Choć między Wielkim Kryzysem a tym, z którym borykamy się od 2008 r., jest wiele różnic, to oba poprzedził okres gospodarczego optymizmu i przekonanie, że istnieje magiczny sposób pomnożenia bogactwa. W piątek mija 85. rocznica krachu na Wall Street, który zapoczątkował jedną z największych katastrof gospodarczych nowożytnego świata.
Krach w "czarny czwartek", 24 października 1929 r. nastąpił po wielu miesiącach optymizmu i wiary, że kursy akcji mogą szybować jedynie w górę. Niall Ferguson, brytyjsko-amerykański historyk gospodarki w swej książce "Potęga pieniądza" podaje przykład technologicznej spółki RCA, której akcje między 1925 a 1929 r. zdrożały o 939 proc. Takie zyski mogły zawrócić w głowie, więc nic dziwnego, że w samym 1929 r. wyemitowano akcje wartości 6 mld dol. Jedną szóstą z tego - we wrześniu 1929.
Przed wystąpieniem kryzysu gospodarka amerykańska w wielu aspektach miała się znakomicie. Lata powojenne to czas wielkich wynalazków podnoszących jakość życia i ekspansji firm je wprowadzających. Jak podaje Ferguson - to właśnie wtedy Procter&Gamble wprowadził na rynek proszek do prania, firma Du Pont - nylon i inne syntetyki, Revlon - popularne kosmetyki. Dynamicznie rozwija się przemysł samochodowy, buduje się autostrady, postępuje elektryfikacja kraju. Nowoczesne przedsiębiorstwa generują nadzwyczajne zyski, następuje akumulacja kapitału, a Amerykanie są coraz bardziej zainteresowani akcjami dynamicznie rozwijających się spółek. Ludzie lokują na giełdzie nie tylko swoje oszczędności. Chęć prostego i - jak się wydaje pewnego zarobku - popychała ich do zaciągania kredytów na zakup papierów wartościowych.
W najważniejszych krajach przemysłowych produkcja spadła od 30 do 50 proc., wartość handlu międzynarodowego była w 1932 r. o jedną trzecią niższa niż jeszcze trzy lata wcześniej. W 1933 r. w USA bez pracy było 30 milionów ludzi. Dochód przeciętnej amerykańskiej rodziny spadł między 1929 a 1932 r. z 2300 do 1500 dolarów rocznie. W latach 1929-1933 upadło 10 tys. z 25 tys. komercyjnych banków w USA.
Po załamaniu, tylko w ciągu dwóch miesięcy kryzysu, akcjonariusze stracili ponad 40 mld dolarów.
Choć za początek Wielkiej Depresji, jak nazywają kryzys Amerykanie, uznaje się właśnie czwartek 24 października 1929 r., w istocie spadek zaczął się kilka tygodni wcześniej, a sześcioprocentowy zjazd indeksu Dow Jones miał miejsce już 23 października. Najgorsze miało dopiero nadejść - 28 października Dow Jones spadł o 13 proc., kolejnego dnia o następne 12 proc.; do lipca 1932 r. akcje na amerykańskiej giełdzie straciły 89 proc. swojej wartości.
Po załamaniu się amerykańskiej giełdy kryzys gospodarczy rozprzestrzenił się poza USA, które po pierwszej wojnie światowej stały się centrum finansowo-gospodarczym świata. Na pierwszy ogień poszły uprzemysłowione gospodarki Europy a potem europejskie kolonie. Kryzys nie ominął też Ameryki Południowej, Australii, Nowej Zelandii. Jedynym krajem, który mu się oparł, był - wprowadzający gospodarkę planową - Związek Sowiecki. W najważniejszych krajach przemysłowych produkcja spadła od 30 do 50 proc., wartość handlu międzynarodowego była w 1932 roku o jedną trzecią niższa niż jeszcze trzy lata wcześniej. W 1933 roku w USA bez pracy było 30 milionów ludzi. Dochód przeciętnej amerykańskiej rodziny spadł między 1929 a 1932 rokiem z 2300 do 1500 dolarów rocznie. W latach 1929-1933 upadło 10 tys. z 25 tys. komercyjnych banków w USA.
W dramatycznej sytuacji znalazły się przede wszystkim Niemcy, które od zakończenia I wojny płaciły wojenne reparacje. Na potrzeby odbudowy zrujnowanej gospodarki Niemcy zaciągały długi, głównie przez kredyty z USA. Gdy dopływ kapitałów i kredytów się skończył, niemiecki eksport spadł z 13,5 na 5,7 mld reichsmarek a produkcja przemysłowa zmniejszyła się o ok.40 proc. Nadciągnęła fala bankructw firm i banków a bezrobocie pomiędzy wrześniem 1929 a początkiem 1933 roku wzrosło z 1,3 do 6 milionów, realne dochody spadły o jedną trzecią. Tragiczna sytuacja gospodarcza spowodowała chaos polityczny, który poskutkował dojściem do władzy Adolfa Hitlera.
Ekonomiści i historycy do dziś spierają się o to kiedy naprawdę zakończył się Wielki Kryzys. Są tacy, którzy skłonni są uznać, że zakończył się dopiero na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Nie ulega jednak wątpliwości, że zapoczątkował wydarzenia, które najpierw doprowadziły do II wojny światowej, po niej do podziału świata na dwa wielkie bloki, oraz upadek systemu kolonialnego.
Zdaniem profesora Witolda Orłowskiego mimo wielu różnic między Wielkim Kryzysem a tym, z którym borykamy się od 2008 r., mechanizmy ich powstania są bardzo podobne. Jak mówił PAP, w obu wypadkach poprzedził je okres niezwykłego optymizmu w gospodarce, który prowadził do podejmowania ryzykownych, czy wręcz ryzykanckich decyzji dotyczących zadłużania się. "Zazwyczaj sądzi się, że albo dochody będą bardzo szybko rosnąć, albo że pieniądze da się bardzo zyskownie zainwestować" - wyjaśnia profesor.
Ekonomiści i historycy do dziś spierają się o to kiedy naprawdę zakończył się Wielki Kryzys. Są tacy, którzy skłonni są uznać, że zakończył się dopiero na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Nie ulega jednak wątpliwości, że zapoczątkował wydarzenia, które najpierw doprowadziły do II wojny światowej, po niej do podziału świata na dwa wielkie bloki, oraz upadek systemu kolonialnego.
Orłowski zwraca uwagę, że giełdowy boom z lat dwudziestych był największym w historii. Inwestycje w akcje dawały niezwykłe wyniki. "W latach 20. twierdzono, że jest możliwe, iż ceny akcji rosną znacznie szybciej niż w gospodarce, że giełda ma wręcz magiczne możliwości tworzenia bogactwa". Jak podkreśla, podobnie było na przełomie XX i XXI w., kiedy wierzono, że największe zyski przynoszą inwestycje w nieruchomości. Towarzyszyło temu przekonanie, że gospodarka świetnie się rozwija, więc ludzie zadłużali się lekceważąc ryzyko. "A to były bąble spekulacyjne, choć mechanizmy ich powstania były różne, bąble pękły i gospodarka znalazła się w stanie zagrożenia dla systemu finansowego".
W latach dwutysięcznych, gdy instytucje finansowe zorientowały się w skali tego irracjonalnie wysokiego zadłużenia, usiłowały za wszelką cenę zmniejszyć swoje straty i ściągnąć pieniądze. Jednak nie sposób było już ich ściągnąć, bo ceny nieruchomości - które były zabezpieczeniem pożyczek - spadły.
Jak wskazuje profesor, oba kryzysy różni przede wszystkim reakcja państw. "W latach trzydziestych przyjęto zasadę, że bankom trzeba pozwolić upaść, bo - jak sądzono - kryzys się skończy tak szybko jak tak możliwe, a rynek zostanie +oczyszczony ze źle zarządzanych banków".
Jednak upadek kilku tysięcy banków miał swoje konsekwencje. Zamrożony został rynek międzybankowy, gospodarka stanęła z powodu braku kredytów, upadały przedsiębiorstwa, dramatycznie rosło bezrobocie.
"W latach 2008-2009 główne kraje zachodnie zdecydowały się działać zupełnie odwrotnie niż wtedy. Postanowiły pomóc bankom, przy całej świadomości, że ta pomoc jest kontrowersyjna. Jednak panowało przekonanie wynikające z lekcji lat 30., że jeśli pozwoli się upaść kolejnym bankom, to wtedy skala zjawiska składania się domku z kart czy spirali ciągnącej gospodarkę w dół, może być trudna do opanowania" - uważa Orłowski.
Jak dodaje, udało się również uniknąć tego, co pogłębiło kryzys w latach trzydziestych, mianowicie wznoszenia barier protekcjonistycznych. "Było trochę lekkiego protekcjonizmu w latach dwutysięcznych, ale to było nieporównywalne. Handel światowy w czasie kryzysu się rozwija, podczas gdy w latach trzydziestych został on praktycznie +zabity+. To przełożyło się na konsekwencje praktycznie dla wszystkich, bo kraje, które nie mogły eksportować np. do USA, nie miały pieniędzy, żeby kupować importowane towary i same wprowadzały ograniczenia".
Jednak największa różnica tkwi - zdaniem Orłowskiego - w podejściu do zadłużenia. W czasie gdy wybuchł Wielki Kryzys obowiązywała doktryna złotego pieniądza (standardu złota, co oznacza że pieniądz ma pokrycie w złocie). Obowiązywała wówczas zasada, że jak jest kryzys, to należy zaciskać pasa. W obecnych czasach, gdy żyjemy w czasie pieniądza papierowego, niemającego żadnego pokrycia w złocie, rządom dość łatwo przyszło podjąć decyzję o masowym dodrukowaniu pieniędzy, by sfinansować duże deficyty budżetowe i nie dopuścić do pojawienia deflacji.
"Jest duża niewiadoma, czy efektem tego nie stanie się inflacja, bo ten dodrukowany pieniądz gdzieś tkwi i nie wypłynął w całości na rynek. Jeśli dziś mówimy, że lepiej sobie poradziliśmy z kryzysem niż w latach trzydziestych, to trzeba pamiętać, że cały czas mamy do spłacenia rachunek w postaci długów publicznych sfinansowanych w głównej mierze dodrukiem pieniądza" - zauważa Orłowski.
Jak dodaje, w obecnym kryzysie udało się uniknąć załamania gospodarczego na wielką skalę. "W latach trzydziestych gospodarka skurczyła się o jedną trzecią, teraz w głównych krajach rozwiniętych mamy raczej stagnację albo powolny wzrost - te gospodarki są albo powyżej poziomu z roku 2007 albo lekko poniżej. Jednak cały czas jest do spłacenia dług i nikt nie wie jak gospodarka światowa będzie go spłacać" - zauważa.
Zdaniem profesora Witolda Orłowskiego mimo wielu różnic między Wielkim Kryzysem a tym, z którym borykamy się od 2008 r., mechanizmy ich powstania są bardzo podobne. Jak mówił PAP, w obu wypadkach poprzedził je okres niezwykłego optymizmu w gospodarce, który prowadził do podejmowania ryzykownych, czy wręcz ryzykanckich decyzji dotyczących zadłużania się.
Zdaniem Orłowskiego Wielki Kryzys był zdecydowanie krótszy niż obecny.
"W latach trzydziestych dopuszczono do masowych bankructw i kryzys stosunkowo szybko się wyczerpał. Wyraźne odbicie nastąpiło w 1933 roku". Choć upadek gospodarczy był niezwykle bolesny, to - jak zauważa profesor - problem nadmiernego zadłużenia zniknął. "Doszło do bankructw, utraty znacznej części oszczędności, ale jest faktem, że kryzys wypalił się w ciągu trzech lat". Obecnie, kiedy zakonserwowano wysokie zadłużenie, nie pozwolono na masowe bankructwa dzięki wykorzystaniu przede wszystkim państwowych pieniędzy, kryzys trwa już 7 lat i - jak twierdzi profesor - "potrwa prawdopodobnie przynajmniej kilka następnych".
Na pytanie czy odrobiliśmy lekcję z Wielkiego Kryzysu, Orłowski odpowiada: i tak, i nie. "Nie odrobiliśmy lekcji w tym sensie, że pozwoliliśmy - mimo niepokojących sygnałów - na powstanie w latach 90. i dwutysięcznych, +megabąbla+ spekulacyjnego. Znaleźli się usłużni ekonomiści, którzy twierdzili, że tzw. nowa gospodarka pozwala na gwałtowny wzrost cen. I dziś są ekonomiści, którzy są gotowi tłumaczyć takie gwałtowne wzrosty tym, że zachodzą jakieś potężne strukturalne zmiany w gospodarce, które uwalniają nowe bogactwo, o którym do tej pory nikt nie wiedział, że nie ma powodu by reagować i nie ma powodów do niepokoju" - mówi.
Jego zdaniem, to pokazuje jak powielają się błędy. "Fundamentalnie chodzi o to samo - widzimy gwałtowny przypływ aktywów, większy niż podpowiada rozsądek i zamiast powiedzieć sobie, że to jest zapowiedź kryzysu, że ten balon trzeba przekłuć zanim pęknie, to jesteśmy gotowi wierzyć, że to właśnie naszemu pokoleniu akurat się uda i należy się nam taki dodatkowy wzrost cen aktywów, bo coś takiego się stało w gospodarce, że teraz to będzie możliwe" - konkluduje. (PAP)
drag/ jra/