Do kosza zabierali puchowe kołdry, termosy, tuby, a także prymitywne maski tlenowe. Mieli na tyle niedokładne mapy i przyrządy sterownicze, że potrafili pomylić jezioro z morzem. Zdarzało się, że do nich strzelano, a nawet groził im atak lotniczy. 85 lat temu, 23 września 1934 r., w Warszawie rozpoczął się XXII Puchar Gordona Bennetta, najstarsze i najbardziej prestiżowe zawody balonowe świata. Zwycięstwo odniosła polska załoga: Franciszek Hynek i Władysław Pomaski.
Tego dnia na lotnisku na Polu Mokotowskim nie dało się wbić szpilki. Choć start miał się rozpocząć o szesnastej, pierwsi gapie zaczęli przychodzić długo przed świtem, od czwartej rano. Wczesnym popołudniem widzów było już ponad 30 tys. Szczelnie wypełnili specjalne zbudowane, głównie stojące trybuny. Warszawska śmietanka towarzyska z premierem Leonem Kozłowskim, ministrami i korpusem dyplomatycznym zasiadła na specjalnej trybunie honorowej.
„Osobliwy widok przedstawiało lotnisko mokotowskie w niedzielę. Od godz. 6 rano było zasłane różnobarwnemi płachtami, które stopniowo nabierały kulistego kształtu, rozrastającego się do ogromnego rozmiaru” – donosił „Ilustrowany Kuryer Codzienny”. Wśród startujących trzy polskie załogi. Obok nich zawodnicy z Francji, Belgii, USA, Szwajcarii, Niemiec, Włoch i Czechosłowacji. W sumie 32 śmiałków, 16 załóg z ośmiu krajów.
Polska bardzo poważnie potraktowała zawody. Właściwie wszyscy zawodnicy mówili o perfekcyjnej organizacji. Uczestników zakwaterowano w luksusowym hotelu Bristol, ale największe wrażenie zrobiły prognozy pogody, które były drukowane i wręczane zawodnikom niemal co godzinę. Nie zapomniano też o odpowiednich do rangi wydarzenia nagrodach. Zwycięzca miał dostać 10 tys. zł, druga załoga 7 tys. zł, nagradzane było nawet ósme miejsce (800 zł). Dla porównania średnia pensja w tych latach w Polsce wynosiła ok. 250 zł miesięcznie.
Jak to się zaczęło
Balonowe zawody wymyślił James Gordon Bennett. Amerykański milioner, właściciel „New York Herald”, był entuzjastą sportów ekstremalnych. Wcześniej stworzył zawody samochodowe, a nieco później samolotowe. Wszystkie trzy miały wspólny mianownik – nazwę Gordon Bennett Trophy.
Bennett na baloniarzy wyłożył 50 tys. franków – z budżetu ufundowano Puchar, a także nagrody dla zwycięzców (3 x 12 500 franków). Pierwsze zawody balonowe rozpoczęły się w Paryżu 30 września 1906 r. Start zgromadził nieprzebrane tłumy gapiów, oceniane na 250 tys. osób. Miejsce – ogrody Tuileries wybrano nieprzypadkowo, tu w 1783 r. odbył się pierwszy start załogowego balonu gazowego. Zwycięzcy pierwszych zawodów dolecieli do brzegów Wielkiej Brytanii.
Puchar Gordona Bennetta do Polski trafił 28 lat później dzięki sensacyjnemu zwycięstwu Franciszka Hynka i Zbigniewa Burzyńskiego rok wcześniej w Chicago. Polacy balonem Kościuszko w ciągu 39,5 godziny przelecieli 1370 km. Pokonali rywali z pięciu krajów i ustanowili rekord imprezy. W Stanach Zjednoczonych dostali Puchar i nagrodę pieniężną, w Polsce Hynek został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Nim jednak zebrali wszystkie laury, przeżyli chwile grozy. Balon lądował w rezerwacie Laurentides w prowincji Québec. Przez pięć dni bez żywności błądzili po bezkresach Kanady.
Ci wspaniali mężczyźni
Rok później Hynek i Burzyński postanowili się rozdzielić. Ten pierwszy wystartował wraz z Władysławem Pomaskim na zwycięskim balonie Kościuszko. Burzyński z Janem Zakrzewskim polecieli balonem Warszawa II. Skład gospodarzy uzupełniali Antoni Janusz i Ignacy Wawszczak na Polonia II. Nie tylko w opinii polskich kibiców i dziennikarzy Polacy byli faworytami.
„Bardzo wielkie szanse przypisuję balonom polskim, ze względu na świetny materjał, a jeszcze bardziej ze względu na wspaniałe wyszkolonych aeronautów. Macie tu wielką przewagę, że balony polskie pilotują specjaliści zawodowcy, którzy mają stale praktykę i zawsze są +w ruchu+, zawsze przy balonie” – to słowa nie byle kogo, bo legendy sportów balonowych Belga Ernesta Demuytera, trzykrotnego zwycięzcy zawodów w latach dwudziestych.
Atmosfera w ten niedzielny poranek była podniosła. „Tysięczne tłumy śledzą lot powietrznych Żeglarzy” – donosiły „Nowiny Codzienne”, a „Ilustrowany Kuryer” na pierwszej stronie zamieścił podkolorowane zdjęcie lecącego balonu i okolicznościowy wiersz: „Walcząc o puhar sławy / na wielkich szlakach powietrznych / dzisiaj w niedzielę słoneczną / wypłyną balony z Warszawy”. (pisownia oryginalna).
Na polach mokotowskich od wczesnych godzin trwała gorączkowa krzątanina. Nadmuchiwano balony, a aeronauci pakowali niezbędny sprzęt. Dziennikarze nie odstępowali ich ani o krok: „Czy dobry wiatr będzie? Czy dość silny? Dość - odpowiada por. Kendall. Na ogół pogoda pomyślna? Świetna”.
Dzięki relacjom reporterów możemy zajrzeć do koszy bohaterów wyścigu. „A na co panu ta tuba? – zapytujemy, widząc, że p. Wanik ładuje do kosza wieki megafon. – Żeby krzyczeć na dół w razie potrzeby. Inna rzecz, że sądząc z kierunku lotu, musiałbym krzyczeć po litewsku, łotewsku, rosyjsku, lub szwedzku, a żadnego z tych języków nie znam. Ale zawsze pohałasować mogę. – Po co właściwe? Po to, ażeby ostrzec przy lądowaniu, zwłaszcza w nocy. Francuzi natomiast stawiają na nowoczesną technikę. Przywiązują sznurkiem jakieś trzy pudełka. – Co to jest – zapytujemy. Baterje – odpowiada p. Boitard. – Do czego? – Po to, żeby słyszeć co się dzieje u nas w ojczyźnie - odpowiada p. Duponut, wskazując na aparat radjowy, poza tym zaś przydadzą się nam do radjogeonometrji, niezbędnej do wymierzania kierunku”.
U Niemców najważniejsze są sprawy praktyczne. Aeronauta zabiera ze sobą aż dwanaście termosów.
„To jest proszę pana biała kawa, którą bardzo lubię i z którą nie zamierzam rozstawać się w powietrzu. – Ale to przecież znaczny balast? – Nic nie szkodzi, ja sobie z tą kawą dam szybko radę, a każdy pusty termos będę wyrzucał na dół”. Inna z niemieckich załóg zabezpiecza się przed lądowaniem na wodzie. – A do czego służy ta ogromna gumowa płachta, którą widzę w koszu? – To jest składak. Gdy dolecimy nad Bałtyk i trzeba byłoby się opuścić, nadmuchamy tę płachtę i zrobi się z niej łódka, którą w razie czego popłyniemy. A czy nie będzie panom zimno na północy? - Na to mamy jak pan widzi kołdry puchowe, któremi się szczelnie otulimy”.
Szwajcarzy stawiali na precyzję.
„Wybierają z ogromnego zapasu map, które wzięli ze sobą, tylko trzy najpotrzebniejsze, aby nie obciążać balonu. [...] Ponieważ te mapy wydają się nam trochę dziwne, lotnicy tłumaczą nam, że są to specjalne mapy aeronatyczne”.
Bomba w górę
Komenda „puszczać liny” padła dokładnie osiem minut po czwartej. „Balon Warszawa lekko oderwał się od ziemi przy dźwiękach hymnu narodowego. Na trybunach zerwała się burza oklasków . Jednocześnie ze startem balonu wypuszczono kilkaset gołębi pocztowych. Odlatującemu balonowi polskiemu towarzyszyły również roje maleńkich balonów z przyczepionymi doń kartkami L.O.P.P. (Liga Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej)”. Chwile później na starcie pojawił się niemiecki balon Stadt Essen, kolejne startowały co kilka minut.
W ślad za uczestnikami ruszył też balon Syrena, do którego wsiadł dziennikarz. Kilka godzin później w eter poszła pierwsza nadawana z powietrza relacja polskiego radia: „Lecimy w kierunku wschodnim, wśród kompletnej ciszy... Od ziemi słychać szczekanie psa... Księżyc przebija się przez chmury, pod gondolą lekka mgiełka... lecimy na wysokości 400 m. 15 stopni ciepła, jesteśmy bez marynarek i z gołemi głowami, ciepło”.
Zawodnicy tak dobrze nie mieli. Wszystkie balony poleciały na północny-wschód w kierunku Wilno – Leningrad – Finlandia i w ciągu pierwszej nocy opuściły granice Polski. Zgodnie z prognozami większość z nich spotkała się z burzami, a nawet śnieżycą.
„Balonem rzucało we wszystkie strony – relacjonowali lot Szwajcarzy – Nic mieliśmy zupełnie czasu na jedzenie, tak byliśmy zajęci pilotowaniem. Na wysokości 5000 metrów, lecieliśmy przez 4 godziny. Musieliśmy zniżyć się, ponieważ zabrakło tlenu. Podczas burzy śnieżnej naładowanie elektrycznością było tak duże, że włosy na głowie wskutek ujemnych ładunków elektrycznych odpychały się i stawały dęba”.
Amerykanie natomiast najbardziej narzekali na niską temperaturę. Było nam bardzo zimno. […] Powłoka balonu, kosz, my sami byliśmy pokryci lodem. Kiedy słońce wzeszło, podnieśliśmy się do 4500 m., aby słońce roztopiło lód i zwiększyło objętość balonu. Poszliśmy jeszcze wyżej i doszliśmy do 6000 m. Zauważyliśmy, że bidony z tlenem zostały uszkodzono przy ładowaniu piasku. Z tego powodu wypuściliśmy gaz i spadliśmy do wysokości 1500 metrów”.
Inną z załóg zza oceanu niemal od razu złapał deszcz. „Zmokliśmy i byliśmy zziębnięci. Na dobitkę straciliśmy orjentację. Mieliśmy jeszcze 100 kg, balastu i mogliśmy śmiało lecieć dalej, ale zobaczyłem zobaczyłem jezioro Pejpus i pomyślałem, że to morze Bałtyckie. Postanowiliśmy więc lądować”.
Odpowiednie rozpoznanie meteorologiczne, oprócz wysokiej jakości sprzętu i umiejętności aeronautycznych, było główną przyczyną sukcesu zespołu Hynka. Ponieważ zapowiadano deszcze i burze, więc „przeszło ponad połowę lotu odbyliśmy nad chmurami” – opowiadali w wywiadzie dla „Kuryera”. Wysoki lot przypłacili dezorientacją. „Trudno było zorjentować się nad jakiemi miejscowościami przelatywaliśmy, posiadaliśmy bowiem dość stare mapy, przy których niektóre miasta zaznaczone były jako małe, przez ten czas widocznie się rozbudowały”.
Przekroczyć granice
Śmiałkowie ryzykowali życie nie tylko z powodu warunków pogodowych. Choć ZSRS był zawiadomiony o zawodach i zgodził się, by balony leciały nad jego terytorium, to informacja ta najwyraźniej nie dotarła do wszystkich oddziałów wojsk pogranicza. Hynek i Pomaski spotkali się w powietrzu z radzieckim samolotem. Byliśmy dostrzeżeni przez jakiegoś lotnika wojskowego. Byliśmy na wysokości ok. 3500 m. Skoczył ku nam, okrążył z 10 razy i [...] dawał znaki, abyśmy lądowali. [...] Mieliśmy przez jakiś czas obawę, że zacznie strzelać. Na szczęście po pewnym czasie samolot odleciał.
„Gazeta Świąteczna” donosiła: „Do niektórych balonów, gdy przelatywały nad granicą bolszewicką, strzelały bolszewickie straże z karabinów. Na szczęście balony leciały wysoko. Jednak niektóre z nich zostały podobno uszkodzone kulami, zwłaszcza balon niemiecki, co spadł niedaleko od Pskowa”. Ostatecznie okazało się, że balonowi Peutshchland zepsuł się wentyl w powłoce balonu i gaz zaczął się szybko ulatniać. W 12 minut spadł z wysokości 5000 m. Podczas lądowania obaj lotnicy Goetze i dr. Burghhardt zostali ranni.
Ale strzały potwierdziło kilku innych pilotów, w tym załoga belgijka: „Czy strzelali do panów? –Słyszeliśmy strzały – powiada van Baerle. Van Dietsche wtrąca: – Właśnie, mówiłem ci, że strzelają, a ty nic wierzyłeś”. Podobne przeżycia mieli też Amerykanie: „– Do pana strzelali?
— Owszem. Na granicy strzelali. Słyszałem bzykanie kul. Ale jesteśmy przyzwyczajeni do tego w Ameryce. U nas do balonów strzelają jak do kuropatw – dowcipkuje Hineman”.
Szlak przelotów każdego z balonów znaczył nieregularny ślad wyrzuconych z nich przedmiotów. Na ziemie lądował nie tylko balast – czyli worki z piaskiem. Każdy balon zabrał z sobą 10 meldunków, które miały być wyrzucane regularnie. Osoby, które je znalazły, miały je niezwłocznie wysyłać do Warszawskiego Aeroklubu. Ale z koszy leciało też mnóstwo innych rzeczy. „– Jadło się trochę. – Ale niewiele? – Tak nie dużo, wszystko było zimne i twarde. Poza tym nie mieliśmy wielkiego apetytu. Już od północy zaczęliśmy wyrzucać prowjant, jak cytryny, jabłka, pomidory, konserwy” – opowiadał Hynek.
Wyrzucanie nabierało na intensywności szczególnie w sytuacjach awaryjnych. „Silny wiatr zrzucił nas na dół. Widzieliśmy drzewa pod sobą. W pośpiechu zaczęliśmy wyrzucać wszystko, co mieliśmy
w balonie. Reszta balastu, świetne jedzenie, które wydano nam na drogę w Warszawie, instrumenty i nasze ubrania wyrzuciliśmy. Dzieliło nas od wierzchołka drzew może kilka metrów” – opowiadali Amerykanie.
Twarde lądowanie
„Pozostał nam tylko jeden worek balastu, kiedy nadlecieliśmy nad las szerokości co najmniej 40 km. Nie było mowy o przeleceniu nad tym lasem i dlatego postanowiliśmy lądować” – tłumaczyli przedwczesne zakończenie lotu aeronauci szwajcarscy. Oni lądowali pewnie. Znacznie twardsze spotkanie z ziemią zaliczyli zwycięzcy, wszystko z powodu silnego wiatru. „Lądowanie było kawaleryjskie, wlokło nas ze 200 metrów. Zakurzyliśmy się przy tym porządnie” – opowiadali. Suchą nogą ze startu nie wyszła inna polska załoga. „Gazeta Świąteczna” donosiła: „Balon polski +Polonia+; opadł w Finlandji na jezioro Sajma, 1175 kilometrów od Warszawy, w poniedziałek przed wieczorem . Jeden z lotników, kapitan Janusz, pozostał w koszu, pływającym po powierzchni jeziora, a drugi, porucznik Wawszczak popłynął wpław do pobliskiego folwarku. Balon przyciągnięto łódką do brzegu”.
Lądujące balony wszędzie wywoływały prawdziwą sensację. „Wylądowaliśmy w wiosce w odległości 84 km. na północ od Smoleńska. Otoczeni zostaliśmy tłumem bosych, brudnych istot ludzkich, które nic nie wiedziały o nas i myślały, że stał się jakiś cud, który spadł im z nieba” – relacjonowali Amerykanie. Wszyscy lotnicy zgodnie jednak opowiadali o niezwykle ciepłym przejęciu przez miejscowych. Zwykle jednak już po kilku godzinach po pilotów przyjeżdżali przedstawiciele władz lub wojska. Zwłaszcza u Sowietów otaczani oni byli naprawdę troskliwą opieką. Zwykle nie musieli płacić za noclegi, przejazdy czy wyżywienie. Za to często aż do granicy polskiej towarzyszyli im funkcjonariusze GPU (policji politycznej).
Zawody zakończyły się podwójnym zwycięstwem Polaków. Wygrał balon Kościuszko. Hynek i Pomaski w niemal 45 godzin przelecieli w sumie 1335 km i wylądowali pod Woroneżem. Tylko 30 km mniej przebyli Burzyński z Zakrzewskim. Na trzecim miejscu uplasowali się Belgowie. W sumie przed wojną Polacy cztery razy wygrywali zawody. Po wojnie jeszcze dwukrotnie – w tym w roku 2018.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP