Widok na Stare Miasto w Lubinie. Fot. PAP/Wojtek Jargiło
Większość oskarżonych w procesach o czary w Lublinie od XV do XVIII w. to były kobiety - powiedziała PAP historyczka i kulturoznawca Magdalena Kowalska-Cichy. Z zachowanych akt spraw sądowych wynika, że ówcześni mieszkańcy bali się magii, ale nieraz korzystali z usług domniemanych czarownic.
Autorka książki „Magia i procesy o czary w staropolskim Lublinie” dotarła do ok. 40 spraw, które w epoce nowożytnej toczyły się zarówno przed sądami kościelnymi, miejskimi, jak i w lubelskim Trybunale Koronnym. W procesach tych pojawiły się wzmianki o ludziach trudniących się działalnością magiczną, ale - jak ustaliła - motyw czarostwa, stosowania szkodliwych czarów czy udziału w sabacie stanowił główny powód oskarżenia jedynie w połowie z nich.
Kowalska-Cichy przywołała badania historyczki Joanny Adamczyk, która ustaliła, że pierwszy proces o czary w Lublinie odbył się w 1456 r. i dotyczył niejakiej Małgorzaty. Mieszczka ta została oskarżona o spowodowanie śmierci swojego pierwszego męża Piotra „za namową złego ducha i za pomocą diabła”. Przeciwko kobiecie zeznawał jej ówczesny mąż Jakub.
- Sprawa nie jest jasna. Jakub zeznał, że obawia się o swoje życie, bo dowiedział się, jak jego poprzednik został usunięty ze świata. Końca procesu i wyroku, niestety, nie znamy - powiedziała.
W wielu sprawach pojawiał się motyw stosowania czarów, żeby sprowadzić na kogoś chorobę lub przeciwnie – uzdrowić. W aktach znajdują się też wzmianki o gusłach i zabobonach mieszkańców Lublina, które miały przynosić pomyślność lub nieszczęście.
– Wiadomo na przykład, że w 1680 r. opisany został przypadek matki wysyłającej syna pod szubienicę, żeby zbierał powrozy wisielców, które mogły być wykorzystywane jako amulet na szczęście – stwierdziła historyczka.
Ciekawostką jest motyw „peleryny niewidki”, którą miał się posłużyć w 1741 r. Paweł Czabaj oskarżony o wykradzenie z kościoła w Krępie komunikantów dla Żydów. Na torturach wyznał, że od zleceniodawców otrzymał białą chustę z prążkami.
– Jak ją zakładał, to nikt nie mógł go zobaczyć, mógł otworzyć każdy zamek, ale jak piał kur, to jej moc ustawała – powiedziała Kowalska-Cichy. Przyznała, że dalsza część tej historii nie jest znana, więc nie wiemy, czy sąd uwierzył w opowieść o magicznej chustce, czy też nie.
Historyczka oszacowała, że większość spraw toczyła się przed sądami świeckimi, a wśród oskarżonych dominowały kobiety.
– Podobnie było w całej Polsce. Przyjmuje się, że zaledwie ok. 10 proc. procesów o czary dotyczyło mężczyzn, a 90 proc. – kobiet. W Lublinie pojawiają się głównie drobne wzmianki o korzystaniu przez mężczyzn z magii, takie jak używanie ziół, które miały przynieść im szczęście w grze w karty lub podczas kradzieży. Z kolei poważniejsze zarzuty dotyczą świętokradztwa oraz podpisania paktu z diabłem – stwierdziła.
- W przypadku lubelskich procesów o czary wiemy o pięciu wyrokach śmierci, które zostały tu zasądzone, z tego trzy polegały na ścięciu oskarżonych, a dwa na spaleniu skazanych na stosie. Na tę ostatnią karę sąd skazał Reginę Sokołkową - powiedziała.
Sokołkowa pochodziła z Lublina. W 1660 r. została oskarżona o czary i usunięcie ciąży, w czym zdaniem świadków miały jej pomóc różne „baby”. – Ponieważ jej partner nie śpieszył się ze ślubem, Regina jeździła do „baby Baranowej”, żeby ta „dopomogła do tego, żeby ją pojął tenże Stanisław” i w tym celu obie „paliły sznurek z spodnich męskich rzeczy” – powiedziała historyczka.
Plotki o poronieniu stały się później źródłem oskarżenia, jakoby miała przy pomocy „baby” dokonać aborcji. – Do tego doszły też zarzuty o nasłanie choroby i spowodowanie śmierci dzieci jej siostry Doroty – dodała. Po dwuletnim procesie, zeznaniach wielu świadków i bezskutecznym odwołaniu do króla Jana Kazimierza Sokołkowa została skazana na śmierć. Wyrok został wydany zaocznie, bo oskarżona zbiegła.
Surowa kara spotkała Annę Szwedyczkę, która pochodziła ze Starej Soli na terenie dzisiejszej Ukrainy. Podczaszy dobrzyński Karol Gołuchowski oskarżył ją o nasyłanie diabłów na panią Gołuchowską. Podczas tortur Szwedyczka mówiła m.in., że od 10 lat bawiła się czarami, jej diabeł nazywał się Iwan i że miewała schadzki z czarownicami na Łysej Górze.
„Kurzy co przede mną siedzieli na wozie, kiedy mię wieziono do Starej Soli byli to czarci i przemieniały się w ptaszki” – wyznała. Jej zeznania były nieskładne, co według badaczki może świadczyć o chorobie umysłowej. – Mogła to być też kwestia tortur, którym ją poddano – zaznaczyła. Sąd uznał winę oskarżonej.
Kobieta została spalona żywcem na stosie w 1678 r. Zdaniem historyczki, taka kara - w przypadku Lublina - musiała być wymierzana niezmiernie rzadko. Powód najprawdopodobniej był prozaiczny: oszczędności.
– Budowa stosu była kosztownym zajęciem, bo pochłaniała dużo drewna. Dodatkowo istniało zagrożenie zaprószenia ognia. Łatwiej i bezpieczniej było przeprowadzić egzekucję przez ścięcie – stwierdziła.
W aktach sądowych nie wskazywano dokładnie miejsca kaźni. Wiadomo natomiast, że kary ścięcia, piętnowania lub chłosty wykonywano głównie na staromiejskim rynku, gdzie mieścił się ratusz, w którym obradował od XVI w. Trybunał Koronny. - Władze miasta zatrudniały profesjonalnego kata. Karę wymierzano w miejscu publicznym, żeby stanowiła przestrogę dla potencjalnych naśladowców - powiedziała.
Zwyczajowym miejscem kaźni była szubienica poza murami miejskimi, tzw. Domek Kata. Charakterystyczny budynek do dziś zachował się przy Alei Jana Długosza. - Na murowanej podstawie „Domku Kata” znajdowało się rusztowanie, na którym jednocześnie mogło zostać powieszonych nawet kilka osób. Szubienica funkcjonowała tam od XVI w. nieprzerwanie do końca XVIII w. – stwierdziła.
Karą śmierci skończył się w 1711 r. proces mazaczy, jak określano ludzi oskarżanych o rozmyślne szerzenie zarazy. Grabarze Marcin Morawski, Jakub Szumilas i Stanisław Kromczak na torturach przyznali się do preparowania maści z wnętrzności zmarłych, którymi mieli następnie smarować klamki w domach lubelskich mieszczan. Oskarżeni tłumaczyli się chęcią zysku: „kiedy nie będą ludzie umierali, nie będziemy mieli co jeść”.
W aktach wspomniano, że maść im nie szkodziła, bo „mieli czarta przy sobie”. - Mężczyźni zostali skazani na obcięcie głów i rąk, które następie powieszono na rozstajnych drogach, żeby odstraszyć innych potencjalnych złoczyńców – powiedziała historyczka.
W aktach kilku procesów o czary pojawiają się „baby”. W 1637 r. opisano na przykład „babę Sławińską”, która mieszkała prawdopodobnie przy ul. Kowalskiej. – „Baba Sławińska” była znana z tego, że jest wróżką, że potrafi znaleźć jakieś ukradzione, zagubione przedmioty. Znała się podobno też na magii miłosnej – powiedziała badaczka.
Z dokumentów sądowych – stwierdziła badaczka – wyłania się mentalność i wierzenia ówczesnych mieszkańców miasta. - Ludzie bardzo bali się magii, czarownic, diabła. Wierzyli, że one są realne, mają moc, że rzeczywiście można zostać wspólniczką lub wspólnikiem diabła. Czasem jednak sami używali czarów jako sposobu reakcji, dążenia do celu, osiągnięcia jakiegoś rezultatu - powiedziała.
Osobną kwestią jest wiarygodność zeznań oskarżonych. - Nie jesteśmy w stanie ze stuprocentową pewnością stwierdzić, na ile te historie zostały podpowiedziane przez samych przesłuchujących a na ile zeznania te zostały wymuszone za pomocą tortur – powiedziała.
Przypomniała, że tortury stanowiły wówczas stały element procedury sądowej. Wierzono, że podczas tortur nie da się kłamać, a osoba niewinna nie przyzna się. – Tymczasem większość tortur zaowocowała bujnymi i niewiarygodnymi zeznaniami – powiedziała.
Jako przykład podała historię Zofii Baranowej, która zeznała, że spotykała się z diabłem, uprawiała z nim seks, piła z nim gorzałkę w karczmach, a nawet widziała przez sen sabat czarownic, który miał się odbyć w Lublinie. - Po torturach nie potwierdziła tych zeznań. Powiedziała, że zeznała wszystko z bólu i ze strachu – stwierdziła historyczka. W 1643 r. sąd skazał Baranową na karę chłosty.
Konstytucja sejmowa z 1776 r. zakazała tortur i orzekania kary śmierci w procesach o czary. Zaledwie trzy lata wcześniej w Lublinie odbył się ostatni proces, w którym pojawił się motyw magii i dotyczył sobótek, czyli palenia ogni w wigilię św. Jana. Sąd kościelny napiętnował to zachowanie jako niedorzeczne. Mężczyznę, który się go dopuścił skazał na grzywnę i pokutę.
Zdaniem badaczki, częstym problemem przy badaniu procesów o czary jest niekompletność lub całkowity brak źródeł, bo większość akt Trybunału Koronnego przechowywanych w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie spłonęło w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 r.
Magdalena Kowalska-Cichy jest przewodniczką po Lublinie. Na początku stycznia ukaże się jej przewodnik po mieście szlakiem czarownic. (PAP)
pin/ dki/