125 lat temu, 25 grudnia 1899 r. urodził się Humphrey Bogart – jedna z największych gwiazd kina, ikona amerykańskiej popkultury i symbol męskości lat 40. XX wieku. "Był tym człowiekiem w filmie, który wszystko przewrócił do góry nogami" – pisał w "Pięknych, dwudziestoletnich" Marek Hłasko.
"Nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle elity aktorów amerykańskich. Miał kiepskie uzębienie, podczas służby w marynarce wojennej uległ kontuzji, po której pozostała mu szrama nad górną wargą" – powiedział na antenie Polskiego Radia prof. Marek Hendrykowski. "Dla aktora filmowego to powinna być ogromna wada, ale w jego przypadku to atut. Ten jego sposób mówienia i charakterystyczny grymas na twarzy to jest przecież cały Bogart" – dodał badacz historii i kultury filmowej.
Humphrey DeForest Bogart urodził się w Boże Narodzenie, 25 grudnia 1899 r. jako pierwsze dziecko świetnie wykształconego i zamożnego chirurga z Nowego Yorku, Belmonta DeForesta i malarki Maud Humphrey. To właśnie panieńskiemu nazwisku matki zawdzięcza swoje imię.
Upływające w luksusie dzieciństwo dalekie było od ideału. Szczególnie, kiedy w małżeństwie z roku na rok coraz bardziej oddalających się od siebie rodziców Humphreya pojawił się kryzys. Z czasem codziennością stały się wszczynane z byle powodu awantury. Zapewne nie bez znaczenia był tu alkoholizm i uzależnienie od morfiny, na jakie cierpiał Belmont. To wszystko miało znaczący wpływ na rozwój młodego Bogarta. Stał się buntowniczy i zamknięty w sobie, a nauczyciele narzekali na jego złe zachowanie.
W wieku niespełna 19 lat zaciągnął się do marynarki wojennej. Również tam sprawiał problemy, wielokrotnie trafiając do aresztu, raz nawet zostając oskarżonym o dezercję. To właśnie podczas służby zdarzył mu się wypadek, na skutek którego doszło do trwałej deformacji jego górnej wargi. Po powrocie do domu nie miał na siebie żadnego pomysłu, poza nagminnym imprezowaniem. Imał się różnych dorywczych zajęć, które nie zaspokajały jego ambicji. Podczas gdy jego znajomi robili kariery, on sfrustrowany sączył whisky.
"Pewnego dnia Bill Brady senior, ojciec jednego z imprezowych kolegów Humphreya, zaproponował mu pracę gońca na planie filmowym w jego wytwórni. Bogart przyjął propozycję z radością, a po kilku miesiącach niespodziewanie awansował na stanowisko reżysera, obejmując je po zwolnionym poprzedniku. To było prawdziwe wyzwanie, a Bogart potraktował je po swojemu – jak wygłup. Oczywiście został zwolniony" – czytamy w książce Krzysztofa Żywczaka "Humphrey Bogart. Ostatni taki twardziel".
Przygoda Bogarta z aktorstwem zaczęła się w 1921 r. kiedy to w jednym ze spektakli na Brooklynie zagrał zaledwie jednozdaniowy epizod. Ta krótka chwila jednak wystarczyła – został zauważony. Dzięki temu otrzymał kolejny angaż. Tym razem zagrał młodego arystokratę i uwodziciela w dramacie "Swifty". Sztuka została jednak nisko oceniona przez krytyków, którzy pisząc o Bogarcie byli zgodni, że tak złego aktora jeszcze nie wiedzieli. Tak surowa opinia dotknęła jednak początkującego aktora, który postanowił uczynić wszystko, by podnieść swoje umiejętności.
Szansa przyszła w 1923 r. kiedy obsadzono go w komedii "Meet the wife". "Bogart jest przystojnym, dobrze wychowanym reporterem, który dodaje sztuce świeżości" – recenzowano na łamach magazynu "World". Przyniosło to Bogartowi większą rozpoznawalność, a co za tym idzie większe zarobki. Sukces jednak zaszumiał w głowie młodego aktora, który ponownie rzucił się w wir imprez. Podczas jednego ze spektakli wystąpił pijany, nie pamiętając części swoich kwestii.
Mijały lata, kolejne spektakle. Choć za niektóre zbierał całkiem przyzwoite recenzje, wciąż nie mógł się przebić. To tylko pogłębiało jego frustrację. "Jestem najbardziej nieuprzejmą osobą na świecie" – mówił o sobie aktor. "Nikt mnie nie lubi i ja nikogo nie lubię" – dodawał.
17 stycznia 1935 r. rodzi się nowy Bogart. Tego dnia w jednym z nowojorskich teatrów premierę ma sztuka Roberta Sherwooda "Skamieniały las" - historia bezwzględnego, terroryzującego przypadkowych turystów gangstera Duke’a Mantee, którego wzorowano na słynnym Johnie Dillingerze. Obsadzenie dotychczas kojarzonego głównie z rolami bawidamków Bogarta w roli bandyty było dość zaskakujące. Okazało się jednak strzałem w dziesiątkę. Krytycy byli zachwyceni. "Humphrey Bogart, wieczny przygłup z wyższych sfer, zmienił się w największą atrakcję sztuki – nowy typ łotra" – pisał Stefan Kanfer.
"Sukces zmotywował aktora, który najwyraźniej miał już dość swojego dotychczasowego empoi. Pracował nad każdym elementem postaci: sposobem poruszania się, mówienia, mimiką, wyglądem. Zapuścił kilkudniowy zarost, a z każdego gestu i wypowiedzianego zdania emanował grozą" – czytamy w książce Żywczaka.
W 1936 r. "Skamieniały las" wszedł również na ekrany kin. Początkowo w filmie reżyserowanym przez Archiego Mayo Mantee, miał zagrać lubiany przez braci Warnerów – producentów filmu - Edward Robinson. Ostatecznie jednak wskutek różnych nieporozumień rola gangstera ponownie przypadła Bogartowi, co znów przyniosło sukces. "Należy bardzo wysoko ocenić Humphreya Bogarta, który może stać się psychopatycznym gangsterem w większym stopniu niż (John) Dilinger, sam bandyta wyjęty spod prawa" – recenzowano w "The New York Times".
"Był tym człowiekiem w filmie, który wszystko przewrócił do góry nogami. Do czasu Bogarta wszyscy aktorzy starali się wyszczekać swoją kwestię gładko i poprawnie; pierwszy Bogart w +Skamieniałym lesie+ pokazał, jak powinno mówić się dialog" – pisał w "Pięknych, dwudziestoletnich" Marek Hłasko.
Pisarz nie ukrywał, że to jego ulubiony aktor. "Bogart mówił źle, patrząc w bok i zacinając się. Długie zdania wyszczekiwał prędko, krótkie rozciągał do granic maksymalnych. Stwarzało to wrażenie, że szuka słów, że mówienie przychodzi mu z trudem i męczy go, a do tego mówił bardzo niewyraźnie. Brando, aktor ze szkoły Kazana, mówił w tenże sam sposób: męczy się, zacina, jednak Brando nie ma w sobie prawdy Bogarta" – kontynuuje pisarz. "Być może dlatego, że brak mu rezygnacji i spokoju, jakie miał Bogart. Wszyscy inni - Newman, Cliff, Dean są dziećmi Bogarta" – podsumowuje Hłasko.
O ile "Skamieniały las" faktycznie uratował jego aktorską karierę, to prawdziwą gwiazdę zrobiła z niego rola prywatnego detektywa Sama Spade'a w "Sokole maltańskim" (1941), filmie opartym na powieści Dashiella Hammetta pod tym samym tytułem. Obraz ten uznaje się za klasykę gatunku.
"Chodził zwykle w nieprzemakalnym płaszczu, niezapiętym, ściśniętym jedynie paskiem. Nosił kapelusz z opuszczonym rondem, nasadzony na głowę zawadiacko, nieco na bakier. Czasem nosił kapitańską lub żeglarską czapkę. Do spodni zakładał kowbojski pas, który kupił sobie dla żartu, a potem przyzwyczaił się do niego" – charakteryzował aktora Peter Bogdanovich.
Rok później na ekrany kin wchodzi "Casablanca" z Ingrid Bergman i Bogartem w rolach głównych. Wyreżyserowany przez Michaela Curtiza film przez wielu uznawany jest za melodramat wszech czasów. "+Casablanca+ to symbol autentycznego melodramatu, film prawdziwie kultowy, choć moim zdaniem pojęcie kultowości jest dzisiaj zbyt często wykorzystywane" – ocenia w rozmowie z PAP filmoznawczyni Diana Dąbrowska.
"Jeśli jednak chodzi o kanon hollywoodzkiego melodramatu, dodatkowo połączonego klimatem noir i filmu, który zastanawia się nad ówczesną kondycją świata, to trzeba przyznać, że wizja Curtiza miała w sobie umiejętność łączenia tego wszystkiego po trochu" – dodaje Dąbrowska, jednocześnie zwracając uwagę na "umocnienie pozycji Bogarta i jego wizerunku".
A przecież miał obawy, przyjmując tę rolę. Wiedział, że nie przypomina już tego przystojnego chłopca sprzed lat, porównywanego do Rudolpha Valentino. "Był przecież mierzącym pięć stóp i dziesięć cali i ważącym sto pięćdziesiąt funtów (...), łysiejącym mężczyzną, który większość życia grał opryskliwych bandziorów" – pisał o swoim ojcu Stephen Humphrey Bogart.
Nie znosił kręcenia scen miłosnych. Bergman była od niego wyższa, przez co musiał nosić specjalne, przytwierdzone do butów koturny, co naturalnie nie ułatwiało mu pracy.
W 1944 r. następuje kolejny zwrot w jego życiu – poznaje Lauren Bacall, młodą, zaledwie 19 letnią modelkę. Dziewczyna debiutowała wówczas u boku Bogarta w filmie "Mieć i nie mieć" w reżyserii Howarda Hawksa. "Gdy ten film będzie gotowy, Bogart zapomni o tobie. Więcej go już nie zobaczysz" – miał przestrzegać aktorkę reżyser. Stało się jednak inaczej.
Bogart po kilku nieudanych małżeństwach poznał miłość swojego życia. "Lauren Bacall wspominała, że kiedy jej mąż nie grał niewiele miał wspólnego ze swymi ekranowymi bohaterami. Mówił o sobie, że jest chłopakiem z poprzedniego, czyli XIX stulecia. Miał twarde zasady, nie znosił kłamstwa i kompromisów" – czytamy książce Stanisława Janickiego "Odeon. Felietony filmowe".
Mający status wielkiej gwiazdy aktor, wciąż nie mógł doczekać się Oscara. Najważniejszą filmową nagrodę przyniósł mu dopiero film "Afrykańska królowa" (1951) Johna Hustona. Na ekranie aktorowi partneruje Katharine Hepburn. "To była długa droga, z Konga Belgijskiego na deski tego teatru. Przyjemniej być tutaj. Dziękuję bardzo... Nikt nie osiąga tego sam. Jak w tenisie, potrzebujesz dobrego przeciwnika lub partnera, by wydobyć z siebie to, co najlepsze. John i Katie pomogli mi dotrzeć tutaj" – powiedział, odbierając nagrodę.
Trzy lata później Bogart zagrał w swoim ostatnim wielkim filmie – "Sabrinie" w reżyserii Billy’ego Wildera. Tym razem u jego boku podziwiać możemy Audrey Hepburn. "Bogart jest kimś, kto w kinie znaczył bardzo wiele i przez wiele lat. Jego fenomen polega na odejściu od mitycznego uprawiania aktorstwa i postawienia na zwykłość, która okazuje się nieprzeciętna i fascynująca" – podkreśla Hendrykowski.
Całe życie nadużywający alkoholu aktor, zmarł schorowany 14 stycznia 1957 r. w Los Angeles. Trudno przecenić wpływ, jaki wywarł na kinematografię i kolejne pokolenia aktorów.
"Teraz okazuje się z całą jasnością, że nikt lepiej niż Bogart – ośmielę się powiedzieć – nie ucieleśnił immanentności śmierci, a także zagrożenia śmiercią. Nie myślę o śmierci, którą się zadaje, ani o tej, którą się przyjmuje; myślę o śmierci z odroczeniem, która jest w każdym z nas (…). Upodabniając się coraz bardziej do swojej śmierci, Bogart stworzył portret samego siebie. Nie można przeceniać geniuszu aktora, który doprowadził do tego, że polubiliśmy i zaczęliśmy podziwiać to, co w nim było obrazem naszego rozkładu" – pisał po śmierci Bogarta legendarny francuski krytyk filmowy Andre Bazin. (PAP).
Autor: Mateusz Wyderka
mwd/ wj/