czyta: Ksawery Jasieński
„Dnia 17 września we wczesnych godzinach rannych nadszedł do Sztabu Naczelnego Wodza telefoniczny meldunek dowódcy oddziału KOP w Czortkowie o przekroczeniu granicy przez oddziały sowieckie, które posuwają się w kierunku zachodnim. Posterunki KOP wycofują się ostrzeliwując Rosjan.
Wiadomość ta była zupełnym zaskoczeniem tak dla Naczelnego Dowództwa, jak i rządu. Wprawdzie od szeregu dni napływały wiadomości o koncentracji wojsk sowieckich nad granicą, jednak było to uważane za naturalne następstwo zbliżania się wojny do wschodnich granic Polski. Do ostatniej chwili rząd nasz otrzymywał uspokajające oświadczenia ze strony sowieckiej.
Wstrząs wywołany tą wiadomością był tym silniejszy, że nastąpił po względnie pomyślnych wiadomościach poprzedniego dnia, według których można było liczyć, że będziemy mieli kilka dni czasu na zorganizowanie obrony na południowo-wschodnim cyplu Małopolski Wschodniej, na tzw. „przyczółku rumuńskim”, co umożliwi nam dalsze prowadzenie walki na terenie Polski, choćby na tak małym jej skrawku i doczekanie tam skutków ofensywy francuskiej.
Wydawało się to realne tym więcej, że nacisku nieprzyjaciela na ten rejon nie było, a w ogóle dało się odczuć na całym wschodnim brzegu Wisły i Sanu zahamowanie nacisku i rozpędu wojsk pancernych nieprzyjaciela. Od paru dni meldowano, że w rejonie Siedlce znajduje się większa ilość czołgów i samochodów nieprzyjaciela unieruchomionych brakiem benzyny. Wielka jednostka pancerna, która przed paru dniami skierowała się z rejonu na zachód od Lwowa, na północ na Zamość i Hrubieszów, była bardzo rozrzucona i działała dość słabo. Jeńcy, wzięci do niewoli pod Włodzimierzem, mówili o dużym przemęczeniu wojska.
(…)
Wreszcie dochodził juz termin, w którym, w myśl konwencji wojskowej, ruszyć miała ofensywa głównych sił francuskich, po której spodziewaliśmy się szybkiego odciążenia naszego frontu.
Wszystko to złożyło się na stworzenie u szeregu oficerów Sztabu wieczorem dnia 16 września nastroju optymistycznego. Pojawiła się nawet butelka wina, którą oficerowie Sztabu chcieli uczcić sukces gen. Sosnkowskiego. Przekroczenie przez Sowiety granicy polskiej obaliło z miejsca wszelkie nadzieje na tę ostatnią możliwość naszego utrzymania się w Małopolsce Wschodniej i kontynuowania walki na terenie kraju.
Pierwsze meldunki mówiły o przekroczeniu Zbrucza w wielu miejscach, jeszcze w ciemności, przez oddziały sowieckie, z którymi placówki KOP wdały się w walkę opóźniającą. Wkrótce zaczęły nadchodzić coraz to nowe alarmujące wiadomości z różnych oddziałów KOP, lokalnych dowództw wojskowych, władz administracyjnych, policji itp. Telefony się urywały.
Dezorientacja w terenie była zupełna na skutek zachowania się żołnierzy sowieckich, którzy - jak brzmiały meldunki - na ogół nie strzelają, do naszych odnoszą się z demonstracyjną przychylnością, częstują papierosami itp., mówiąc, że przychodzą nam na pomoc przeciwko Niemcom. Jedne oddziały meldują, że się bronią, inne odchodzą pod naciskiem ostrzeliwując sowieciarzy, inne nie wiedzą w ogóle co robić i jak się odnieść do Sowietów. A wszyscy urgują o jak najszybsze rozkazy.
Choć sam fakt przekroczenia granicy był dla nas zaskoczeniem, to jednak nie mieliśmy w Naczelnym Dowództwie żadnych wątpliwości co do charakteru, w jakim wojska sowieckie wkroczyły do naszego kraju, mimo że swoim demonstracyjnie pokojowym zachowaniem starały się wprowadzić nas w błąd.
(…)
Zawiadomiony telefonicznie Naczelny Wódz przybył ze swej kwatery do Sztabu. W obecności paru oficerów przedstawiłem mu nadesłane meldunki. Wyłaniał się z nich w całej grozie obraz nowo powstałej sytuacji. Na całej wschodniej granicy państwa nastąpiła inwazja sił zbrojnych sowieckich.
Nie znajduję słów, które by oddały nastrój przygnębienia, jaki zapanował. Ani Naczelny Wódz, ani nikt z nas, oficerów Sztabu, nie miał najmniejszych wątpliwości co do charakteru, w jakim Sowiety wkroczyły do Polski. Było dla nas jasne, że dostaliśmy podstępny cios w plecy, który przesądzał ostatecznie o losach kampanii i niweczył ostatnią nadzieję prowadzenia zorganizowanej walki na terenie Polski. Niespodziewany ten cios stawiał nagle najwyższe władze państwowe i Naczelnego Wodza przed koniecznością natychmiastowej decyzji najwyższego państwowego znaczenia, decyzji, która wymagałaby normalnie długiego czasu do namysłu, długich tygodni narad i przygotowań. Tu jednak decydować i działać trzeba było bezzwłocznie. Zalew sowiecki niepowstrzymanym pędem wlewał się coraz głębiej w obszar Polski. Każda godzina zwłoki w powzięciu decyzji, w wydaniu zarządzeń zwiększała dezorientację i zamieszanie w terenie. Każda godzina zwłoki mogła pociągnąć za sobą groźne następstwa nie tylko wojskowe, ale ogólnopaństwowe.
W pierwszym momencie spontaniczną reakcją na otrzymane wiadomości był odruch bić się z Sowietami. Po prostu trudno było pogodzić się z myślą, żeby nowy agresor bez oporu zajmował nasz kraj, żeby bezprzykładny, zdradziecki jego czyn pozostał bez zbrojnej odpowiedzi z naszej strony.
Szybko jednak nastąpiła refleksja. Czym się bić? Całość wojsk zwrócona była przeciw Niemcom, związana ciężkimi walkami odwrotowymi. Granicę sowiecką dozorowały jedynie słabe oddziały KOP, za którymi znajdowały się różne luźne formacje etapowe, tyłowe, dowództwa lokalne i wyewakuowane z zachodniej części Polski itp. Walkę tymi wojskami prowadzić było niemożliwe. A zresztą w jakim celu? Wobec masowej inwazji sowieckiej, walka taka żadnego konkretnego rezultatu dać nie mogła. Chodzić mogło tylko o jeden cel - o zbrojną demonstrację, protest wobec świata przeciwko podstępnej agresji drugiego wroga. A protestem tym były strzały cofających się oddziałów KOP, skierowane przeciw czołowym oddziałom najeźdźcy. Poza to Naczelny Wódz nie chciał wychodzić, widząc niemożliwość i bezcelowość jakiejkolwiek walki z Sowietami w tych warunkach.
Walki z Niemcami nie uważał jednak wcale za zakończoną, mimo że dalsze prowadzenie zorganizowanego oporu na terenie Polski stawało się - na skutek agresji sowieckiej - już niemożliwe. Zawsze uważał, że walka Polski z Niemcami jest tylko wstępem do wojny, pierwszą fazą ogólnej wojny koalicyjnej państw zachodnich i Polski z Niemcami i tylko w takiej wojnie oczekiwał ostatecznego zwycięstwa.
Jeżeli więc walka nasza stawała się niemożliwa na własnej ziemi, to trzeba ją kontynuować na terenie sojuszników. Z tego powodu uważał, że najracjonalniej będzie, jeżeli wszystkie siły, które tylko będą mogły, przejdą do Rumunii, względnie na Węgry, skąd można je będzie w ten czy inny sposób przetransportować do Francji, tam odtworzyć wojsko i u boku Francuzów dalej walczyć z Niemcami.
W związku z tym uważał, że walczyć z Sowietami należy tylko w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrajania naszych oddziałów. Natomiast fakt, że oddziały sowieckie dotychczas na ogół nie atakują naszych wojsk, powinien być wykorzystany do przyspieszenia odejścia do Rumunii, względnie na Węgry.
Jedynie oddziałom KOP, cofającym się znad Zbrucza oraz oddziałom znajdującym się w rejonie Seretu nakazał stawianie oporu na linii tej rzeki. Słabe kompanie etapowe, które pilnowały przepraw na Dniestrze, miały zniszczyć mosty.
Naczelny Wódz zdawał sobie sprawę, że opór ten wiele nie da, ale było to wszystko, co można było zrobić, by zyskać choć trochę czasu na tym najważniejszym wówczas i najbardziej bezpośrednio zagrożonym kierunku. Tu bowiem schodziły, ściągane z północy, oddziały wojsk i transporty, którymi Naczelny Wódz chciał uprzednio zorganizować obronnie „przedmoście”. Tu znajdowały się naczelne władze państwowe i wojskowe, różne wyewakuowane władze administracyjne, wojskowe itp.
Nie ulegało wątpliwości, że Sowiety dobrze o tym wiedziały. Toteż można się było spodziewać, że zmotoryzowane oddziały nieprzyjaciela, które przekroczyły Zbrucz o świcie, zajmą ten rejon w ciągu tego samego dnia, odcinając nam w ten sposób wszelkie połączenia z Rumunią. Tu podstępny nieprzyjaciel chwytał nas już bezpośrednio za gardło. Groźba uduszenia państwa mogła się zrealizować w ciągu najbliższych kilkunastu godzin.
Pod przytłaczającym wrażeniem gwałtownego ciosu, który niespodziewanie spadł na Polskę, w nastroju bezpośredniości zagrożenia, ciągle napływających alarmujących wieści, gwałtownego urgowania o natychmiastowe rozkazy, Naczelny Wódz - jak zwykłe z dużym opanowaniem i spokojem - rozważał nowo powstałą sytuację. Postanowień, do których doszedł w czasie rozmowy w Sztabie, nie ujął jeszcze w formie ostatecznej decyzji. Miał ją podać dopiero po odbyciu narady z premierem i ministrem spraw zagranicznych. Narada ta miała się odbyć niezwłocznie w jego kwaterze, dokąd też wyjechał .
(…)
Po godz. 12, gdy narada była ukończona, zostałem wezwany do Naczelnego Wodza. Marszałek powiedział mi w krótkich słowach, że postanowiono zwolnić rząd rumuński z sojuszniczego obowiązku wypowiedzenia wojny Sowietom, natomiast żądać od niego przepuszczenia rządu i wojska przez teren Rumunii, aby umożliwić nam dostanie się do Francji. Pertraktacje z władzami francuskimi i rumuńskimi przeprowadza minister spraw zagranicznych.
Odnośnie wojska marszałek podał mi decyzję, która pokrywała się z jego postanowieniami powziętymi w czasie rannej rozmowy w Sztabie: wszystkie wojska mają się kierować najbliższymi drogami na Rumunię lub Węgry. Fakt, że wojska sowieckie nie atakują naszych oddziałów, ma być wykorzystany dla przyspieszenia odejścia do Rumunii i Węgier. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony oraz próby rozbrajania oddziałów. W stosunku do Niemców zachowywać się jak dotychczas. Miasta otoczone mają się bronić w dalszym ciągu. W razie podejścia wojsk sowieckich pertraktować z nimi o odejście garnizonów do Rumunii, względnie na Węgry.
W czasie mojej bytności u Naczelnego Wodza przyjechał ze Sztabu oficer z meldunkiem, że czołgi sowieckie przekroczyły Dniestr i skierowują się na Kołomyję. Przejścia na Dniestrze od Chodorowa broniło zaledwie kilka kompanii etapowych. Oddziały wschodzące na „przyczółek” nie osiągnęły jeszcze rzeki, której wskutek tego nie można było jeszcze silniej obsadzić. (Wszystkie baony, które były do dyspozycji w rejonie „przyczółka”, były uprzednio skierowane na rzekę Stryj, dla zorganizowania szkieletu obrony na tym najbardziej od strony Niemców zagrożonym kierunku).
Czołgi sowieckie pod Uścieczkiem ominęły most i przejechały rzekę w bród. W samej Kołomyi, poza jedną czy dwu kompaniami, skleconymi naprędce z różnych łazików, żadnego oddziału wojskowego nie było. Droga na Kołomyję i na Kuty była dla czołgów sowieckich zupełnie otwarta.
Wobec tego Naczelny Wódz postanowił przenieść niezwłocznie Kwaterę Główną do Kosowa, dokąd niebawem wyjechał. Było to moje ostatnie widzenie się z marszałkiem Śmigłym”.
"Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach", Warszawa 1989