Zacząłem redagować ulotkę, która jako pierwsza w Polsce zawierała słowa o wojnie z Narodem. Było tam wezwanie do strajku generalnego i warunki jego ewentualnego odwołania - mówi PAP były wiceszef łódzkiej Solidarności Jerzy Kropiwnicki. Ulotkę podpisali obaj z Andrzejem Słowikiem i - jak się później okazało - była ona rozpowszechniana w strajkujących zakładach, i krążyła po mieście w liczbie 50 tys. egzemplarzy.
Jerzy Kropiwnicki, były minister i prezydent Łodzi, a dziś członek Rady Polityki Pieniężnej, był wówczas wiceprzewodniczącym zarządu regionu łódzkiego NSZZ „Solidarność", szefem łódzkich struktur związku był wtedy Andrzej Słowik. Obaj byli także członkami Komisji Krajowej "S". W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. wracali samochodem do Łodzi z obrad Komisji Krajowej „S” w Gdańsku.
Jak wspominał, przejechali do Łodzi bez specjalnych problemów, po drodze mijając długą kolumnę samochodów wojskowych. „Myśleliśmy wtedy, że to jakieś ćwiczenia” - opowiadał PAP Jerzy Kropiwnicki.
Jak mówił, kiedy było już jasno, usłyszeli komunikat radiowy o wprowadzeniu stanu wojennego i informację, że przywódcy związkowi zostali internowani. „Wymieniono długą listę tych osób, na której znaleźliśmy się obydwaj z Andrzej Słowikiem, co nas nieźle wtedy ubawiło” - dodał.
„Zdecydowaliśmy się pojechać i zobaczyć, co dzieje się w zarządzie regionalnym (Solidarności - PAP), z którym straciliśmy kontakt około godz. 22 poprzedniego dnia; sądziliśmy, że to jakaś awaria, przerwanie połączenia. Podjechaliśmy pod zarząd regionalny, wyjeżdżając z bocznej ulicy na Piotrkowską i można powiedzieć tutaj – szok. Okazało się, że wzdłuż ulicy na wysokości budynku zarządu regionalnego NSZZ +Solidarność+ stoi kilkadziesiąt milicyjnych, specjalnie oznaczonych samochodów, różnej wielkości” - opowiadał Kropiwnicki.
Jak wspomina, z budynku związku wynoszono rzeczy i ładowano je na ciężarówki. Sytuacja – jak mówił - „wyglądała jak w jakimś koszmarnym śnie”.
„Przejeżdżaliśmy wzdłuż tego długiego rzędu ciężarówek, przy nich stali milicjanci w mundurach polowych, palili papierosy i patrzyli się na nas szeroko otwartymi oczami, bo jechaliśmy samochodem, który na okoliczność zjazdu Solidarności, sprzed kilku miesięcy, był udekorowany różnymi oznakami związku zawodowego i zjazdu” - zaznaczył.
Jak mówił, później dowiedzieli się, że jest pogłoska, iż w nocy doszło do aresztowań. Po naradzie ze Słowikiem postanowili, że w niedzielę jakoś się przechowają, a w poniedziałek spotkają się w jednej z zajezdni tramwajowych i tam ogłoszą strajk generalny na terenie regionu łódzkiego, tak jak tego wymagała uchwała komisji krajowej związku.
Przejeżdżając kolejny raz 13 grudnia ulicą Piotrkowską zobaczyli – jak relacjonował - odjeżdżającą sprzed siedziby związku kolumnę milicyjnych pojazdów. Okazało się, ze przed budynkiem nikogo już nie ma i obaj z Andrzejem Słowikiem weszli do środka.
„Okazało się także, że są tam nasi pracownicy z zarządu Solidarności. Od nich się dowiedzieliśmy, że owszem, była tam milicja od wczesnych godzin rannych, że przeprowadzali rewizje w poszczególnych pokojach, włamywali się do szafek, wynosili dokumenty, ale nie zatrzymali ludzi” - opowiadał b. opozycjonista.
Jak powiedział, w nienaruszonym stanie zostały maszyny drukarskie, zapasy papieru i sprzęt nagłaśniający. „Postanowiliśmy, że zanim podejmiemy jakiekolwiek inne działania, to trzeba wyraźnie wydać wiarygodne polecenia co do tego, co mają robić komisje zakładowe.(...) Niebawem zaczęli tam przybywać członkowie rodzin różnych działaczy Solidarności, i to szczebla zakładowego, i regionalnego, opowiadając o nocnych wejściach milicji, wojska i aresztowaniach” - wspominał.
Jak powiedział, sam wtedy zaczął redagować ulotkę, która – podkreślił - jako pierwsza w Polsce zawierała w sobie słowa o wojnie z Narodem. „Było tam wezwanie do strajku generalnego i warunki jego ewentualnego odwołania” - dodał. Ulotkę podpisali obaj z Andrzejem Słowikiem i - jak się później okazało - była ona rozpowszechniana w strajkujących zakładach, i krążyła po mieście w liczbie 50 tys. egzemplarzy.
W tym czasie przed budynkiem regionalnej „S” zgromadził się spory tłum. Z magazynów na polecenie Słowika wydawano ludziom związkowe druki i książki, a Jerzy Kropiwnicki polecił wywiesić w oknach budynku przygotowane na rocznicę masakry w Gdańsku w 1970 r. biało-czerwone sztandary przewiązane krepą.
„Poprosiłem też o odczytywanie ulotki przez zestaw nagłaśniający. I tak jeden z naszych kolegów czytał ten tekst, drugi intonował pieśni, ludzi było coraz więcej” - wspominał.
Po pewnym czasie przed budynkiem pojawiła się milicja i ZOMO. „Pojawiły się budy milicyjne pod budynkiem, pojawiły się oddziały umundurowane, a pod samą bramą pojawiła się grupa cywilów ubranych w narciarskie czapeczki, a wyposażonych w łomy, łańcuchy, siekiery i tym podobne narzędzia pracy. Wdarli się do środka” - opowiadał b. opozycjonista.
Po chwili do pokoju przewodniczącego łódzkiej „S” weszła grupa uzbrojonych wojskowych lub milicjantów, których dowódcą był jakiś wojskowy. „Zwróciliśmy się do tego oficera z pytaniem, właściwie w jakim charakterze on tutaj wszedł i czego od nas chce. Powiedział, że jest stan wojenny i ma rozkaz zatrzymania i dostarczenia nas w odpowiednie miejsce. Andrzej (Słowik) zażądał okazania jakiegoś dokumentu, a on powiedział, że jego dokument to są ci panowie z bronią, którzy mu towarzyszą” - relacjonował Kropiwnicki.
Po kilku minutach związkowych działaczy wyprowadzono z budynku i zapakowano do milicyjnych samochodów. W tym samym czasie przed siedzibą związku trwała walka uliczna.
„Milicja atakowała zgromadzonych tam ludzi, rzucano gazy łzawiące, petardy, świece dymne. Nas trzymano w samochodach przez dobre pół godziny, zanim nie rozpędzono tłumy na tyle, żeby cała ta eskorta z nami mogła ruszyć” - dodał.
Zatrzymanych związkowców przewieziono na dziedzinie Komendy Wojewódzkiej MO przy ul. Lutomierskiej w Łodzi, gdzie jednocześnie mieściła się także wojewódzka komórka SB.
„Po jakimś czasie doprowadzono mnie do pokoju, gdzie siedziało kilku cywilów, Poinformowano mnie, że mogę podpisać dokument, w którym się zobowiążę do nieprowadzenia działań przeciwko rządowi. Powiedziałem, że nie prowadzę żadnych nielegalnych działań, że moje postępowanie jest zgodne z prawem i wobec powyższego nie będę podpisywał dokumentu, który stanowi pośrednie przyznanie się do winy” - wspominał Kropiwnicki.
Później wraz z grupą działaczy z różnych zakładów pracy, wśród których był m.in. dr Marek Edelman, Kropiwnicki i Słowik zostali przewiezieni do więzienia w Łęczycy. „Byłem tak zmęczony, że z przyjemnością walnąłem się na pryczę i zasnąłem. Następnego dnia próbowaliśmy się jakoś zorganizować. Sformułowaliśmy listę oczekiwań w stosunku do władz więziennych, takich które dotyczyły wyjaśnienia naszego statusu i powodu zamknięcia nas, jak i takich, w których chcieliśmy np. móc zakupić papierosy” - opowiadał.
Jak wspominał, kiedy został wezwany do komendanta, usłyszał, że zostali internowani i że nie wiadomo jeszcze, według jakiego regulaminu będą trzymani, ale przejściowo przyjmuje się, że będzie to regulamin odnoszący się do tymczasowo aresztowanych.
„Komendant poinformował, że będziemy mogli zachować nasze cywilne ubrania i że będziemy mogli dokonać zakupów na tzw. wypiskę. I że, jak to się mówi, +jeżeli wy będzie spokojni, to i my będziemy spokojni+. Wróciłem do celi. Niebawem z głośnika usłyszałem informację, że Andrzej Słowik i Jerzy Kropiwnicki za kontynuowanie działalności związkowej i kierowanie protestem w warunkach stanu wojennego zostali aresztowani” - zakończył.
Jerzy Kropiwnicki i Andrzej Słowik za kontynuowanie działalności związkowej i kierowanie protestem w warunkach stanu wojennego zostali skazani na 4,5 roku więzienia. Kilka miesięcy później Sad Najwyższy, uwzględniając rewizję nadzwyczajną Prokuratora Generalnego, podwyższył im kary do 6 lat więzienia. Na wolność wyszli pod koniec lipca 1984 r. (PAP)
autor: Kamil Szubański
szu/ itm/