Często traktuje się jak aksjomat stwierdzenie, że obecnie pracujemy krócej niż przed dziesiątkami lat. Natomiast, kiedy się przyjrzymy temu zagadnieniu dokładnie, to zobaczymy, że poprawa sytuacji ludzi pracy nie jest tak oczywista – mówi Jarosław Urbański autor książki „Strajk. Historia buntów pracowniczych”.
Polska Agencja Prasowa: Z pana książki „Strajk. Historia buntów pracowniczych” wynika, że sytuacja pracowników najemnych w epoce przedprzemysłowej była lepsza, ewentualnie przynajmniej podobna do tej, w której znajdują się pracownicy w dzisiejszych czasach. Dni wolnych od pracy w ciągu roku było mniej więcej tyle samo co obecnie, dyscyplina pracy była mniej wymagająca, nawet przyznawano pracownikom możliwość rozpoczynania dnia pracy i jego kończenia o wybranej przez nich porze.
Jarosław Urbański: To prawda. W swojej książce próbuję zwrócić uwagę na to, że osiągnięcia ruchu pracowniczego, które zwykle uchodzą za niepodważalnie, nie są tak jednoznaczne i oczywiste. Często traktuje się jak aksjomat stwierdzenie, że obecnie pracujemy krócej niż przed dziesiątkami lat, że w pracy spędzamy radykalnie mniej godzin. Natomiast, kiedy się przyjrzymy temu zagadnieniu dokładnie, sięgniemy daleko wstecz, to zobaczymy, że ta sytuacja tak nie wyglądała, że poprawa sytuacji ludzi pracy nie jest tak oczywista. Nie mówię tu tylko o długości dnia pracy, ale także liczbie godzin spędzonych w pracy w ciągu roku, a nawet całego czynnego zawodowo życia.
PAP: Wylicza pan w „Strajku”, że w systemie feudalnym tylko niedziele i święta dawały w sumie od 90 do 100 dni wolnych od pracy. Do tego dochodziło wolne z powodu przyjazdu monarchy, narodzin królewskiego potomka albo ważnych wydarzeń miejskich lub cechowych. Dawało to średnio pięciodniowy tydzień pracy.
J.U.: To prawda. W porównaniu z pewnymi grupami rzemieślników, albo pewnymi kategoriami chłopów żyjących na zachodzie Europy, te współczesne osiągnięcia dotyczące skrócenia czasu pracy wcale nie są takie oczywiste. Inaczej to wygląda, kiedy współczesne warunki pracy porównamy z tymi, które były Anglii dickensowskiej i na początku XIX w. Z tej perspektywy można mówić, że dokonał się prawdziwy skok, jeżeli chodzi o poprawę sytuacji pracownika najemnego. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że co prawda pracujemy krócej, ale wymagany jest od nas większy wysiłek, większa koncentracja, większe poświęcenie w pracy.
PAP: Wspomniał pan o poprawie warunków pracy. Jednym z nich było skrócenie dnia pracy do 8 godzin. A choć od wprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy w Polsce upłynęło już ponad 100 lat, to my wciąż pracujemy średnio ponad 8 godzin dziennie.
J.U.: Badania socjologiczne potwierdzają tę obserwację w wielu innych krajach, nie tylko w Polsce. Na przykład w Ameryce zauważono w latach 90. ubiegłego wieku, że liczba godzin przepracowanych przez pracownika w ciągu roku lub całego życia, wciąż rośnie. Bez wątpienia nastąpił odwrót od wielu zdobyczy, które udało się wywalczyć pracownikom szczególnie po II wojnie światowej.
PAP: Ale świat pracy nie kończy się na Ameryce Północnej i Europie…
J.U.: Kiedy mówimy o warunkach pracy we współczesnym świecie musimy pamiętać, że w ostatnich dziesięcioleciach dokonała się dyslokacja przemysłu. Całe branże przeniosły się ze świata zachodniego do Azji i Ameryki Południowej, a tam narzucono pracownikom dwunastogodzinny, a nawet czternastogodzinny dzień pracy, odmówiono im możliwości korzystania z urlopów, zatrudniano na tzw. umowach śmieciowych, które nie gwarantowały żadnych praw. Efekt jest tego taki, że globalnie sytuacja pracowników najemnych się pogorszyła.
PAP: Wspomniał pan, że obecnie stawia się przed pracownikami wyższe wymagania, egzekwuje wyższą wydajność itd. Od siebie dodam, że robi się to nieraz w sposób bardzo opresyjny, może nie tak brutalny, jak w XIX w., ale w białych rękawiczkach. Jak pan ocenia sytuację pracowników?
J.U.: Współczesną sytuację określiłbym mianem hybrydowej, bo obok zakładów pracy, które wydają się być bardzo zmodernizowane, stechnicyzowane, gdzie warunki pracy są bardzo dobre, funkcjonują i kooperują z nimi zakłady, w których są bardzo złe warunki. Na przykład w Indiach, do których jakiś czas temu przeniósł się przemysł samochodowy, są fabryki, które funkcjonują tak, jak w Europie zachodniej, to znaczy, że pracownicy korzystają z tych samych praw, jak ich koledzy na Zachodzie.
Ale obok tych fabryk, w slumsach, w urągających warunkach wytwarza się są podzespoły dla tych zakładów, np. kołpaki. Z takimi sytuacjami spotykamy się bardzo często. Na rynku pracy funkcjonują jakby dwa rodzaje pracowników. Jeden to klasa pracownicza, która jest dopieszczona. Pracownicy są zatrudniani na odpowiednich warunkach, są objęci ochroną socjalną itd. Jest jednak i inna gorsza klasa pracowników, która jest tego wszystkiego pozbawiona.
Starałem się nie popadać w rażące schematy interpretacyjne. Często przedstawiano pracowników jako ciągłe ofiary. Oni jednak nie byli bezwolnymi ofiarami, oni często byli dobrze zorganizowaną grupą, która dokładnie wiedziała czego chce, miała pomysły na swoją przyszłość – inna sprawa, czy to się sprawdziło czy nie.
PAP: Czy takie sytuacje mają miejsce na Zachodzie, w Polsce czy tylko w tzw. trzecim świecie?
J.U.: Wiele takich przypadków odnotowujemy w branży mięsnej. Zdarza się, że od pracowników z Ukrainy, z Białorusi lub z Afryki zatrudnianych na fermach produkcyjnych w Polsce, wymaga się pracy nawet po 20 godzin dziennie. Nie dotyczy to tylko naszego kraju. Ten segment produkcji mięsnej wygląda podobnie w całej Europie Zachodniej. Tyle tylko, że w Polsce nierówne traktowanie pracowników dotyczy głównie Ukraińców i Białorusinów, a np. w Niemczech lub w Anglii Polaków i Rumunów.
PAP: Panuje przekonanie, wyrobione głównie w PRL, że zdobycze pracownicze zostały okupione w XIX i na początku XX wieku wielkimi ofiarami. W pana książce nie ma tej lejącej się strugami krwi.
J.U.: Starałem się nie popadać w rażące schematy interpretacyjne. Często przedstawiano pracowników jako ciągłe ofiary. Oni jednak nie byli bezwolnymi ofiarami, oni często byli dobrze zorganizowaną grupą, która dokładnie wiedziała czego chce, miała pomysły na swoją przyszłość – inna sprawa, czy to się sprawdziło czy nie. Oczywiście były krwawe rozprawy z robotnikami, ale nie można się zgodzić z twierdzeniem, że robotnicy nie potrafili odpowiedzieć na represje, politycznie się zorganizować i ich unikać. Nie. Potrafili skutecznie walczyć o swoje. Mam nadzieję, że w tej książce to widać, że robotnicy nie byli tylko ofiarami krwawych reżimów.
PAP: Pokazuje pan w „Strajku”, że walka pracowników o swoje prawa wciąż trwa.
J.U.: Oczywiście możemy sobie wyobrazić sytuację, że nie ma już sprzeczności interesów między pracodawcami i pracownikami, że następuje spokój społeczny, jednak rzeczywistość wygląda inaczej. Oczywiście sami pracownicy są zainteresowani tym, żeby ich wysiłek zakończył się sukcesem, żeby wszystkie negatywne konsekwencje wynikające z pracy najemnej zostały zniesione. Niestety, walki pracownicze wciąż trwają. I nawet jeżeli one się „cywilizują” w jednym kraju, to się okazuje, że w innych państwach na przykład w Bangladeszu lub Kolumbii mają dramatyczny i brutalny przebieg.
PAP: Czy protesty w wielu krajach Zachodu „ucywilizowały się”, czy raczej pracownicy, szczególnie zatrudnieni poza wielkim przemysłem, już nie jednoczą się w walce o swoje prawa?
J.U.: Taka teza była popularna około dwóch dekad temu. W mojej ocenie jest jednak inaczej. Uważam, że walki pracowników o swoje prawa wciąż się odbywają i powracają w pewnych cyklach. Na przykład skala protestów, które wystąpiły w latach 1992-1993 była porównywalna ze strajkami z 1980 r. Podkreślam, chodzi o skalę, a nie konsekwencje i znaczenie polityczne. Kolejna duża fala protestów – nota bene nie tylko w Polsce – miała miejsce w roku 2002 i 2003. Jeżeli do tego dodamy wystąpienia chłoporobotników i rolników, blokady organizowane przez „Samoobronę”, to okaże się, że mobilizacja społeczna się odbywa.
PAP: Ostatnio również byliśmy świadkami podobnych wydarzeń, ale nie przypominam sobie wielkich strajków.
J.U.: Problemem jest pewne wyobrażenie, jak wygląda strajk pracowniczy. Myślimy często o nim tak: wyją syreny, robotnicy odchodzą od maszyn, powołują komitet strajkowy, formułują żądania, przyjeżdża – minimum - minister gospodarki i on na koniec w obecności tłumów protestujących podpisuje porozumienie, które nie tylko skutkuje podwyżką płac, poprawą sytuacji socjalnej, ale również przywraca robotnikom dumę. Takie są nasze wyobrażenia. Natomiast analiza historyczna protestów robotniczych pokazuje, że taka heroiczna, mityczna wersja strajków jest niezwykle rzadka. Z reguły strajki mają amorficzną formą, z reguły są prowadzone przez mniejszość w danym zakładzie pracy. W związku z tym, dopiero suma strajków, narastanie niezadowolenia powoduje, że zaczynamy dostrzegać, iż jest to wielki ruch strajkowy.
Uważam, że walki pracowników o swoje prawa wciąż się odbywają i powracają w pewnych cyklach. Na przykład skala protestów, które wystąpiły w latach 1992-1993 była porównywalna ze strajkami z 1980 r. Podkreślam, chodzi o skalę, a nie konsekwencje i znaczenie polityczne. Kolejna duża fala protestów – nota bene nie tylko w Polsce – miała miejsce w roku 2002 i 2003.
Inną sprawą jest to, jak w Polsce wygląda prawo strajkowe. W sensie formalno-prawnym jest ono bardzo skomplikowane. Po 1989 r. zostało tak skonstruowane, że trudno spełnić wszystkie wymogi, aby przeprowadzić strajk w formie legalnej.
PAP: Może dlatego ludzie zamiast strajkować protestują na ulicach? Gdyby obliczyć średnią, to mogłoby się okazać, że w Warszawie nie ma dnia bez jakiegoś protestu.
J.U.: Część protestów przeniosła się na ulice i odbywa się pod innymi hasłami niż pracownicze. Trzeba jednak dostrzegać ich związek z tym, że z jednej strony jesteśmy pracownikami produkującymi różnego typu dobra i usługi, a z drugiej strony jesteśmy obywatelami.
PAP: Na koniec powrócę jeszcze do samej książki. Mam wrażenie, że pisząc o pracownikach i protestach nie dało się panu odejść od języka marksistowskiego. Czy nie ma innego języka, którym można opowiadać o sporach i walkach pracowniczych?
J.U.: To prawda. Trudno poza niego wyjść, ale nie jestem przekonany, czy chciałem wyjść poza ten język. To wiąże się z moimi poprzednimi doświadczeniami. W książce dotyczącej prekariatu wprowadziłem nową terminologią, która miała odświeżyć język dyskursu, ale nie jestem przekonany, czy to się udało. Czasem wyobrażamy sobie, że jak zmienimy język, to będzie to miało twórczy wpływ na zmianę rzeczywistości, którą opisujemy.
Ukształtował się pewien sposób narracji i to nie tylko marksistowskiej, ale w ogóle lewicowej czy syndykalistycznej, która gdyby ją radykalnie zmienić, to chyba byłaby słabo rozumiana.
Rozmawiał Wojciech Kamiński
Jarosław Urbański autor książki „Strajk. Historia buntów pracowniczych” jest socjologiem, działaczem Ogólnopolskiego Związku Zawodowego „Inicjatywa Pracownicza”, od lat 80. związany z ruchem anarchistycznym i pacyfistycznym (Ruch Wolność i Pokój) i środowiskiem poznańskiego Rozbratu. Wcześniej opublikował m.in.: książkę „Prekariat i nowa walka klas. Przeobrażenia współczesnej klasy pracowniczej i jej form walki”.(PAP)
wnk/ szuk/