W bigbicie widziano przejaw dekadenckiego nihilizmu, miazmat gnijącego kapitalizmu. Tymczasem ów dekadencki nihilizm młodzież przyjmowała co najmniej życzliwie – podkreślają autorzy najnowszego numeru magazynu historycznego „Mówią wieki”.
Rok 1956 oznaczał dla Polaków nie tylko liberalizację polityczną, ale również znaczne rozszerzenie swobód kulturalnych. Zakazane i potępiane przez reżim stalinowski przejawy wpływów kultury amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej mogły w ograniczonym stopniu pojawić się w przestrzeni publicznej PRL. Szczególny rozkwit przeżywała muzyka jazzowa. Wcześniej kojarzona z „amerykańskimi imperialistami” w propagandzie komunistycznej stała się muzyką „uciśnionych murzynów”. „Ale wtedy już pojawił się nowy wykwit wiecznie upadającego kapitalizmu – rock and roll, oswojony później w PRL pod nazwą bigbitu. Choć po Październiku ideologiczne argumenty zeszły na drugi plan, to przecież muzyka rockowa nie wywoływała dobrych skojarzeń u rządzących, którzy usiłowali wychowywać swych młodocianych poddanych na swój wzór i podobieństwo” – podkreślają autorzy „Mówią wieki”. Problemy z nową muzyką władze PRL miały przez kolejne lata. Zdaniem części obserwatorów ówczesnych wydarzeń nowa muzyka przyczyniła się do erozji zaufania wobec anachronicznej ekipy Władysława Gomułki.
Symbolem wizerunkowego zmierzchu ekipy Władysława Gomułki i triumfu nowych trendów był słynny koncert zespołu Rolling Stones w warszawskiej Sali Kongresowej w 1967 r. „Ten koncert był ważny dla obu stron. Na pewno dla zespołu, ponieważ był to ich pierwszy i bodaj jedyny występ za żelazną kurtyną. Pierwotnie chcieli wystąpić w ZSRR, ale szczęśliwie dla polskich miłośników muzyki rockowej sowieccy decydenci nie wyrazili na to zgody” – pisze Jacek Zygmunt Sawicki z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Niezgoda ekipy Leonida Breżniewa sprawiła, że koncert Rolling Stones stał się przeżyciem pokoleniowym. Jak podkreśla autor, szokującym dla widzów był kontrast pomiędzy szarością epoki Gomułki i kolorowymi, spontanicznymi muzykami z Wielkiej Brytanii.
Wielu fanów muzyki rockowej pragnąć dotrzeć do nagrań ulubionych zespołów decydowało się na ryzykowne działania, które w warunkach apogeum zimnej wojny mogły mieć poważne konsekwencje. „Figurant rozpracowania w czasie rozmowy wyjaśnił, że usiłował nawiązać kontakt korespondencyjny z wieloma osobami prywatnymi i instytucjami znajdującymi się na terenie obozu państw kapitalistycznych” – czytamy w jednym z meldunków mjr. SB M. Pietrasa z gdańskiej komendy MO z listopada 1969 r. Wbrew pozorom jego raport nie dotyczy groźnej działalności szpiegowskiej lub kontaktów z paryską „Kulturą”, lecz podejmowanych przez „figuranta” nieudanych prób zdobycia „płyt z nowoczesnymi nagraniami piosenek i melodii wytwarzanych w zagranicznych wytwórniach płytowych”. Zainteresowanie SB tak błahą sprawą obrazuje jak wielką nieufność wykazywały władze PRL wobec wszelkich zachodnich wpływów kulturowych.
Władze PRL dążyły również do „oswojenia” muzyki rockowej, to znaczy „wtłoczenia jej” w ramy oficjalnego rynku muzycznego. „Z czasem zaczęła się zmieniać polityka władz; powstaniu grup grających rock and rolla sprzyjały ogólnopolskie inicjatywy wspierane przez różne państwowe instytucje” – podkreśla Piotr Orzechowski. Kluczowym elementem „polonizacji” rocka była nazywanie go „bigbitem”. Jak podkreśla autor, mimo wysiłków państwa z czasem jego twórcy przejmowali kolejne nowości z zachodu, a ich muzyka ewoluowała w stronę nurtów typowych dla lat siedemdziesiątych.
Walka z zachodnią modą trwała również w innych krajach „demokracji ludowej”. Szczególnego znaczenia zwalczanie nowych gatunków muzyki nabrało w Czechosłowacji po zdławieniu praskiej wiosny. „Władze zakazały śpiewania w języku angielskim, anglojęzyczne nazwy zespołów miały zostać zmienione na czeskie, zbyt długie włosy należało obciąć” – pisze Grzegorz Gąsior z Wydziału Lingwistyki Stosowanej UW. Nie wszystkie zespoły chciały podporządkować się decyzjom nowych władz i stało się zespołami undergroundowymi, grającymi poza oficjalnym obiegiem. Jednym z nich był Plastic People of the Universe. Proces wytoczony jego członkom w 1975 r. za organizowanie nielegalnych koncertów obnażył absurdy systemu. „Jedna z nastolatek z Bojanovic zeznała, iż muzyka i wulgarne teksty wywarły na niej niekorzystne wrażenie, lecz zapytana, dlaczego w takim razie spędziła na koncercie pięć godzin, stwierdziła, że nie miała nic innego do roboty” – opisuje autor. W dłuższej perspektywie proces Plastic People of the Universe był jedną z przyczyn powstania Karty 77.
Znacznie większej odwagi do wprowadzania muzyki zachodniej do kraju komunistycznego wymagało tworzenie podobnych zespołów w ZSRS. Radykalizm komunizmu sowieckiego sprawiał, że równie radykalna była tamtejsza scena rockowa. Muzycy gardzili oficjalnym obiegiem koncertowym i płytowym oraz formalnym wykształceniem muzycznym. Szczególnie antysystemowi byli moskiewscy hipisi. Do legendy przeszły ich antyamerykańskie manifestacje w okresie wojny wietnamskiej. Każda kończyła się rozpędzeniem przez milicję. „Represje wobec hipisów przybrały formę administracyjnej dyskryminacji, czyli zakazu przyjmowania ich do pracy na odpowiedzialne stanowiska oraz wyższe uczelnie” – pisze Tomasz Bohun z „Mówią wieki”. Wielu hipisów trafiło również do szpitali psychiatrycznych, gdzie „leczono” ich szkodliwymi ich lekami.
Reżimy totalitarne wykorzystywały technikę do propagowania swoich ideologii i osłabiania przeciwnika. Rolę podobną do dzisiejszych fake newsów i działań hybrydowych w latach II wojny światowej odgrywało radio. Szczególne znaczenie dla osłabienia ducha Francji odgrywała niemiecka propaganda na falach eteru. Już w pierwszych dniach wojny Joseph Goebbels polecił urzędnikom podległego mu resortu propagandy uruchomienie dwóch francuskojęzycznych stacji radiowych. „Już niebawem Francuzi mogli wybierać między komunistycznym Radio Humanité a pacyfistycznym Voix de la Paix” – pisze eseista Waldemar Wojnar. Ich wspólnym celem było zniechęcenie obywateli Francji do „umierania za Gdański”. Po czerwcu 1940 r. w okupowanej Francji wielu dziennikarzy dołączyło do propagandowej machiny Goebbelsa. Jak zauważa autor, tolerancja dla fake newsów była wówczas mniejsza, niż współcześnie i po wojnie wielu „dziennikarzy stanęło przed plutonem egzekucyjnym”.
Inny oderwany od rzeczywistości reżim panował w dawnej Japonii. Szogunat w XV wieku oceniany jest, jak zauważa Łukasz Czarnecki z UW, jako system wyjątkowo nieudolny i brutalny. Szczególnie źle na tym tle wypada rządzący metodą masowego terroru szogun Ashikaga Yoshimasa. „Gdy do Kioto przywieziono przeznaczone jako prezent dla niego drzewo śliwy, dyktator odkrył, że jedna z gałązek jest złamana. Wpadł w szał, skazał na śmierć opiekujących się drzewkiem ogrodników i nakazał popełnić seppuku kilku wasalom ofiarodawcy” – opisuje autor.
Równie fascynujący świat Bliskiego Wschodu przybliżają czytelnikom artykuły Przemysława Nowogórskiego i Piotra Szlanty. Pierwszy z autorów analizuje początki ideologii nowoczesnego dżihadu. Czytelników przyzwyczajonych do kojarzenia tego pojęcia z terroryzmem może zaskoczyć, że jego twórcy uznawali je za receptę na „uzdrowienie” islamu i przywrócenie mu jego dawnej żywotności z czasów wielkich podbojów w VII wieku. Inne oblicze świata islamskiego opisuje Piotr Szlanta z Instytutu Historycznego UW. W kolejnym odcinku wspomnień z podróży do Iranu historyk opisuje miasto Jazd, które stanowi jeden z ośrodków starożytnej religii zaratusztrian. Szczególnie fascynujące są świątynie tej niewielkiej społeczności w morzu islamu. „W skromnym wnętrzu świątyni w stalowej wazie płonie nieprzerwanie od blisko 500 lat (a może i znacznie dłużej) ogień o jednym z najwyższych stopni czystości. Pochodzi on z połączenia płomieni z 16 różnych źródeł, m.in. stosu pogrzebowego i pioruna” – wspomina autor.
Pasjonatów dziejów nowożytnych przyciągnie artykuł poświęcony czasom saskim. Wbrew powszechnej opinii nie były one wyłącznie czasem zastoju. Jak przypomina dyrektor Zamku Królewskiego prof. Jan K. Ostrowski, większość okresu panowania Augusta II i Augusta III to czas rozwoju gospodarczego i odbudowy zniszczeń wojennych, mimo wielkiej słabości politycznej państwa. „Saskie mroki rozjaśniał niewątpliwy rozwój kultury umysłowej – nie brakowało uzdrowieńczej myśli politycznej, a nawet pewnych konkretnych działań (co prawda znów nieudanych) na rzecz naprawy państwa za czasów Augusta III” – podkreśla autor.
Michał Szukała (PAP)