„W Londynie raczej nie uważano, że Armia Czerwona będzie w stanie dotrzeć do Renu. Bardziej obawiano się, że zwycięstwo bolszewików nad Polską wywoła chaos, który rozleje się na całą Europę” - mówi PAP dr hab. Michał Leśniewski z Instytutu Historycznego UW.
15 sierpnia mija 96. rocznica Bitwy Warszawskiej, która zadecydowała o zachowaniu przez Polskę niepodległości i uratowaniu Europy przed bolszewizmem.
PAP: Dlaczego Francja i Wielka Brytania nie udzieliły Polsce realnej pomocy w 1920 r. w wojnie z bolszewicką Rosją?
Dr hab. M. Leśniewski: To nie jest do końca tak, że w ogóle nie udzieliły pomocy. W przypadku Francuzów wystarczy wspomnieć Błękitną Armię gen. Józefa Hallera. To głównie dzięki francuskiemu wsparciu została ona przetransportowana do Polski jeszcze w 1919 r. Było to niezwykle ważne, bo była to de facto najnowocześniejsza polska jednostka. Żołnierze doświadczeni, co więcej, dobrze uzbrojeni. To była jednostka wyposażona w czołgi, w nowoczesną broń.
Rzeczywiście można powiedzieć, że w czasie wojny pomoc mogła być większa. Trzeba jednak pamiętać, że Polska znajdowała się w trudnej sytuacji, nie tylko dlatego, że była atakowana przez wojska bolszewickie, ale właściwie walczyła na większości swoich granic. Transport broni przez Niemcy był utrudniony, bo Niemcy nie byli zainteresowani wzmacnianiem państwa polskiego. Podobnie Czechosłowacja, która też była niechętna ówczesnej Polsce. To wszystko sprawiało, że dostęp do Polski był ograniczony.
Dr hab. M. Leśniewski: Patrząc z perspektywy pomocy udzielonej Polsce przez Francję, akurat do niej nie miałbym szczególnych pretensji. Uznałbym, że pomoc ta była w ówczesnych warunkach właściwie adekwatna do realnych możliwości. Inna sprawa to Wielka Brytania. Jej pomoc rzeczywiście była bardzo skromna i ograniczona.
Tylko, żeby było jasne, nie zmienia to faktu, że zwłaszcza ze strony brytyjskiej ta pomoc mogła i pewnie powinna być większa.
W przypadku Francji nie byłbym aż tak krytyczny. Należy pamiętać o francuskiej misji wojskowej w Polsce oraz o misji gen. Maxime’a Weyganda.
Patrząc z perspektywy pomocy udzielonej Polsce przez Francję, akurat do niej nie miałbym szczególnych pretensji. Uznałbym, że pomoc ta była w ówczesnych warunkach właściwie adekwatna do realnych możliwości.
Inna sprawa to Wielka Brytania. Jej pomoc rzeczywiście była bardzo skromna i ograniczona. W dużej mierze to, co udało się zrobić, było zasługą gen. Adriana Cartona de Wiarta, szefa brytyjskiej misji wojskowej w Warszawie, który był bardzo propolski i na tyle, na ile mógł, starał się w brytyjskich kręgach wojskowych i rządowych walczyć o pomoc dla Polski.
Miał poparcie Winstona Churchilla, który do lutego 1921 r. był ministrem wojny i który spośród znaczących brytyjskich polityków był chyba najbardziej propolski, a dokładniej najbardziej antybolszewicki.
On rzeczywiście jako minister wojny starał się pomóc Polsce. Musiał jednak liczyć się z oporem premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyd George'a, który był tej pomocy niechętny. Co więcej, były też inne czynniki, które sprawiały, że poparcie brytyjskie dla Polski nie było oczywiste i szczególnie popularne.
PAP: Czemu brytyjski premier Lloyd George miał tak negatywny stosunek do Polski?
Dr hab. M. Leśniewski: My bardzo chętnie przyjmujemy postawę, że Lloyd George był antypolski i widzimy wszystko przez nasz własny pryzmat. To zrozumiałe. Ciekawe jest jednak to, że tak naprawdę nikt na poważnie nie spróbował do tej pory odpowiedzieć na to pytanie. Wszyscy sprowadzają odpowiedź do pewnych schematów, sztamp, stereotypów. Tak naprawdę nie ma ani w Polsce, ani w Wielkiej Brytanii dogłębnego studium na ten temat.
Teoretycznie Lloyd George powinien popierać sprawę Polską. Sam bardzo często zaznaczał, że jest Walijczykiem, podkreślał prawa małych narodów do samostanowienia, a przynajmniej bytu politycznego. Biorąc więc pod uwagę jego zaplecze, przeszłość, powinien być przynajmniej współczujący.
Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie badałem tego tematu. Wyobrażam sobie jednak i to jest pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy i którą mówię studentom, że Lloyd George patrzył na wojnę polsko-bolszewicką z punktu widzenia interesów Wielkiej Brytanii. Zawsze przestrzegam przed takim prostym określeniem, że był antypolski.
Mamy tu do czynienia ze zderzeniem dwóch koncepcji - francuskiej, która przede wszystkim obawiała się odrodzenia Niemiec, jako potęgi, oraz brytyjskiej, która chciała przywrócenia systemu równowagi europejskiej.
Pamiętajmy, że głównym motywem przystąpienia Wielkiej Brytanii do I wojny światowej, była obrona równowagi europejskiej przed niemieckim militaryzmem. Tyle, że Brytyjczycy nie chcieli zastąpić „Festung Europa”, czyli hegemonii niemieckiej, jakąś formą francuskiej przewagi w Europie i postrzegali Polskę właśnie przez pryzmat jej związków z Francją.
Dla nich Polska była pewną anomalią, mówiąc nieładnie. Na działania innych narodów we wschodniej Europie, np. na Czechów, Brytyjczycy patrzyli z dużą sympatią. Tyle że, były to wszystko małe narody, nie uwłaczając nikomu. Polacy, jako ten naród, który liczył wtedy około 20 mln, trochę nie pasował do pewnego modelu i rzeczywiście Brytyjczycy obawiali się ze względów politycznych i historycznych, że Polacy będą przedstawicielem Francji w tej części Europy, wręcz tym „francuskim sztychem wymierzonym w serce Niemiec”. Będą tym elementem francuskiej, może nie hegemonii, ale dominacji politycznej w Europie. Tego Brytyjczycy nie chcieli i ewidentnie cała polityka Lloyd George’a była podporządkowana równowadze europejskiej, którą on widział, jako właśnie równowagę między Francją i Niemcami.
To nie jest tak, że on był proniemiecki, on wcale nie chciał niemieckiej przewagi, ale nie chciał też przewagi francuskiej. Z tej perspektywy zgadzał się z francuskimi pretensjami do Alzacji, Lotaryngii, trudno było im zaprzeczyć. Natomiast na Wschodzie Europy, będącej dla wielu zachodnich polityków trochę jak „terra incognita”, istniała łatwość rysowania granic odpowiadających mocarstwom. Bez uwzględniania historycznych, etnicznych czy innych uwarunkowań.
Dr hab. M. Leśniewski: Dla Lloyd George'a Polska pewnie powinna istnieć, ale po co jej Śląsk, który w oczywisty sposób był dla niego niemiecki, czy Pomorze, które w nienaturalny sposób odcinało terytoria niemieckie. Dla niego to było nienormalne. Istnienie takiego państwa jak Polska, które zajmowałoby Królestwo Kongresowe, ewentualnie Wielkopolskę i jakąś część Galicji, na pewno zachodnią, być może część wschodniej, było akceptowalne, ale nic więcej. Brytyjski premier uważał, że wszystko ponadto zagraża pewnej równowadze europejskiej.
Dla Lloyd George'a Polska pewnie powinna istnieć, ale po co jej Śląsk, który w oczywisty sposób był dla niego niemiecki, czy Pomorze, które w nienaturalny sposób odcinało terytoria niemieckie. Dla niego to było nienormalne.
Istnienie takiego państwa jak Polska, które zajmowałoby Królestwo Kongresowe, ewentualnie Wielkopolskę i jakąś część Galicji, na pewno zachodnią, być może część wschodniej, było akceptowalne, ale nic więcej. Brytyjski premier uważał, że wszystko ponadto zagraża pewnej równowadze europejskiej. To z tej perspektywy trzeba patrzeć na jego działania, a nie jakiejś strasznej niechęci do Polski.
A propos Polski to raczej była niewiedza niż niechęć. Wyrażało się to w opowieści, nie wiem na ile prawdziwej, ale przytaczanej przez historyków, że kiedy Lloyd George dowiedział się o pretensjach polskich do Górnego Śląska, to pomylił mu się on z anatolijską Cilicią. Nawet jeżeli ta historia jest nieprawdziwa, nawet jeżeli takiego błędu nie popełnił, to sam fakt jej powstania, pokazuje głębię niewiedzy o tym rejonie brytyjskich polityków, nie tylko Lloyd George’a. Dla wielu z nich rozpad układu sił w Europie Wschodniej był tragedią i dramatem, bo tworzył wielki bałagan, z którym nie wiadomo było co zrobić.
PAP: Jaka wyglądała polityka Paryża i Londynu wobec sowieckiej Rosji?
Dr hab. M. Leśniewski: Politycy brytyjscy, przynajmniej przez pierwsze dwa lata po wydarzeniach październikowych 1917 r., byli przekonani, że władza bolszewików nie będzie trwała długo. Uważali, że jest to efemeryda, która prędzej, czy później upadnie. W związku z tym bardziej ich interesowało nie popychanie bolszewików w stronę Niemiec, niż prowadzenie jakieś ostrej walki z władzą bolszewicką.
Między liberałami a konserwatystami były różnice dotyczące postrzegania sytuacji w Rosji. Konserwatyści z założenia byli bardziej wstrzemięźliwi i mniej chętni do współpracy z nią. Chcieli wykorzystać bałagan, który tam powstał i tak naprawdę bardziej pracowali na rzecz przedłużenia tego stanu. Minister spraw zagranicznych George Curzon był np. zwolennikiem interwencji na Zakaukaziu i jego wyzwolenia spod wpływów rosyjskich. Z drugiej strony Winston Churchill uważał, że trzeba wykorzystać tę sytuację, żeby wyrugować wpływy rosyjskie z Afganistanu, a być może także z części Azji Centralnej. Ten stosunek do Rosji był mieszanką realpolitik ze starymi, imperialnymi jeszcze założeniami politycznymi.
Trzeba pamiętać, że rząd brytyjski był rządem koalicyjnym, w którym byli liberałowie – Lloyd George’a, oraz konserwatyści. Jeżeli popatrzymy na ministrów spraw zagranicznych, którzy z zasady byli konserwatystami, to ich postawa była ona nieco inna niż premiera Wielkiej Brytanii. Rząd brytyjski nie był homogeniczny, zwłaszcza, że w ówczesnym ustroju niezależność ministrów wobec premiera ciągle była znaczna.
Brytyjscy politycy wiedzieli, że bolszewicy mają ręce unurzane we krwi, ale wychodzili z założenia, że władze francuskie, po rewolucji francuskiej były tym samym, a jednak się z nimi dogadaliśmy. To dlaczego się teraz nie dogadać z bolszewikami. To, że oni są niemoralni to jest fakt, ale życie jest życiem.
Tu była bardzo duża doza realpolitik, tzn. przyjęcia poglądu, że ten system, który zapanował w Rosji, nie podoba się nam, ale Rosja jest zbyt ważnym elementem polityki międzynarodowej, żeby udawać, że jej nie ma. Trzeba w związku z tym porozumieć się z bolszewikami, na tyle, na ile jest to możliwe. Oczywiście dając im jasno do zrozumienia, że nie będzie się akceptować żadnego eksportu rewolucji, ale przyjmując jednocześnie, że u siebie bolszewicy mogą robić co chcą.
W Londynie obawiano się, że jeżeli bolszewicka Rosja zostanie wykluczona z międzynarodowego ładu, co było m.in. celem Francji, to poszuka sobie alternatyw. Tak naprawdę już w 1920 r. wśród polityków brytyjskich pojawiały się obawy, że doprowadzi to do zbliżenia między bolszewicką Rosją i Niemcami, co nikomu nie wyjdzie na dobre, gdyż oba kraje są wykluczone z ładu międzynarodowego, a w związku z tym dojdzie do sojuszu wykluczonych.
Traktat handlowy zawarty 16 marca 1921 r. pomiędzy Wielką Brytanią a Rosją był typowym brytyjskim posunięciem, to znaczy dostosowujemy się do sytuacji. Nie chcemy ich uznać, bo reprezentują obcą nam ideologię, ale z drugiej strony nie mamy wyboru, bo Rosja jest zbyt ważnym partnerem politycznym i gospodarczym.
Politykę Paryża i Londynu dzieliło to, że Francuzi byli znacznie bardziej zdecydowanymi przeciwnikami rewolucji październikowej 1917 r. Francja poprzez rewolucję straciła olbrzymie pieniądze. Pamiętajmy, że wielkie projekty modernizacyjne ostatnich Romanowów, były w dużej mierze realizowane za francuskie pożyczki.
Tak naprawdę Rosja przed I wojną światową była bardzo głęboko zadłużona we Francji. To był element francuskiej polityki, ale także ekonomii. Francja liczyła na zyski, tymczasem, rewolucja październikowa oznaczała ich przekreślenie. Bolszewicy jasno powiedzieli, że żadnych długów poprzedniego rządu nie będą respektować. Dla Francji był to tym potężniejszy cios, że z I wojny światowej wyszła jako bankrut.
Dr hab. M. Leśniewski: W Londynie obawiano się, że jeżeli bolszewicka Rosja zostanie wykluczona z międzynarodowego ładu, co było m.in. celem Francji, to poszuka sobie alternatyw. Tak naprawdę już w 1920 r. wśród polityków brytyjskich pojawiały się obawy, że doprowadzi to do zbliżenia między bolszewicką Rosją i Niemcami, co nikomu nie wyjdzie na dobre, gdyż oba kraje są wykluczone z ładu międzynarodowego, a w związku z tym dojdzie do sojuszu wykluczonych.
Od początku 1916 r. główny ciężar finansowania wojny w ramach Ententy spoczywał na Wielkiej Brytanii, a później na Stanach Zjednoczonych. Dla Francji przywrócenie poprzedniego rządu rosyjskiego oznaczało jakąś perspektywę odzyskania zainwestowanych w Rosji pieniędzy. Oczywiście Francuzi mieli świadomość, że to nie będzie od razu, natychmiast, ale przejęcie władzy przez bolszewików oznaczało, że tych pieniędzy nie odzyskają w ogóle. W ówczesnej sytuacji gospodarczej i finansowej Francji był to poważny cios.
Ponadto dla Francji Rosja była ważnym sojusznikiem dla równoważenia przewagi Niemiec. Po rewolucji Paryż utracił tego sojusznika.
Londyn był sojusznikiem czasowym. Tak naprawdę Wielka Brytania nie tyle wspierała Francję, co właśnie ideę równowagi europejskiej. To oznaczało, że Francja musi szukać innych sojuszników; albo obalić rewolucję październikową, albo minimalizować straty i popierać państwa, które skorzystały na rewolucji, czyli Polskę, Rumunię, do jakiegoś stopnia kraje bałtyckie i inne.
PAP: W jaki sposób francuskie i brytyjskie media przedstawiały wojnę polsko-bolszewicką?
Dr hab. M. Leśniewski: W przypadku mediów brytyjskich media konserwatywne trochę lepiej rozumiały sytuację Polski i polskie działania.
Chociaż ton, który dominował był taki, że właściwie to Polska sama sprowokowała ten konflikt i musi teraz wypić to piwo, które sama naważyła. My wiemy, jaka była sytuacja, że te wszystkie deklaracje bolszewickie były pustymi deklaracjami, natomiast oni nie mieli tej wiedzy.
Z perspektywy Londynu wyglądało to tak, że jest Polska, która uprawia jakiś mały imperializm, a z drugiej strony bolszewicy, gotowi do zawierania kompromisu, który polska strona odrzuca. I rzeczywiście w części prasy brytyjskiej pojawiał się ten ton, że konflikt jest winą Polski. Wprost pisano, że Polska rozpoczęła działania na wschodzie, wbrew przestrogom rządu brytyjskiego, a w związku z tym Wielka Brytania nie ma wobec Polski żadnych zobowiązań.
Do tego dochodziły jeszcze kwestie konfliktu polsko-ukraińskiego o wschodnią Galicję. Wielu polityków brytyjskich uważało, że aspiracje Polski na wschodzie są nienaturalne i idą za daleko. Ogólnie ton znacznej części prasy, zwłaszcza liberalnej, nie mówiąc już o tej laburzystowskiej, był antypolski, czy niechętny Polsce. Prasa konserwatywna była bardziej wyważona.
We Francji było o tyle inaczej, że w dużej mierze prasa francuska odzwierciedlała politykę rządu francuskiego, która jednak była zdecydowanie bardziej propolska niż w przypadku Wielkiej Brytanii.
Francuska prasa niezależnie od opcji politycznej bardziej sprzyjała Polsce, przy czym znowu, nie tyle z niechęci do Rosji, co bardziej ze świadomości tego, że nie wiadomo co będzie z Rosją, w jaką stronę rozwinie się ta sytuacja. Francja w pierwszych latach po wojnie w Polsce widziała główną przeciwwagę dla Niemiec. W związku z tym, czym silniejsza Polska, tym lepiej dla Paryża.
Oczywiście ugrupowania lewicowe, socjalistyczne były bardziej sceptyczne, czy krytyczne wobec Polski.
PAP: Jakie były reakcje na wojnę polsko-bolszewicką francuskiej i brytyjskiej opinii publicznej, jak reagowała tzw. ulica?
Dr hab. M. Leśniewski: W jednym i drugim przypadku te sprawy były dla ulicy dość odległe. Na pewno bardziej przychylnie reagowała francuska ulica, brytyjska mniej, ale z pewnością przychylniej niż media. Trzeba tylko pamiętać, że Wielka Brytania miała wtedy na głowie problem Irlandii, gdzie trwała wojna. To Brytyjczyków interesowało znacznie bardziej niż wydarzenia w Polsce.
W przypadku Wielkiej Brytanii mamy jeszcze działalność związków zawodowych. Były strajki dokerów, blokujących dostawy wojskowego sprzętu i wyposażenia dla Polski. Zorganizowany ruch związkowy w dużej mierze popierał Rosję bolszewicką, w imię jakiejś wydumanej wspólnoty ideologicznej.
Przeciętny Brytyjczyk, odwiedzający pub, nie za bardzo wiedział co to jest bolszewizm i gdzie leży Polska. Kojarzono z Polską jednak pewne postacie, które cieszyły się popularnością, tak jak Ignacy Paderewski. To sprawiało, że nastrój ulicy był pewnie bardziej propolski, niż postawa większości rządu, czy znacznej części mediów.
We Francji było to jeszcze bardziej widoczne. Na tyle, na ile to interesowało paryską, czy francuską ulicę, ten nastrój był bardziej propolski, niż propolska postawa władz czy mediów.
PAP: Czy w Paryżu i Londynie nie obawiano się, że rewolucja bolszewicka może dotrzeć do Niemiec, albo jeszcze dalej na Zachód?
Dr hab. M. Leśniewski: Tak i nie. Z jednej strony rzeczywiście, zwłaszcza we Francji, takie obawy były, chociaż trzeba pamiętać, że w momencie, kiedy Armia Czerwona stawała na przedpolach Warszawy rewolucja w Niemczech była już właściwie stłumiona.
To czego obawiano się, to zniszczenie przez bolszewików ładu w tej części Europy. Opanowania nie tylko Polski, ale również krajów bałtyckich, Węgier, możliwe że i Rumunii. To wszystko mogło stworzyć nową sytuację i pytanie o to co dalej. Jeżeli ktoś bardziej się tego obawiał, to byli to Francuzi.
Brytyjczycy skłonni byli dogadywać się z bolszewikami pod warunkiem, że ci wyrzekną się światowej rewolucji. Świadczy to o tym, że jakieś obawy u nich były, ale bardziej przed destabilizacją kontynentu, niż podporządkowaniem go sobie przez bolszewików.
Większość polityków brytyjskich raczej nie doceniała Armii Czerwonej i jej możliwości. De Wiart był właściwie wyjątkiem. On być może nawet ją przeceniał.
W Londynie raczej nie uważano, że Armia Czerwona będzie w stanie dotrzeć do Renu albo jeszcze dalej. Bardziej obawiano się tego, że ewentualne zwycięstwo bolszewików nad Polską wywoła w Europie Środkowej chaos, który rozleje się na całą Europę i niekoniecznie skończy się jej opanowaniem przez komunizm czy bolszewicką Rosję, ale kolejnymi dekadami chaotycznej polityki, w której Wielka Brytania będzie musiała bezpośrednio interweniować. Zaistnieje więc sytuacja będąca przeciwieństwem tego, czego Brytyjczycy chcieli, czyli pewnej stabilności, równowagi europejskiej.
Ta sama prasa, te same głosy, które mówiły, że Polacy są sami sobie winni wywołując rzekomo wojnę z bolszewicką Rosją, twierdziły, że jeżeli Rosjanie czy bolszewicy mieliby przejąć całą Polskę, to jednak Wielka Brytania powinna udzielić jej wsparcia. Na zasadzie, że owszem Polacy są sobie winni, ale to nie będzie w interesie brytyjskim, żeby bolszewicy przejęli władzę nad całą Polską i zyskali bezpośrednie granice z Niemcami. To jest raczej nie tyle obawa, że „czerwoni i Kozacy będą poić konie w Sekwanie i Tamizie”, lecz raczej obawa przed ogólnoeuropejskim chaosem.
Dr hab. M. Leśniewski: Ta sama prasa, te same głosy, które mówiły, że Polacy są sami sobie winni wywołując rzekomo wojnę z bolszewicką Rosją, twierdziły, że jeżeli Rosjanie czy bolszewicy mieliby przejąć całą Polskę, to jednak Wielka Brytania powinna udzielić jej wsparcia. Na zasadzie, że owszem Polacy są sobie winni, ale to nie będzie w interesie brytyjskim, żeby bolszewicy przejęli władzę nad całą Polską i zyskali bezpośrednie granice z Niemcami.
PAP: Co sądzi pan na temat układu zawartego w Spa w lipcu 1920 r. pomiędzy państwami Ententy a Polską, dotyczącego podjęcia rokowań i podpisania rozejmu z bolszewicką Rosją. Czy była to spektakularna porażka polskiej dyplomacji?
Dr hab. M. Leśniewski: Po czasie łatwo jest pewne rzeczy mówić. Pamiętajmy, że latem 1920 r. Polska de facto była pod ścianą. Rządowi polskiemu bardzo zależało na tym, aby uzyskać pomoc Zachodu i za to trzeba było zapłacić.
Można mieć pretensje do premiera Władysława Grabskiego, bez dwóch zdań wynik konferencji był dla nas niekorzystny. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek uzyskałby w ówczesnej sytuacji więcej niż on.
Polska była postrzegana źle, szczególnie przez Brytyjczyków, uważana była za winowajcę całej tej sytuacji i to nie tylko wobec Rosji, ale także wobec Litwy, a także w jakimś stopniu wobec Ukrainy.
Politykę Polski oceniano jako agresywną, zdaniem brytyjskich polityków niepotrzebnie rozbudzała konflikty i doprowadziła do tego, że wojska bolszewickie w kontrofensywie zaczęły zbliżać się do granic Polski. W związku z tym, jeżeli Polska chciała uzyskać jakąś pomoc, to niestety była do tej pomocy przyczepiona metka.
Jedynymi krajami, które sprzyjały Polsce były Węgry, Finlandia i Rumunia, wszyscy inni byli niechętni. Pole manewru Grabskiego było właściwie żadne.
Ostatecznie ustalenia konferencji w Spa bardzo szybko stały się martwą literą. Kiedy sytuacja zmieniła się po zwycięstwie w Bitwie Warszawskiej poszły one do kosza. Oczywiście Niemcy czy Litwa wykorzystywały je w propagandzie antypolskiej, ale właściwie długofalowego skutku to nie miało. Był to jakiś epizod, nie bez znaczenia, ale też nie należy z nim przesadzać.
PAP: Jak wyglądała pomoc wojskowa aliantów dla Polski i jakie znaczenie miała aliancka misja w Polsce w 1920 r.?
Dr hab. M. Leśniewski: Ta pomoc była przede wszystkim w postaci broni, amunicji, materiałów wojennych. Pamiętajmy, że w ówczesnej Polsce brakowało praktycznie wszystkiego, a więc właściwie wszystko miało znaczenie.
Przyjechała francuska misja wojskowa, która współdziałała. To nie jest tak, że gen. Weygand wygrał Bitwę Warszawską, tym niemniej bliskie kontakty pozwalały na precyzowanie potrzeb strony polskiej.
Wiemy, że de Wiart pomagał w przerzucaniu broni, amunicji z Węgier do Polski, poprzez terytorium Czechosłowacji. Czesi mimo niechęci do strony polskiej przepuszczali te wagony, nie chcieli drażnić strony brytyjskiej. My wiemy, że de Wiart robił to bez zgody rządu brytyjskiego.
PAP: Jaką rolę odegrał gen. Weygand w Bitwie Warszawskiej?
Dr hab. M. Leśniewski: To mit, że był on autorem planów Bitwy Warszawskiej. Prędzej bym przyjął, że były to plany stworzone przez gen. Rozwadowskiego niż przez gen. Weyganda.
Wiemy skądinąd, że plany Bitwy Warszawskiej w jakiejś mierze były kopią jeszcze planów generała Ignacego Prądzyńskiego z powstania listopadowego. Nie sądzę, żeby gen. Weygand miał taką wiedzę. Podejrzewam, że plany te były z nim konsultowane. Być może je widział i oceniał, ale to jest wszystko.
Ten mit został wypracowany trochę przez endecję, która chciała za wszelką cenę umniejszyć rolę marszałka Józefa Piłsudskiego w zwycięstwie. Ona wysuwała najpierw tezę, że to Weygand, a później, że Rozwadowski byli autorami planu. Tylko, że jedna i druga teza ma słabe poparcie.
Myślę, że rola Weyganda była ważniejsza przy organizowaniu szkolenia i zaopatrzenia Wojska Polskiego. Pamiętajmy, że współczesna wojna to przede wszystkim logistyka i wyszkolenie, a później strategia. Tu rzeczywiście, biorąc pod uwagę, że armia polska była tworzona bardzo szybko, doświadczenie Weyganda w organizacji nowoczesnej armii w czasie wojny, szybkiego szkolenia i przygotowania żołnierzy było pewnie ważne.
Dr hab. M. Leśniewski: Myślę, że jeżeli zadalibyśmy na ulicy Londynu czy Birmingham pytanie o Bitwę Warszawską, to jeśli nie napotkamy Polaka, to 9 na 10 pytanych będzie miało podniesione brwi i znak zapytania w oczach. Oni na ten temat nic nie wiedzą i nie jestem przekonany, czy ich to w ogóle interesuje. Nie dotyczy to tylko Brytyjczyków, myślę że tak samo byłoby w Paryżu, może trochę inaczej w Niemczech. Na tym polega problem, że ta świadomość jest raczej niewielka.
W samych planach myślę, że rola Weyganda była albo żadna, albo marginalna. Nawet jeżeli Rozwadowski był zasadniczym autorem planów Bitwy Warszawskiej, to Piłsudski ten plan musiał zaakceptować, gdyż był głównodowodzącym. Tym samym nie da się pominąć roli Piłsudskiego, jako przynajmniej współautora zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. To on podejmował decyzje. Być może Piłsudski, zanim zaakceptował plany sztabu generalnego, zapytał Weyganda co o tym sądzi, ale poza tego rodzaju opiniowaniem, nie posądzałbym Weyganda o nic więcej.
PAP: Brytyjski polityk Edgar Vincent d'Abernon zaliczył Bitwę Warszawską do 18 najważniejszych bitew w dziejach świata. Czy dziś jest ona obecna w pamięci historycznej na Zachodzie?
Dr hab. M. Leśniewski: Myślę, że współcześnie Bitwa Warszawska w ogóle nie funkcjonuje w świadomości historycznej Zachodu. Dla części ludzi na Zachodzie, Europa na wschód od Łaby nie istnieje. Być może teraz trochę przesadzam, bo dzięki ostatniej fali emigracji ta wiedza jest pewnie większa.
Mamy w Wielkiej Brytanii grupę historyków, ludzi zajmujących się popularyzacją historii Polski. Ale myślę, że jeżeli zadalibyśmy na ulicy Londynu czy Birmingham pytanie o Bitwę Warszawską, to jeśli nie napotkamy Polaka, to 9 na 10 pytanych będzie miało podniesione brwi i znak zapytania w oczach. Oni na ten temat nic nie wiedzą i nie jestem przekonany, czy ich to w ogóle interesuje. Nie dotyczy to tylko Brytyjczyków, myślę że tak samo byłoby w Paryżu, może trochę inaczej w Niemczech. Na tym polega problem, że ta świadomość jest raczej niewielka. Ona oczywiście istnieje w środowiskach naukowych, czy zajmujących się popularyzacją historii i jest duża. Tam słowa d’Abernona znają. Ci, którzy interesują się historią amatorsko, czy hobbystycznie, też oczywiście wiedzą o Bitwie Warszawskiej. W gronie ludzi zainteresowanych historią, niekoniecznie zawodowo, zapewne jest to jeden z bardzo nieliczonych faktów z historii Polski, który jest im znany.
Rozmawiała Katarzyna Krzykowska (PAP)
ksi/ mjs