójnie wielkie przeżycie. Z jednej strony wspólny spektakl z idolem z dziecięcych lat, z drugiej występ w wymarzonej roli na najważniejszej w kraju scenie” – wspominał artysta.
Siwek w rozmowie z PAP podkreślał skalę talentu Ładysza, dodając, że towarzyszyła mu także sceniczna charyzma. – Wiele razy słuchałem nagrań Ładysza, podziwiając jego wokalny kunszt. Potrafił zaśpiewać najprostszą piosenkę w taki sposób, że zapadała w pamięć. Jego głos był niewyobrażalnej wręcz urody, co w połączeniu z jego charyzmą sceniczną nie pozostawiało obojętnym nikogo, kto choć raz go usłyszał lub zobaczył na scenie – podsumował.
Pomimo ponadprzeciętnych możliwości i sukcesów, jakie odnosił, zarówno krytycy, jak i sam Ładysz mieli świadomość, że jego talent nie został w pełni wykorzystany. – Ta kariera nie rozwinęła się na miarę możliwości z paru powodów. W tamtych czasach niełatwo było wyjechać za granicę. Pojawiały się także informacje, że jego angaże ginęły gdzieś w ministerialnych szufladach i biurkach Pagartu – powiedział w rozmowie z PAP krytyk muzyczny Jacek Marczyński.
– Ładysz należał do pokolenia, które przeżyło wojnę. Jego losy były dramatyczne. Ludzie, którzy przeżyli wojnę, mieli do wielu spraw inne podejście niż my dzisiaj. Nie zależało im na tym, by robić światowe kariery, nie zabiegali o to. Cieszyli się życiem i tym, co mają. Taki właśnie był Bernard Ładysz. Cieszył się życiem i to niemal w każdej sytuacji – zauważył Marczyński. – Ten stosunek do życia sprawiał, że śpiewał niemal wszystko – od wielkich ról operowych, przez piosenki przedwojenne, po estradowe. Jemu śpiewanie sprawiało po prostu radość. Niezależnie czy było to w Warszawie, czy w mediolańskiej La Scali – dodał krytyk.
Podobnego zdania jest Wiesław Ochman, który, wspominając Ładysza, zwraca uwagę, że „to był kompan na wszystkie czasy i na wszystkie sytuacje”. – Nie pamiętam, żeby on na cokolwiek się żalił, żeby kogoś skrytykował – dodał śpiewak. – Mój przyjaciel nie posiadał formalnego wykształcenia muzycznego, miał za to zasięg trzech oktaw. Świat się jednak o tym nie dowiedział, bowiem Benio nie miał parcia na karierę – zaznaczył Ochman.
Bernard Ładysz zmarł dzień po swoich 98. urodzinach, 25 lipca 2020 r. Spoczął w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach. - Nie zabiegał o rozgłos i wielką karierę. Choć bez wątpienia miał predyspozycje do tego, by zostać jednym z najwybitniejszych basów, być może nawet najwybitniejszym. Miał wszystko, by osiągnąć szczyty, on jednak wyznaczył sobie inne i był szczęśliwy – podsumował Marczyński.
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ aszw/