Polska nie może przymykać oczu na kult ludobójców, tylko dlatego że Ukraina stała się ofiarą rosyjskiej agresji – mówi dr Łukasz Adamski, historyk zaangażowany w dialog polsko-ukraiński. Podkreśla przy tym, że odmienne oceny historyczne w Polsce i na Ukrainie nie oznaczają wrogości.
W rozmowie z Polską Agencją Prasową dr Łukasz Adamski, wicedyrektor Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, zwrócił także uwagę na szanse polsko-ukraińskiej współpracy; atutem jest nie tylko olbrzymia ukraińska emigracja do Polski, ale także to, że w rankingu sympatii Ukraińców Polacy są na pierwszym miejscu wśród wszystkich narodów świata.
Ekspert omówił również wzrost nacjonalizmu na Ukrainie spowodowanego m.in. rosyjską agresją. Podkreślił też, że propagowanie UPA na Ukrainie jako tej siły, która pokazuje Moskwie wrogą tradycję polityczną i militarną, zatruwa relacje polsko-ukraińskie. Według niego, Polacy nie mogą i nie powinni zgodzić się na uznanie symetrii między zbrodniami nacjonalistycznej UPA a demokratycznej Armii Krajowej.
Omawiając niedzielne wybory prezydenckie na Ukrainie Łukasz Adamski powiedział, że Polska powinna być przygotowana na każdy wariant oraz zdecydowanie przekonywać wszystkich ukraińskich polityków do korzyści płynących z korekty polityki historycznej i z większego otwarcia na argumenty polskie.
PAP: Jakim krajem dla Polski powinna być Ukraina za 25 lat?
Łukasz Adamski: Krajem przyjaznym Polsce, ale także państwem - o zbliżonym poziomie praworządności i demokracji - które będzie wspierało Polskę w jej działaniach na arenie międzynarodowej i miało podobną wizję bezpieczeństwa i integracji europejskiej. To może ogólniki, ale bardzo ważne. W Polsce bowiem powinniśmy mieć długofalowy program strategii wobec Ukrainy. Po kilkunastu latach uczestniczenia w debacie polsko-ukraińskiej, także analizowania naszych relacji, dostrzegam deficyt planowania strategii na dłuższy okres, nie kilku, lecz kilkunastu lat.
Ukraina jest krajem, który bardzo intensywnie poszukuje własnej tożsamości i który w ostatnich pięciu latach zerwał bardzo wiele więzi kulturowych, politycznych, gospodarczych z Rosją. To jest też kraj biedny – przeciętnie poziom zamożności jest kilka razy niższy niż w Polsce. Ważne jest też to, że dla Ukrainy Polska pozostaje głównym państwem łączącym go z resztą Europy. Bo z Rosją jest w stanie wojny, z Białorusią są problemy wynikające z tego, że władze w Mińsku są bardzo uzależnione od Kremla; kłopoty są także Węgrami i Rumunią - natomiast Polska wspiera i chce wspierać Ukrainę, jest jej ważnym sojusznikiem, mimo że na nasze relacje wpływają problemy historyczne.
To, że Polska jest głównym krajem łączącym Ukrainę z resztą Europy, stwarza nam ogromną szansę, aby z tego czterdziestomilionowego narodu uczynić trwałych sprzymierzeńców. Powiem może górnolotnie, ale zaistniała szansa na przywrócenie pewnych elementów wspólnoty kulturowo-politycznej, która istniała do pierwszej połowy XIX w. - wspólnoty przodków dzisiejszych Polaków, Ukraińców i Litwinów. Trzeba ją wykorzystać, póki okno możliwości się nie zamknęło.
PAP: Jak osiągnąć to, by Ukraina stała się takim sojusznikiem Polski?
Łukasz Adamski: Musimy być realistyczni. Możliwości oddziaływania Polski na sytuację w innym państwie są ograniczone, tym bardziej na kraj duży z ogromnymi problemami i z ustrojem oligarchicznym. Jednakże to, że możliwości są ograniczone, nie oznacza, że ich nie ma w ogóle.
Obecnie Polska wspiera Ukrainę bardzo mocno w kwestiach bezpieczeństwa, a także poprzez programy pomocy rozwojowej – są to naprawdę duże środki, ale mocno rozproszone. Przekazuje się m.in. doświadczenia związane z przeprowadzeniem reform w Polsce oraz promuje wiedzę o efektywnym zarządzaniu. Transferowi doświadczeń może pomóc wielka emigracja Ukraińców do Polski; z ostatnich badań, związanych z rejestracją kart SIM w telefonach, które mają ukraińskie ustawienia, wynika, że w Polsce jest obecnie prawie 1,3 miliona Ukraińców. Mamy też ogromną rzeszę ukraińskich studentów – część z nich zostanie w Polsce, ale część wróci na Ukrainę.
Sporo niewykorzystanych możliwości leży natomiast w oddziaływaniu kulturowym Polski na Ukraińców. Mamy nad Dnieprem duży wzrost zainteresowania językiem polskim. Polska jest postrzegana tam jako najbardziej przyjazny kraj; w rankingu sympatii Ukraińców Polacy są na pierwszym miejscu wśród wszystkich narodów świata. To są atuty, które należy wykorzystywać.
PAP: Czy mamy pomysł jak to robić?
Łukasz Adamski: Na pewno należy zintensyfikować dyplomację publiczną, zwiększyć wymianę młodzieży, liczbę stypendiów, podróży studyjnych dla ukraińskich dziennikarzy, dofinansowywać programy nauki języka polskiego i kultury w ukraińskich szkołach, organizować ciekawe spotkania publiczne na Ukrainie. Cześć z tych rzeczy mogłaby robić wyspecjalizowana instytucja państwowa, którą należałoby powołać na wzór współkierowanego przeze mnie Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, część inne instytucje i NGOs.
Z drugiej strony wypadałoby sięgnąć do za słabo dotychczas wykorzystywanego potencjału polskiej kultury masowej. Nie wiem np. co stoi na przeszkodzie, aby polskie filmy czy seriale na preferencyjnych warunkach czy wręcz bezpłatnie oferować ukraińskim nadawcom. Polska jest zdecydowanie za słabo obecna w przestrzeni medialnej Ukrainy. Wszystko, o czym poprzednio mówiliśmy, powinno sprawić, iż będą się dokonywały zmiany mentalne. Liczę przede wszystkim na młodsze pokolenia.
PAP: Przeszkodą są – jak pan wspomniał – problemy historyczne. O ile w każdym innym obszarze, np. wojskowym czy wsparcia Ukrainy na arenie międzynarodowej po agresji Rosji, współpraca układa się dobrze, o tyle problemem jest historia, a właściwie różna pamięć o UPA. Niestety, Polacy na Ukrainie wciąż postrzegani są jako "okupanci", a Ukraińcy w Polsce jako "banderowcy".
Łukasz Adamski: Rozumiem polskie niepokoje, bo nie każdy Polak, a nawet polski inteligent czy polityk musi głęboko znać niuanse polsko-ukraińskich relacji. Na Ukrainie faktycznie obserwujemy wzrost nacjonalizmu, nie tylko tego skrajnego znanego np. z marszy z pochodniami i wznoszenia haseł "Ukraina dla Ukraińców", co przede wszystkim umiarkowanego. Na popularność obu mocno wpływa rosyjska agresja. Każda wojna doprowadza do wzmocnienia postaw nacjonalistycznych, a na Ukrainie dochodzi jeszcze konieczność zwalczania propagandy rosyjskiej. Nie wolno jednak tego lekceważyć. Nacjonalizm na Ukrainie przypomina ten, który w Europie istniał 100 lat temu i sprowadził nasz kontynent na manowce. I nawet jeśli ten nacjonalizm nie ma obecnie ostrza antypolskiego, nikt nie może dać gwarancji, że pewnego pięknego dnia nie skieruje się przeciwko Polakom.
Już obecnie wzrost nacjonalizmu przełożył się na położenie mniejszości – głównie węgierskiej i rumuńskiej. Ukraińska ustawa o edukacji stawia je w gorszym położeniu niż np. Tatarów krymskich. Utrudnia on też ochronę polskiego dziedzictwa kulturowego, położonego na Ukrainie. Nacjonalizm wpływa też na programy nauczania historii - są przesiąknięte różnymi nacjonalistycznymi mitami. To wywołuje obawy, że jeśli tak dalej pójdzie, to nie tylko Ukraińcy ze Lwowa, ale i z Kijowa będą uznawać Polskę za historycznego sprawcę nieszczęść ukraińskiego narodu - takiego samego jak Rosja.
PAP: W Polsce podstawową obawą związaną z Ukrainą jest kult UPA, w tym takich zbrodniarzy jak Roman Szuchewycz, czyli główny dowódca odpowiedzialny za zbrodnię na Wołyniu.
Łukasz Adamski: Problem ten dostrzega część ukraińskich elit. Niestety władze ukraińskie oraz spora część opinii publicznej uważa, że to sprawa Ukrainy jakich ona chce mieć bohaterów, i wara od tego Polakom.
Niektórzy po cichu usprawiedliwiają się, że kult UPA i wzrost nacjonalistycznych postaw jest potrzebny do tego, aby mobilizować opinię publiczną w walce z rosyjskim agresorem. Przy tym często stosuje się argument, który mnie wyjątkowo irytuje, a mianowicie nakłania się Polaków do wsparcia Ukrainy pod hasłem, że Rosja jest naszym i waszym wrogiem. Zawsze mówię Ukraińcom, że przyjaźń, która polega na niechęci wobec jakiegoś innego państwa czy narodu, to jest żadna przyjaźń, bo to nie tworzy trwałych podwalin partnerstwa, tylko jest po prostu aliansem sytuacyjnym.
Reasumując - kwestia wzrostu ukraińskiego nacjonalizmu i propagowania UPA jako tej siły, która wyraźnie pokazuje wrogą Moskwie tradycję polityczną i militarną już od dawna zatruwała relacje polsko-ukraińskie, a po 2014 roku zatruwa jeszcze bardziej.
PAP: W tym zatruwaniu relacji największą rolę odgrywają niektórzy politycy. Na poziomie społecznym, ludzkim, tych problemów nie widać; w ubiegłym roku w 100-lecie wybuchu wojny polsko-ukraińskiej można było zobaczyć jak we Lwowie Polacy i Ukraińcy wspólnie się bawią.
Łukasz Adamski: Politycy polscy nie mogą nie reagować na obawy części polskiej opinii publicznej. A z kolei ukraińscy politycy do pewnego stopnia też są zakładnikami sytuacji, która jest na Ukrainie, czyli tego, że jest to kraj toczący wojnę z Rosją, który miał taką a nie inną historię XX wieku – niesprzyjającą wytworzeniu wśród jego intelektualnych elit humanistycznych postaw, lecz raczej sprzyjającą myśleniu w zaściankowych kategoriach. Ich pole manewru też jest ograniczone, mimo to uważam, że mogliby się jednak wykazać znacznie większą odpowiedzialnością i nie podejmować pewnych pochopnych kroków w 2015 roku, które wywołały polską reakcję i uruchomiły mechanizm eskalacji.
PAP: Ma pan na myśli ukraińską ustawę penalizującą negatywne wypowiedzi o UPA?
Łukasz Adamski: Tak i proszę zwrócić uwagę, że ta ustawa wywołała w Polsce oburzenie nie tylko ze strony prawicy, nacjonalistów, środowisk kresowych czy w ogóle ludzi, dla których kwestie historyczne są ważne, ale także liberalnych historyków. Bo okazało się nagle, że jeżeli ktoś publicznie potępi walkę UPA jako siły dopuszczającej masowe mordy ludności cywilnej będące instrument walki politycznej, i powie, że nie służyły one ukraińskiej sprawie narodowej, to w prymitywnej czy złośliwej interpretacji ukraińskich organów ścigania może być to uznane za naruszenie tej ustawy.
Zwróćmy też uwagę, że ustawa została przyjęta kilka godzin po tym jak prezydent Bronisław Komorowski, ubiegający się o reelekcję, przebywał w Kijowie i wygłosił bardzo proukraińskie przemówienie w Radzie Najwyższej. W rezultacie Komorowski poniósł koszty polityczne w samej Polsce. Tego rodzaju "prezenty", taka postawa ukraińskich polityków wobec sojusznika, zniechęca polskich polityków do promowania proukraińskich działań. Z uwagi na istotny elektorat antyukraiński w Polsce można na tym głównie stracić.
Proszę zauważyć, że nawet jeśli jeden czy dwa procent polskich wyborców w swoich preferencjach politycznych uwzględnia stosunek danego polityka do kwestii ludobójstwa na Wołyniu czy w Galicji Wschodniej, to ma to realne przełożenie na wynik wyborczy. Zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy mamy polaryzację polityczną, to 200 tysięcy głosów może zaważyć, czy dane stronnictwo będzie miało w przyszłym parlamencie większość czy też będzie musiało szukać koalicjanta. Ta uwaga dotyczy również opozycji politycznej w Polsce. To są ważne uwarunkowania.
PAP: Czy w pana ocenie jest jakieś rozwiązanie konfliktu pamięci dotyczące UPA i zbrodni wołyńsko-galicyjskiej? Np. wspólne oświadczenie polskich i ukraińskich władz co do tego, że owszem UPA, zwłaszcza po II wojnie światowej, zasłużyła się w walce ze Związkiem Sowieckim, i że Polacy to rozumieją, ale w tym samym zdaniu Ukraińcy zgadzają się na niebudzące żadnych wątpliwości potępienie ludobójczych metod, którymi posługiwała się UPA wobec Polaków.
Łukasz Adamski: Do przeprowadzenia jesienią wyborów parlamentarnych w Polsce i na Ukrainie nie robiłbym sobie w tej kwestii żadnych iluzji. To musi być proces. W tym momencie, gdyby pan chciał takie oświadczenie zaproponować, to Ukraińcy odpowiedzieliby: "tak, ale gdy powiemy jednocześnie, że takie same zbrodnie jak UPA wobec Polaków popełniała Armia Krajowa na Ukraińcach". Na Ukrainie dominuje przekonanie, że była symetria zbrodni, a Kijów chce skłonić Warszawę do przyjęcia tego paradygmatu. Na to z kolei Polacy nie powinni się godzić, bo jest ogromna różnica między zbrodniami nacjonalistycznej UPA a demokratycznej Armii Krajowej, różnica w skali, motywacjach, a częściowo i metodach ich popełnienia.
Dowództwo AK podległe rządowi polskiemu nie wydawało ludobójczych rozkazów i nie miało ludobójczych zamiarów, a rząd starał się pozyskać przedstawicieli mniejszości ukraińskich do współdziałania w obronie wschodnich województw przed roszczeniami Związku Sowieckiego. Latem zeszłego roku, kiedy odbywały się uroczystości z okazji 74. rocznicy zbrodni wołyńskiej, Polskę odwiedził prezydent Petro Poroszenko, który składał hołd ukraińskim ofiarom AK i Batalionów Chłopskich – a więc formacji, których oddziały dokonały zbrodni wojennej na ludności cywilnej w Sahryniu. A wcześniej odwiedził wioski na Wołyniu spacyfikowane wiosną i latem 1943 roku przez niemiecką policję, w składzie której służyli również Polacy.
Państwo ukraińskie gotowe zatem jest zaliczać do "zbrodni Polaków" nawet ukraińskie ofiary niemieckich pacyfikacji, byle tylko wykazać, że antypolska akcja UPA była "wojną polskiego i ukraińskiego podziemia". Takie postępowanie Kijowa osłabia poziom zaufania.
PAP: Co w takim razie można zrobić na dziś?
Łukasz Adamski: Upowszechniać przekonanie, że odmienne oceny historyczne w Polsce i na Ukrainie nie oznaczają wrogości. Jeśli Ukraińcy uważają, że nie doszło do ludobójstwa, to przecież nie znaczy, że usprawiedliwiają mordy albo chcą je powtórzyć. Tak samo ukraińską opinię publiczną należy przekonywać, że to, iż polski Sejm, opierając się na bardzo rzetelnych badaniach historycznych i analizach prawnych, uznał rzeź wołyńską za ludobójstwo, nie oznacza stygmatyzowania całego narodu ukraińskiego. Ludobójstwo to po prostu adekwatna kwalifikacja prawna tego, co działo się w latach 1943-45.
A drugi element to przekonywanie Ukraińców, że popularna po dziś dzień tradycyjna, tzw. "etnonacjonalistyczna" wizja ukraińskiej historii, zbudowana jeszcze w XIX wieku na ostrzu antypolskim, poniekąd także antyrosyjskim, wymaga zmiany. Jest ona nie tylko sprzeczna z humanistycznymi wartościami, które leżą u podstaw funkcjonowania cywilizacji europejskiej, ale szkodzi samej Ukrainie. Utrudnia po prostu zrozumienie historii własnego kraju, a więc także wyciągnięcie z niej właściwych wniosków. No i nie sprzyja integracji żyjących na Ukrainie mniejszości z państwem ukraińskim.
Ta ukraińska tradycyjna wizja historii wychodzi z założenia, że naród ukraiński jako wspólnota polityczna jest równie stary co naród polski, natomiast nie miał własnego państwa z powodu polskiej, a potem także rosyjskiej "okupacji" czy "kolonizacji". To jest jednak karykaturalnie jednostronna wizja historii ich własnego kraju. To tak jakby greckokatolickiego ukraińskojęzycznego lwowianina, który ożenił się z prawosławną rosyjskojęzyczną kijowianką i osiadł w stolicy Ukrainy, uznawać za "kolonizatora". Kwestie tożsamości, zwłaszcza w dawnych wiekach, były bardzo płynne i ktoś mógł się uważać za Polaka i jednocześnie za Rusina. Nie dostrzega się, że Ukraińcy nie stali się Rosjanami w dużej mierze dlatego, że mieszkali w przestrzeni cywilizacyjnej ukształtowanej przez polskie państwo lub pozostającej w XIX w. pod polskim wpływem kulturowym.
PAP: Czy ma pan konkretny pomysł na upowszechnianie wiedzy o historii polsko-ukraińskich relacji na Ukrainie?
Łukasz Adamski: Część działań skierowanych do opinii publicznej mógłby podjąć ośrodek współpracy polsko-ukraińskiej, który należałoby powołać na bazie ustawy podobnie jak Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. Z kolei w Kijowie należałoby powołać Polski Instytut Historyczny. Takie instytucje mają Niemcy, którzy ogromnie zmienili swój wizerunek w Polsce i na świecie. Łącznie jest ich dziewięć, m.in. w Warszawie, Moskwie, Waszyngtonie, Londynie, Rzymie. Polska ma jedną podobną jednostkę w Berlinie, umieszczoną w zbiurokratyzowanych strukturach PAN, i to wszystko.
Nie wiem, dlaczego Polska jeszcze nie powołała takiej instytucji. Niby wszyscy się zgadzają, że powinna ona powstać, ale wciąż od kilkunastu lat nie powstaje. Taka elitarny instytut prowadziłby własne badania nad przeszłością Polaków i Ukraińców, ale także upowszechniał wyniki badań prowadzonych przez innych, często w małych ośrodkach. Ponadto przez sympozja, konferencje a także stypendia budowałby wokół siebie środowisko otwartych ukraińskich i polskich historyków. Efekt działania takiej placówki byłby realny i trwały w perspektywie 10-15 lat.
Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: wszelkiego rodzaju relatywizowanie zbrodni wojennych w samej Polsce, dokonywane świadomie czy też nieświadomie, w wyniku nieprofesjonalnej komunikacji, ma negatywny wpływ, zwłaszcza na kierunku ukraińskim. Jeśli my tutaj w Polsce będziemy próbować usprawiedliwiać partyzantów, takich jak Romuald Rajs "Bury", który jest odpowiedzialny za śmierć kilkudziesięciu Białorusinów - polskich obywateli, w tym kobiet i dzieci, to jakie my mamy mieć argumenty, żeby przekonać inne narody, które – jak Ukraińcy czy Rosjanie – stoją przed większymi wyzwaniami w zakresie rozliczeń z własną przeszłością, do tego, żeby też zastosowały uczciwe kryteria? Nie możemy pozwalać na to, by w Polsce przez niefrasobliwość wypuszczane były do przestrzeni publicznej komunikaty odbierane jako relatywizacja zbrodni wojennych. To rzucanie pod nogi kłód tym, którzy chcą prowadzić dialog z Ukrainą czy Rosją. To zniechęcanie Ukraińców i Rosjan do krytycznego spojrzenia na nacjonalizm czy imperializm.
PAP: Czy wynik najbliższych wyborów na Ukrainie może mieć znaczenie dla dialogu historycznego z Polską?
Łukasz Adamski: Trzeba założyć dwie sytuacje: albo obecny prezydent Petro Poroszenko wygra te wybory albo ich nie wygra. W pierwszym przypadku jesienią zwycięstwo w kolejnych wyborach może odnieść związane z nim ugrupowanie polityczne i wówczas odnowiony mandat pozwoli na szersze pole manewru dla ewentualnej poprawy relacji z Polską, może skłonić do wykonania przyjaznych gestów wobec Polaków pomimo niechęci nacjonalistów. Pamiętajmy, że Poroszenko ma swój elektorat głównie w centralnej i zachodniej Ukrainie. Plus jest taki, że jest to elektorat najbardziej proeuropejski i zainteresowany otwarciem na Polskę i Zachód, a minus, że na zachodzie Ukrainy jest stosunkowo duży odsetek nacjonalistów, którzy będą wywierać nacisk, aby Ukraina nie ustępowała w sprawach historycznych.
Natomiast wygrana Julii Tymoszenko albo Wołodymyra Zełenskiego może oznaczać, że będzie łatwiej skłonić władze ukraińskie do pewnej korekty ukraińskiej polityki historycznej, bo nie są oni tak bardzo zależni od elektoratu nacjonalistycznego. Budzi natomiast obawy to, że kandydaci ci szermują hasłem pokoju z Rosją – a pokój w danych warunkach to pokój na warunkach Kremla. Uważam, że Polska powinna być przygotowana na każdy wariant, nie powinna nikogo preferować, a jedynie przekonywać wszystkich ukraińskich polityków do korzyści płynących z korekty polityki historycznej i z większego otwarcia na argumenty polskie.
PAP: A może jest tak, że to ewentualna zmiana władzy w Polsce mogłaby pomóc w dialogu historycznym z Ukrainą?
Łukasz Adamski: Nie sądzę, ponieważ główne polskie ugrupowania polityczne łączy zgoda co do tego, czym była rzeź wołyńska. Pomimo nacisków pewnych środowisk nie ma też zgody na postawienie znaku równości między zbrodniami wojennymi popełnionymi w odwecie czy też w afekcie przez polskie podziemie a zbrodniami UPA. Polscy politycy, także z opozycji, rozumieją, że elektorat jest na te kwestie czuły i dlatego nie sądzę, żeby ewentualna zmiana rządu w Polsce tutaj coś radykalnie zmieniła. Nigdy jednak za wiele przypominania, że im większy będzie poziom solidarności polskich elit politycznych względem polityki historycznej wobec Ukrainy, tym większa będzie skłonność Ukraińców, żeby zmienić coś u siebie.
PAP: Pytany o relacje polsko-ukraińskie prof. Timothy Snyder powiedział, że gdy na wschodzie Ukrainy toczy się wojna, gdy są tam wojska rosyjskie, lepiej w sprawie zbrodni wołyńskiej oddzielić politykę od historii. Z drugiej strony widzimy wyraźnie, że najważniejsi przedstawiciele ukraińskiej polityki historycznej nie są przychylni Polsce.
Łukasz Adamski: Politycznie nie sposób "zamrozić" kwestii wołyńskiej, jak by to chciał prof. Snyder. Polska nie może przymykać oczu na kult ludobójców, tylko dlatego że Ukraina stała się ofiarą rosyjskiej agresji. Oczywiście, że Polska nie może ingerować w to, kto kieruje polityką historyczną na Ukrainie, natomiast jak najbardziej może pokazywać konsekwencje takiego a nie innego podejścia do tego dialogu oraz dyplomatycznej ignorancji osób odpowiedzialnych za kształtowanie ukraińskiej polityki pamięci. A tymi konsekwencjami są spory obu państw i nagłaśnianie przypadków ewidentnego fałszowania historii.
Nie możemy milczeć, gdy np. na Przełęczy Wereckiej wicepremier Ukrainy otwiera memoriał ku czci kilkuset strzelców Siczy Karpackiej rzekomo zamordowanych w 1939 r. przez żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, stacjonujących na rzekomym terytorium Ukrainy "okupowanym" przez Polskę. Nie można milczeć, gdy Rada Werchowna przyjmuje uchwałę, iż Polacy na Podkarpaciu byli "kolonizatorami" albo gdy jedną z głównych ulic w Kijowie chce się nazwać prospektem Romana Szuchewicza, zbrodniarza i nazistowskiego kolaboranta. W tej sprawie obserwowałem słuszne protesty polskiego MSZ, do niedawna wiceszefa resortu Bartosza Cichockiego, który obecnie jest ambasadorem Polski w Kijowie.
To powiedziawszy, chcę wyraźnie podkreślić, że polska polityka wobec Ukrainy powinna mieć dwa filary: z jednej strony przeciwdziałać manipulacjom dotyczącym przeszłości, ale z drugiej strony – mocno wspierać Ukrainę w obronie suwerenności i integralności terytorialnej po agresji Rosji oraz pomagać w procesie transformacji. A na podwórku wewnętrznym trzeba tłumaczyć dlaczego polityka wobec Kijowa nie może być funkcją ukraińskiego stosunku do Szuchewycza i Bandery. A przecież są takie środowiska w Polsce, które twierdzą, że skoro Ukraina gloryfikuje zbrodniarzy, to trzeba uznać, że "banderowska Ukraina" i "neostalinowska Rosja" są siebie warte. Tego rodzaju myślenie jest bardzo naiwne, płytkie i szkodliwe.
Rozmawiał Norbert Nowotnik (PAP)
nno/ pat/