
Maciej Grzywaczewski, działacz Ruchu Młodej Polski i współautor słynnych tablic z 21 postulatami strajkowymi, uważa, że dorobek Sierpnia'80 jest optymalny doprowadzając ostatecznie do demokracji w kraju.
PAP: Co Pan robił 14 sierpnia 1980 r. kiedy w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk?
M.G.: Byłem wtedy z rodzicami na żaglówce. A tak w ogóle to studiowałem w tym czasie historię filozofii na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Wiadomość o strajku w czwartek dotarła do nas kiedy przepływaliśmy koło Elbląga. Dowiedzieliśmy się o tym z Radia Wolna Europa, którego namiętnie z ojcem słuchaliśmy. To nie było jednak zaskoczenie, czuło się już od pewnego czasu, że coś się wydarzy, ludzie byli już mocno niezadowoleni, w lipcu zastrajkował przecież Lublin. W tej sytuacji od razu przyspieszyliśmy rejs do Gdańska - włączyliśmy silnik, nie było już czasu na rekreacyjne pływanie pod żaglami. Do przystani w pobliżu gdańskiej rafinerii dopłynęliśmy bodajże w sobotę rano. Okazało się, że kilometr dalej była piekarnia, gdzie czasowo pracował znany mi z Gdańska-Wrzeszcza piekarz. Poszedłem do niego od razu i powiedziałem, że zamawiam cały wypiek chleba, a później się z nim rozliczę. Wrzuciliśmy pieczywo do "Żuka" i pojechaliśmy do stoczni. Wpuszczono nas od razu - chleb to była najlepsza przepustka.
PAP: Co Pan zobaczył w stoczni?
M.G.: Atmosfera była dość napięta i dramatyczna, doszło bowiem do zakończenia strajku, a większość ludzi zdążyła już opuścić zakład. Pamiętam, że stoczniowców próbowało wówczas powstrzymać kilka nieprawdopodobnie walecznych kobiet m.in. Alina Pienkowska.
PAP: Jak Pan przyjął decyzję Lecha Wałęsy o zakończeniu strajku?
M.G.: Raczej bez specjalnych emocji. Miałem poczucie, że być może można było wywalczyć o coś więcej, ale też traktowałem to jako kolejny, mały zwycięski krok w walce ze znienawidzonym systemem. Stałem wówczas w grupie kolegów z Ruchu Młodej Polski - Olkiem Hallem i Aramem Rybickim (Arkadiusz Rybicki - poseł PO, zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej). Zastanawialiśmy się, co dalej robić i opinie były podzielone - bo z jednej strony mieliśmy potężną i zdeterminowaną do obrony własnych interesów władzę, a z drugiej doszło jednak do dużej mobilizacji robotników.
Myślę, że chyba nikt w tych pierwszych trzech dniach w stoczni nie miał świadomości, że ten strajk będzie przełomowy. Trzeba przyznać, że sam Wałęsa był wtedy w trudnej sytuacji, bo przecież od czterech lat nie pracował w stoczni i nie wszyscy go znali. Musiał dopiero budować swój autorytet. Ja osobiście słabo znałem Wałęsę. Kojarzyłem go oczywiście jako działacza Wolnych Związków Zawodowych. Kiedy jako RMP organizowaliśmy jeszcze wcześniej przed strajkiem modlitwy w Bazylice Mariackiej on wraz z grupą chłopaków ze Stogów pomagał nam w rozrzucaniu ulotek. Inne, trochę zabawne, zdarzenie jakie kojarzę z tego czasu z Wałęsą było wtedy, kiedy zepsuł mi się samochód. Poprosiłem go o pomoc, ale nie udało mu się zreperować. Z tej soboty pamiętam jeszcze, że część chleba zawieźliśmy z Magdą Modzelewską do strajkującej Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni.
PAP: A jaka tam była sytuacja?
M.G.: Andrzej Kołodziej trzymał wszystko mocno w ryzach. Tam po raz pierwszy musiałem przemówić do tłumu ludzi i opowiedzieć co się dzieje w Gdańsku. Nie ukrywam, że było to dla mnie duże przeżycie. Może to śmieszne, ale inspiracją dla mnie stał się wówczas amerykański film - jego tytułu już nie pamiętam - o wydarzeniach z 1968 r. Jedna ze scen w nim pokazywała jak policja bije studentów i skandowanie, że cały świat na to patrzy. I ja też rzuciłem podobne hasło, że świat to wszystko obserwuje, że nie jesteśmy sami. Gdyńscy stoczniowcy bardzo oczekiwali od nas gestów wsparcia i solidarności.
PAP: Jak powstawała lista 21 postulatów?
M.G.: Nie byłem w ścisłym gronie osób, które od tym decydowały. Nasze środowisko RMP miało w stoczni status osób wspomagających strajk. Dobrze jednak pamiętam, że te postulaty z różnych zakładów pracy napływały do nas jak lawina. Miałem nawet taką rozmowę o nich z Janem Koziatkiem, który był w pierwszym składzie komitetu strajkowego stoczni. Była już bowiem przygotowana jakaś lista postulatów, a na niej wolne związki zawodowe na czwartym lub szóstym miejscu. Zacząłem wtedy mówić Koziatkowi, że ta sprawa jest najważniejsza i on przyjął tę moją argumentację.
PAP: Wraz z Arkadiuszem Rybickim spisał Pan postulaty na tablicy.
M.G.: To było w poniedziałek. Reżimowe media niewiele wówczas mówiły o żądaniach strajkujących, pojawiły się nawet jakieś esbeckie fałszywki. My wprawdzie w stoczni wydrukowaliśmy masę ulotek z postulatami, ale wiadomo - to tylko kartka papieru i rzecz ulotna. W tej sytuacji, Aram wpadł na pomysł, żeby jakoś uwiarygodnić to wszystko i jasno pokazać o co walczą robotnicy.
Dziś można by powiedzieć, że chcieliśmy stworzyć taki trwały i czytelny przekaz medialny. Stąd właśnie idea, aby to namalować na dużych tablicach. Młodzi stoczniowcy zaprowadzili nas wówczas do wielkiej hali i dali nam sklejki, farby pędzle i traserskie ołówki. Zabraliśmy się do pracy. Akurat w tym czasie przez głośniki szło przemówienie Edwarda Gierka, takie generalnie nieprzyjemnie w tonie - straszył, że władza policzy się ze strajkującymi, a sam protest to zamach na Polskę ludową. Stoczniowcy słuchając tych słów strasznie przeklinali pierwszego sekretarza. Nam to dodawało jeszcze większej motywacji.
Zaczęliśmy malowanie od farby, ale po krótkim czasie zobaczyliśmy, że to jednak za wolno idzie, więc przerzuciliśmy się na ołówki. Na takiej jasnej sklejce ołówek też było bardzo dobrze widać. Rysowaliśmy w tym samym czasie, ja na swojej tablicy, a Aram na drugiej. Zajęło nam to dobre kilka godzin. Jak skończyliśmy, to wzięliśmy to nasze dzieło na wózek elektryczny i pojechaliśmy pod bramę. Już zmierzchało. Towarzysząca nam ekipa stoczniowców powiesiła tablice wysoko obok portierni.
PAP: I miał Pan wówczas poczucie, że robicie coś szczególnego - w 2003 r. UNESCO wpisało tablice z postulatami na listę światowego dziedzictwa kulturalnego ?
M.G.: Gdzie tam. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że te tablice staną się jedną z ikon strajku. To była dla nas takie samo zajęcie jak praca na powielaczu.
PAP: Jak Panu układały się relacje z robotnikami? Pan student, oczytany, inteligent był chyba dla nich jakby z innego, obcego świata.
M.G.: Myśmy nie mieli poczucia, że jesteśmy jakąś inną klasą. Przed sierpniem moje środowisko RMP miało stały kontakt z członkami WZZ, drukowaliśmy im "Robotnika Wybrzeża". Jak pojawiliśmy się na strajku spotkaliśmy od razu mnóstwo fajnych, otwartych na świat młodych stoczniowców. I choć chodzili w tych brudnych kombinezonach, to nam one raczej przypominały mundury, coś jakby eleganckiego i wytwornego. Sami byśmy chętnie założyli te stoczniowe drelichy - wcale nie chcieliśmy się odróżniać. Propaganda komunistyczna próbowała nas w tamtym czasie poróżnić, tworząc taki podział: dobrzy robotnicy kontra ci wichrzyciele oraz awanturnicy, czyli młodzież studencka.
PAP: Czym Pan się jeszcze zajmował w czasie dwóch tygodni strajku?
M.G.: Przede wszystkim uruchomiliśmy wszystkie nasze moce drukarskie, bo przecież głównie tym zajmowaliśmy w opozycji, ja np. w Warszawie współzakładałem wydawnictwo im. Konstytucji 3 Maja. Jako RMP-owcy postanowiliśmy wspierać Lecha Wałęsę. Widząc jak rośnie jego fenomen i staje się charyzmatycznym przywódcą byliśmy pod jego urokiem. Ale także racjonalnie i kalkulując politycznie uznaliśmy, że Wałęsa jako człowiek wierzący i mocno eksponujący swoje przywiązanie do religii jest nam najbliższy jako taki prawdziwy przedstawiciel tradycji narodowej, do której my się przecież odwoływaliśmy jako RMP. Dużo czasu poświęcaliśmy też na zwykłym siedzeniu w sali BHP i obserwowaniu tego, co się dzieje dookoła.
PAP: Nocował Pan w stoczni?
M.G.: Nie. Ale też nie wracałem do domu, spaliśmy w mieszkaniu u kolegi na Żabiance. Baliśmy się, że nas zwiną. Każdego dnia przyjeżdżaliśmy do stoczni rano. Wieczór w stoczni był dziwny - ta wielka stocznia robiła się nagle pusta, ludzie rozchodzili się po tych różnych wydziałach i halach. Raz pamiętam, to chyba już była końcówka strajku, poszedłem na spacer z dużym wilczurem, którego podarowałem wcześniej mojej dziewczynie Bożenie Rybickiej (siostra Arkadiusza Rybickiego), mojej późniejszej żonie. Chodzę tak z tym psem koło naszego mieszkania we Wrzeszczu i widzę zaparkowany w pobliżu ubecki fiat. No to poszczułem ich psem. Uciekali aż się kurzyło. Ale już po drugiej stronie ulicy zauważyłem, że jedzie milicyjna nyska, wezwana na pewno na odsiecz przez tych esbeków. No to ja szybko do domu, wyskoczyliśmy z Bożeną przez okno, potem przebiegliśmy przez ogród i do mieszkania naszego kolegi. Wtedy udało nam się zagrać im na nosie. Na drugi dzień zwinęli jednak brata Bożeny Mirka Rybickiego, który szedł jak co dzień do stoczni. To była ewidentna zemsta za tamto poszczucie.
PAP: Jak Pan wspomina atmosferę rozmów strajkujących z komisją rządową?
M.G.: Już sam fakt przyjazdu władzy do stoczni oznaczał dla nas wielkie zwycięstwo. Kiedy zaś stanęła cała Polska i huty i kopalnie, a w Trójmieście nie było chyba żadnego zakładu, który by nie strajkował, było w nas poczucie wielkiej siły i świadomość, że ten protest jest absolutnie wyjątkowy.
PAP: Co osobiście najbardziej utkwiło Panu w pamięci z tamtych strajkowych dni?
M.G.: Chyba ta codzienna modlitwa, organizowana przez Bożenę Rybicką i Magdalenę Modzelewską. To była bardzo ważna rzecz. Jednoczyła strajkujących. Kiedy np. w sali BHP trwały, nagłośnione na zewnątrz, negocjacje z komisją rządową, to stoczniowcy słuchali tego w różnych miejscach rozpierzchnięci po całej stoczni, ale na modlitwę pod bramą przychodzili wszyscy - wielka rzesza ludzi. To było naprawdę poruszające.
PAP: Czy drogi liderów pierwszej "Solidarności" musiały się rozejść?
M.G.: To było nieuniknione w tak wielkim, masowym 10- milionowym ruchu. Ludzie tworzący związek mieli przecież bardzo różne poglądy od nacjonalistyczno-narodowych po socjalistyczne. Tego nie dało się utrzymać w monolicie. Z perspektywy czasu cały dorobek Sierpnia'80 wydaje mi się optymalny. Od 20 lat żyjemy przecież w wolnym państwie. Bez tego zrywu z sierpnia 1980 r. nie byłoby to przecież możliwe. Szkoda tylko ofiar stanu wojennego oraz tego strasznego zastoju społeczno-gospodarczego, który zafundował nam generał Jaruzelski w latach 80. (PAP)
rop/
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2010 r.)