Niemieccy dywersanci starali się zdobyć 1 i 2 września 1939 roku ważne zakłady przemysłowe. Walcząc o nie ponieśli klęskę – mówi w rozmowie z PAP dr Grzegorz Bębnik z katowickiego oddziału IPN. PAP: - Czy ludność niemiecka na Górnym Śląsku ulegała tak samo ideologii narodowosocjalistycznej, jak Niemcy w III Rzeszy, czy też miała swoją specyfikę?
Grzegorz Bębnik: - Stopień identyfikacji miejscowej mniejszości niemieckiej z ideami płynącymi z Niemiec, szczególnie po 1933 roku, był bardzo wysoki, głównie wśród członków partii młodoniemieckiej (Jungdeutsche Partei), która obejmowała liczącą się część górnośląskiego proletariatu. Także tych, których świadomość narodowa była dość chwiejna, a których sami Niemcy określali mianem „schwebendes Volkstum” (płynna narodowość).
Na Górnym Śląsku szef największej organizacji mniejszości niemieckiej Volksbund Otto Ulitz jednoznacznie zadeklarował wierność Hitlerowi i zasadom narodowego socjalizmu. Inne nurty polityczne jak socjaldemokracja, ruchy katolickie były marginalizowane.
Grzegorz Bębnik: Stopień identyfikacji miejscowej mniejszości niemieckiej z ideami płynącymi z Niemiec, szczególnie po 1933 roku, był bardzo wysoki, głównie wśród członków partii młodoniemieckiej (Jungdeutsche Partei), która obejmowała liczącą się część górnośląskiego proletariatu. Także tych, których świadomość narodowa była dość chwiejna, a których sami Niemcy określali mianem „schwebendes Volkstum” (płynna narodowość).
Jednak trzeba wspomnieć o próbie stworzenia przeciwwagi dla tendencji nazistowskich, podjętej przez senatora Eduarda Panta wśród niemieckich katolików, a potem także protestantów. Jednak wpływy jego partii (Deutsche Katholische Volkspartei, przekształcona następnie w Deutsche Christliche Volkspartei), mimo poparcia, jakiego udzielały władze polskie, były niewielkie i słabły. To był margines niemieckiego życia politycznego na Górnym Śląsku.
PAP: - Jaka była skala zaangażowania się ludności niemieckiej na Górnym Śląsku w działalność dywersyjną w 1939 roku?
Grzegorz Bębnik: - Trudno określić, jaki odsetek Niemców uczestniczył w niej, zaangażowanie było jednak bezsprzeczne. Niewątpliwie wielu Niemców akceptowało działania dywersyjne, a jeszcze więcej cieszyło się, że po dwudziestu prawie latach władza niemiecka wraca na Górny Śląsk. To jednak nie musiało wynikać tylko z akceptacji nazizmu, lecz z uczuć narodowych.
PAP: - Czy wśród dywersantów było więcej ludzi przerzucanych z Niemiec, czy też rekrutowali się głównie z niemieckiej ludności Górnego Śląska?
Grzegorz Bębnik: - Do Polski przenikali przede wszystkim przywódcy oddziałów dywersyjnych. Pochodzili często z terenów nadgranicznych, znali język polski. Większość dywersantów to byli zwerbowani Niemcy z polskim obywatelstwem. Szkolono ich na krótkich kursach, najczęściej w ośrodku wrocławskiej Abwehry w Agnetendorf (Jagniątków, dziś dzielnica Jeleniej Góry).
Reichsdeutsche, których kilku przynajmniej dowodziło w organizacjach bojowych (Freikorps Ebbinghaus) rekrutowali się najczęściej ze środowiska śląskich dowódców SA. Oficerowie wrocławskiej Abwehry raczej koordynowali działania, aniżeli bezpośrednio dowodzili. Wyjątkiem jest ppor. Albert Herzner, który na czele oddziału bojowego złożonego z Niemców z Cieszyńskiego zaatakował przedwcześnie, w nocy z 25 na 26 września 1939 roku, miejscowość Mosty na Przełęczy Jabłonkowskiej, by zająć tamtejszy strategiczny tunel kolejowy.
PAP: - Jak liczne były te oddziały i ile ich było?
Grzegorz Bębnik:- Agenci wrocławskiej delegatury Abwehry, bo to ona odpowiedzialna była za podobne działania na polskim Górnym Śląsku i dalej – aż po Małopolskę Wschodnią – równolegle tworzyli kilka struktur dywersyjnych. Niewielkie, kilkuosobowe grupy sabotażowe paraliżować miały infrastrukturę komunikacyjna czy komunalną, grupy bojowe atakować wycofujące się oddziały WP i przejmować władzę na zdobytym terenie, „straż przemysłowa” (Betriebsschutz) zabezpieczać przed zniszczeniem przemysł województwa, zaś tzw. organizacja pułkowa wpływać na morale Górnoślązaków służących w polskiej armii. Ta ostatnia organizacja okazała się zresztą raczej wirtualna. Pozostałe zaś zostały w sporej części rozbite dzięki działaniom polskiej policji w połowie sierpnia 1939 roku. Toteż po niemieckiej stronie zdecydowano się spośród niedobitków utworzyć tzw. formację specjalną Ebbinghausa (Freikorps Ebbinghaus), dowodzoną przez kapitana rezerwy Ernsta Ebbinghausa z Bytomia, szefa tamtejszej Stacji Ratownictwa Górniczego. Liczyła ona około półtora tysiąca ludzi. Przy okazji włączono do niej, niespecjalnie pytając o zdanie, Górnoślązaków z polskim paszportem, zatrudnionych po niemieckiej stronie granicy.
PAP: - Jakie cele mieli realizować niemieccy dywersanci?
Grzegorz Bębnik: - Grupy sabotażowe otrzymały ściśle sprecyzowane zadania, np. wysadzenie torów na określonym odcinku, co ciekawe, najczęściej poza województwem śląskim. Inaczej było z Freikorpsem. Pod koniec sierpnia mnożyły się incydenty zbrojne. Niewielkie oddziały, znakomicie uzbrojone przenikały na polską stronę, ostrzeliwując m. in. placówki Straży Granicznej i dworce kolejowe. Te akcje służyły rozpoznaniu polskich sił i ewentualnych dróg przejścia dla wojska. Chodzić też mogło o scementowanie w oddziałach dywersyjnych ludzi, którzy się przedtem nie znali i nabranie przez nich doświadczenia bojowego.
Grzegorz Bębnik: Władze niemieckie obawiały się, że w obliczu konieczności wycofania się, Polacy zniszczą kopalnie i zakłady przemysłu ciężkiego, istotne dla produkcji zbrojeniowej. To była specyfika działań dywersyjnych podejmowanych przez osoby zwerbowane spośród mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku. W innych częściach kraju nie miały one tak istotnego znaczenia.
Jednak najważniejszym zadaniem postawionym przed Freikorpsem było opanowanie instalacji przemysłowych Górnego Śląska, do czasu aż wkroczy Wehrmacht. Władze niemieckie obawiały się, że w obliczu konieczności wycofania się, Polacy zniszczą kopalnie i zakłady przemysłu ciężkiego, istotne dla produkcji zbrojeniowej. To była specyfika działań dywersyjnych podejmowanych przez osoby zwerbowane spośród mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku. W innych częściach kraju nie miały one tak istotnego znaczenia. Polegały na niszczeniu mostów, torów kolejowych, strzelaniu do polskich żołnierzy. Poza tym tylko na Górnym Śląsku, w jakimś stopniu też w Małopolsce Wschodniej, te działania miały charakter parawojskowy.
PAP: - Jak dywersanci niemieccy wywiązali się z zadania?
Grzegorz Bębnik: - Twierdzono później w raportach, że cel osiągnięto w 100 procentach. To była oczywista przesada. A to dlatego, że wojsko polskie - wycofując się - nie zamierzało niszczyć zakładów przemysłowych i poprzestało na wysadzeniu niektórych mostów. A walki niemieckich oddziałów dywersyjnych 1 i 2 września w kilku dużych górnośląskich zakładach - np. kopalni "Michał" w Michałkowicach (dziś dzielnica Siemianowic), w hucie "Zygmunt" w Łagiewnikach (dziś dzielnica Bytomia) czy kopalni "Walenty-Wawel" w Rudzie Śląskiej zakończyły się klęską. W tych pierwszych obiektach dywersanci zostali prawie całkowicie wybici lub wzięci do niewoli. Natomiast z kopalni „Walenty-Wawel” wycofali się, ponosząc tam zresztą znaczne straty.
PAP: - Czy przeciw niemieckim dywersantom walczyli Polacy z Górnego Śląska?
Grzegorz Bębnik: - Owszem. Po wojnie jednak przesadnie eksponowano udział formacji ochotniczych, stworzonych doraźnie w sierpniu, głównie z byłych powstańców śląskich. Niekiedy uczestnicy tych oddziałów posuwali się do twierdzeń, że to one same opanowały niemiecką ruchawkę a oddziały Wojska Polskiego włączyły się do walki z dywersją właściwie poniewczasie. Tak jednak nie było. Niemieckie działania dywersyjne zostały stłumione głównie przez wojsko, z udziałem policji województwa śląskiego. Walczyły oczywiście także oddziały i grupy ochotnicze. Ich rola jednak nie mogła być duża ze względu na słabe uzbrojenie. Natomiast niemieccy dywersanci byli znakomicie wyposażeni, także w broń maszynową.
PAP: - Co robiono ze schwytanymi dywersantami?
Grzegorz Bębnik: - Według pewnych trudnych do zweryfikowania relacji przynajmniej niektórych rozstrzeliwano, co byłoby zresztą usprawiedliwione w myśl prawa wojennego. Jednak brak na to twardych dowodów, choć do myślenia daje nieproporcjonalny stosunek poległych dywersantów do rannych po najzacieklejszych walkach w dniu 1 września: 174 do 133. Tymczasem w podobnego rodzaju starciach odsetek zabitych jest z reguły parokrotnie niższy, aniżeli rannych. Generalnie, jeńców przewożono do więzień, gdzie mieli czekać na proces. Później, w obliczu postępów Wehrmachtu, ewakuowano ich na wschód. Znany jest przypadek z Mysłowic, z 4 września, gdy byli polscy powstańcy śląscy, uczestnicy samoobrony, wyprowadzili z cel aresztowanych dywersantów z zamiarem zapewne ewakuacji. I od tego momentu relacje polskie i niemieckie są rozbieżne. Byli powstańcy twierdzili, że Niemcy chcieli uciec, toteż zaczęli do nich strzelać. Niemcy z kolei twierdzą, że Polacy kazali im biec, a potem strzelali do nich. Tak czy inaczej, było 16 zabitych.
PAP: - Jaka była skala niemieckiego odwetu po zajęciu Górnego Śląska?
Grzegorz Bębnik: - Nie dysponujemy liczbami. Nikt się tym zagadnieniem dotąd na dobrą sprawę poważniej nie zajmował. Skazano na śmierć kilku spośród tych z powstańców z Mysłowic. Przed katowickim Sądem Specjalnym (Sondergericht) toczyło się sporo spraw przeciwko członkom byłych struktur powstańczej samoobrony, oskarżonym o znęcanie się nad wziętymi do niewoli dywersantami. Co ciekawe, wielu uniewinniono z braku dowodów. Kilku dostało wyroki więzienia po parę lat. W procesie Stanisława Rzepusa, walczącego w Michałkowicach o łagodny wymiar kary apelowała jednostka wojskowa, słynna dywizja "Grossdeutschland", w której służył jego syn, odznaczony w międzyczasie Krzyżem Żelaznym.
PAP: - Jak zachowywali się Niemcy – obywatele polscy mieszkający na Górnym Śląsku wobec mobilizacji do wojska polskiego i w jego szeregach?
Grzegorz Bębnik: - Nader często starali się uniknąć wcielenia do armii i uciekali przez zieloną granicę do III Rzeszy. Nie było to marginalne zjawisko. Józef Kuropieska, oficer Grupy Operacyjnej „Bielsko” pisał we wspomnieniach, że widział w końcu maja 1939 roku kilku żołnierzy w polskich mundurach, którzy wskoczyli na pociąg jadący na niemiecką stronę i nieprzystojnym gestami żegnali się z polskimi kolegami. Zaraz po kampanii wrześniowej, w 1940 r. ukazało się niemieckie wydawnictwo „Volksdeutsche Soldaten unter Polens Fahnen” (Żołnierze-folksdojcze pod polskimi sztandarami), opisujący dzieje Niemców w szeregach polskiej armii. Pisano w nim wzięciu ich do niewoli przez Wehrmacht jako o wyzwoleniu, i o przypadkach dezercji.
Zachowały się w aktach Abwehry raporty Niemców - oficerów rezerwy armii polskiej, którzy zdezerterowali. Jeden z nich pisał, że wykonywał zdania zlecone przez placówkę Abwehry w Gliwicach.
Znanym przypadkiem była sprawa kompanii Obrony Narodowej „Rybnik”, w której dowódcą plutonu karabinów maszynowych był rybniczanin ppor. Walter Wolny. Co ciekawe, był na tym stanowisku, w nadgranicznej jednostce, mimo że jego brata poszukiwał Oddział II za szpiegostwo na rzecz Niemiec. Walter Wolny zbuntował część kompanii i przeszedł z nią na stronę niemiecką. Skierowali oni później broń przeciw swoim polskim kolegom.
Jednak dezercje z jednostek Wojska Polskiego złożonych z mieszkańców Górnego Śląska – mam tu na myśli 55. rezerwową dywizję piechoty, tworzoną właśnie przez formacje Obrony Narodowej - nie wynikały wyłącznie z niemieckiej identyfikacji narodowej lub z sympatii do nazizmu. Wojsko Polskie wycofywało się z Górnego Śląska 2 i 3 września 1939 roku. Niektórzy żołnierze, bez względu na przynależność narodową, nie chcieli opuścić rodzinnych stron, toteż często przechodząc w pobliżu swej miejscowości decydowali się po prostu zbiec.
Rozmawiał Tomasz Stańczyk (PAP)
Dr Grzegorz Bębnik, pracownik katowickiego oddziału IPN jest autorem książki „Wrzesień 1939 w Katowicach” i redaktorem publikacji „Koniec pokoju, początek wojny. Niemieckie działania dywersyjne w kampanii polskiej 1939 roku”.
sts/ ls/