Już na początku listopada 1918 r. nie było jasne, jaki będzie status Wielkopolski. Formalnie wchodziła w skład monarchii niemieckiej, ale od kiedy 3 listopada doszło do buntu marynarzy w Kilonii, który wkrótce zamienił się w ogólnokrajową rewolucję, która finalnie obaliła monarchię, nikt nie był niczego pewny.
Niemieccy żołnierze na różnych frontach I wojny światowej zakładali Rady Delegatów Żołnierskich i wypowiadali posłuszeństwo oficerom, niemieckie władze na terenach okupowanych często samorzutnie opuszczały miasta. Nikt nie rozumiał sytuacji. Dla Polaków zamieszkujących Wielkopolskę był to jednak jasny sygnał, że ich ziemie wracają do Polski, nawet jeśli formalnie nikt tego jeszcze nie stwierdził. 10 listopada 1918 r. polscy żołnierze z garnizonu w Ostrowie Wielkopolskim bez żadnego wystrzału przejęli władzę w mieście, proklamując tam Rzeczpospolitą Ostrowską. Wieści o takich wydarzeniach rozchodziły się błyskawicznie, a gdy 11 listopada w Warszawie Piłsudski przejął władzę od Rady Regencyjnej, nastroje patriotyczne osiągnęły temperaturę wrzenia.
26 grudnia przebywał w Poznaniu Ignacy Paderewski. Mimo deszczowej pogody przywitały go tłumy mieszkańców miasta.
„Polska po wielu latach niewoli odbudowuje się. W Warszawie powstaje nowy rząd, pod kierownictwem naczelnika Józefa Piłsudskiego. Niech żyje Polska, od morza do Tatr!” – na te słowa wygłoszone przed hotelem Bazar ulica zareagowała euforią. Ale tylko jej polska część. Nie wiadomo, kto wydał rozkaz, czy może było to działanie spontaniczne, jednak następnego dnia, około godz. 16, tłum Niemców – żołnierzy, do których dołączali cywile – przeszedł przez miasto, dewastując polskie symbole, wdzierając się do polskich sklepów i urzędów.
„Wczoraj po południu, na krótko przed czwartą, nadciągnęły do miasta z koszar na Jeżycach oddziały uzbrojonych żołnierzy niemieckich z 6 pułku grenadierów, w liczbie około 200, z oficerem na czele, śpiewając niemieckie pieśni, wtargnęli do gmachu Naczelnej Rady Ludowej, zrywając tamże sztandary angielskie, amerykański i francuski. W dalszym pochodzie przez Św. Marcin, ul. Wiktorii, Berlińską i plac Wilhelmowski czynili to samo, wdzierając się, zwłaszcza na Berlińskiej do domów prywatnych i zrywając tamże z balkonów chorągwie koalicyjne, amerykańskie i polskie, które deptano nogami. Prowokacyjne zachowanie się gwałtowników niemieckich zwabiło nieprzygotowaną na napaść i prowokację ludność polską, która wyległa na ulice” – pisano w „Kurierze Poznańskim”.
Mniej więcej około godz. 17 padł pierwszy strzał. Nie wiadomo, kto i do kogo strzelił, ale rozpętało to burzę. Zarówno Polacy, jak i Niemcy wyjęli broń i rozpoczęli chaotyczny ostrzał. Nikt nim nie kierował, nie było dowódców. Wkrótce strzały było słychać w niemal całym mieście i dziwna, niekontrolowana bitwa trwała następne kilka godzin.
Niekontrolowane zwycięstwo
Tym, co najbardziej zaskakuje w momencie wybuchu powstania, to ilość broni, która nagle znalazła się w rękach obu stron. W rzeczywistości nie jest to jednak aż tak dziwne. Istniała tam bowiem nielegalna Polska Organizacja Wojskowa (nie należy jej mylić z organizacją Piłsudskiego), do której należeli m.in. nieźle przeszkoleni członkowie paramilitarnego „Sokoła”; Polacy służyli w częściowo uzbrojonej Straży Ludowej oraz Służbie Straży i Bezpieczeństwa. Jak szacuje historyk Marek Rezler, w momencie rozpoczęcia walk Polacy mieli do dyspozycji ok. 7 tys. uzbrojonych ludzi. Siły niemieckie były tylko pozornie nieco większe. Żołnierze byli zrewoltowani, zmęczeni wojną, nie chcieli walczyć, a ich morale było w katastrofalnym stanie.
Nieskoordynowane grupy uzbrojonych Polaków mniej więcej do godz. 20 opanowały większość kluczowych obiektów miasta – czasem przejmując je bez jednego wystrzału, o inne jednak, jak gmach Prezydium Policji, walcząc przez kilka godzin. Co więcej, po opanowaniu środków łączności od razu wysłano informację o walkach do innych miast Wielkopolski. Reakcja była natychmiastowa. Już o godz. 22 przyjechały do Poznania posiłki z nieodległego Kórnika. Przyjechali też co prawda Niemcy, ale rozbrojono ich nader sprawnie, zdobywając przy tym karabiny maszynowe.
Walki przeprowadzono tak skutecznie, że wieczorem 28 grudnia w rękach polskich było już praktycznie całe miasto z wyjątkiem bazy lotniczej na Ławicy i koszar 6 pułku grenadierów na Jeżycach. Była to także jedna z najbardziej „cywilizowanych” bitew miejskich. Jak zauważył Marek Rezler – walki toczyły się niejako na marginesie zwykłego życia, miasto funkcjonowało całkiem normalnie, cywile nie odczuli większych utrudnień, a liczba ofiar istotnie wydaje się niska, bo sięga łącznie trzydziestu, czterdziestu.
28 grudnia Poznań był więc Polski. Ale nie tylko to miasto. Na prowincji wypadki toczyły się w równie zawrotnym tempie. Jeszcze 27 grudnia Polacy opanowali Szamotuły, Pniew, Opalenicę, Buk, Trzemeszno, Wrześnię i Gniezno. Do 29 grudnia w rękach powstańców były też Grodzisk Wielkopolski, Klecko, Kórnik, Wielichowo, Witkowo i Wronki. Do listy tej trzeba doliczyć Środę Wielkopolską i Śrem – gdzie Niemcy sami przekazali władzę Polakom jeszcze przed wybuchem walk – i wspomniany już Ostrów Wielkopolski. Nie należy jednak postrzegać tych wypadków jako wielkich bitew. W terenie działało to mniej więcej tak jak w Poznaniu. Niemcy często nie stawiali oporu, tam, gdzie stawiali, nie był on początkowo silny. Pewien obraz dają wspomnienia Stanisława Czajkowskiego, wówczas skauta, z zajęcia 30 grudnia Wągrowca:
„Wśród społeczeństwa wągrowieckiego rozeszła się wieść o radosnym i spontanicznym powitaniu Ignacego Paderewskiego przez Polaków w Poznaniu. Nadszedł moment wybuchu powstania w Wągrowcu. Gdy niemieccy oficerowie z Grentzschutzu radzili z przedstawicielami polskimi w ówczesnej restauracji Kajkowskiego w Rynku, dwa oddziały powstańców wągrowieckich rozbroiły Grentzschutz kwaterujący w sali gimnastycznej, zdobywając dużo broni maszynowej, karabinów, granatów oraz furgonów z żywnością […] Na rynku gromadziły się oddziały powstańcze z trofeami po rozbrojeniu Grentzschutzu. Ja i moi koledzy skauci stanęliśmy w szeregu ze zdobytym koniem i bidką. Po ulicach Wągrowca ujeżdżał lekarz Kuliński, co miało podkreślić fakt, że miasto jest zdobyte przez powstańców”.
Od chaosu do armii
Tak jak mieli tam Polacy swoją siłę zbrojną, tak posiadali też władzę. Jeszcze w 1916 r. powstał tam tzw. Komitet Międzypartyjny jako rodzaj polskiego konspiracyjnego rządu zaboru pruskiego. Organ ściśle współpracował z założonym przez Romana Dmowskiego w Paryżu Komitetem Narodowym Polskim. Po 11 listopada 1918 r. Komitet ujawnił się, zmieniając przy tym nazwę na Radę Ludową, a wkrótce potem – Naczelną Radę Ludową. Jej organem wykonawczym był Komisariat, w którego składzie znaleźli się: ks. Stanisław Adamski i Władysław Seyda, reprezentujący Wielkopolskę, Wojciech Korfanty i Józef Rymer ze Śląska, Stefan Łaszewski z Pomorza oraz Adam Poszwiński reprezentujący Kujawy.
Takie właśnie grono spotkało się wieczorem 28 grudnia w hotelu Bazar – co ważne, bez Paderewskiego, który nie zamierzał się włączać w sprawy Wielkopolan, zadowalając się rolą symbolu, którą perfekcyjnie odegrał. Cele spotkania były dwa. Mniej ważnym w tamtym momencie było przejęcie administracji w mieście, bardziej zaś pilne – uporządkowanie spraw wojskowych. Nie istniał żaden plan walk, nikt nie kontrolował ruchów oddziałów, te z kolei składały się nierzadko z zupełnie przypadkowych ludzi, którzy swoich dowódców traktowali raczej jak kolegów niż przełożonych. Dyscyplina istniała, dopóki starcia miały swój impet. Dla wszystkich jednak było jasne, że w konfrontacji z regularną armią niemiecką takie oddziałki nie będą miały żadnej wartości bojowej. W tej właśnie sprawie skontaktowano się z Warszawą, skąd oczekiwano przysłania dowódcy, który opracowałby konkretną strategię, a przede wszystkim z chaotycznych grupek złożyłby wojsko.
Sprawa jednak była paląca. Nie czekając więc na reakcję stolicy, zaproponowano tymczasowe dowództwo przebywającemu wówczas przypadkowo w Poznaniu kpt. Stanisławowi Taczakowi ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Kapitan nie był oficerem doświadczonym, ale warunkowo zgodził się przyjąć tę funkcję i jak na czas, który miał do dyspozycji, wywiązał się ze swoich obowiązków wzorowo. Nawiązał kontakt z oddziałami, podzielił front na okręgi, wyznaczył dowódców. Kiedy 8 stycznia przybył do Poznania przysłany przez Piłsudskiego Józef Dowbor-Muśnicki – oficer doświadczony w armii rosyjskiej i w walkach z bolszewikami – miał już bardzo ułatwione zadanie.
Należy przyznać, że Powstanie Wielkopolskie miało szczęście do swoich dowódców. Muśnicki również nie miał do dyspozycji zbyt wiele czasu, a dokonał niemal cudu. Nieznacznie tylko zmieniając strukturę istniejących już oddziałów, formalnie zatwierdził dowódców, żołnierzy skoszarował, odebrał przysięgę, ale przede wszystkim natychmiast rozbudował armię, wydając rozkaz mobilizacyjny dla kolejnych trzech roczników. W ciągu kilku tygodni Armia Wielkopolska liczyła dzięki temu ok. 70 tys. ludzi.
W ten sposób bitwy z posiłkami niemieckimi nabrały zupełnie nowego charakteru. Polacy potrafili skutecznie walczyć nawet pod silnym ostrzałem artyleryjskim, zdobywać tak silną wówczas broń jak pociągi pancerne, a przede wszystkim właściwie nieustannie, z niewielkimi i lokalnymi przerwami, pozostawać w ofensywie.
Słowa, które scaliły Polskę
Jest mimo to jasne, że tego powstania nie wygrano na polu bitwy. Już 14 stycznia 1919 r. członkowie Naczelnej Rady Ludowej zwrócili się do przebywającego wówczas w Wersalu Romana Dmowskiego o pomoc w zawarciu rozejmu. Jego wystąpienie podczas konferencji zrobiło na wszystkich piorunujące wrażenie, również dlatego że płynnie wygłosił je po francusku, jednocześnie, jeszcze sprawniej, tłumacząc je na angielski. Co więcej, mowa ta była improwizowana. Podczas wystąpienia był obecny brytyjski publicysta Emile Joseph Dillon. Zanotował później:
„Na ogół największym powodzeniem w bronieniu spraw cieszyli się prawnicy, chociaż jeden z delegatów mniejszych krajów, który zrobił największe wrażenie na przedstawicielach mocarstw większych, nie należał do palestry. Kierownik delegacji polskiej, Roman Dmowski, obrazowy, przekonywający mówca, zwięzły polemista i pomysłowy obrońca, któremu nigdy nie brakło słów, porównania, argumentu ad hominem lub szybkiej i ciętej odpowiedzi, zjednał sobie arbitrów, pomimo że z początku zaliczali się do jego przeciwników – fakt znamienny, jeśli zważymy, że działo się to w zgromadzeniu, gdzie potężne wpływy sprzeciwiały się niektórym żądaniom zmartwychwstającej Polski”.
Polityk wspominał o obecności niemieckiej w Gdańsku, poruszał kwestię niemieckiego wpływu na Ukrainie i Białorusi, sporo miejsca zajęła też sprawa sytuacji w Wielkopolsce. Zapytany wprost o oczekiwania względem zaboru pruskiego odparł, że w tym momencie Polska domaga się zapewnienia wstrzymania wszelkich walk w tym rejonie.
Był to wielki sukces. Po wystąpieniu zaczął wyraźnie zmieniać się klimat wokół Wielkopolski. W Wersalu niemiecki minister spraw zagranicznych Ulrich von Brockdorff-Rantzau – niewątpliwie pod wpływem nacisków mocarstw – stwierdził, że Niemcy zgadzają się, by tereny należące do Rzeszy, a będące z pewnością polskie stały się częścią odrodzonej Polski. Przy czym uznanie, jakie to tereny, pozostawił do rozstrzygnięcia podczas konferencji. Dwa dni później w Trewirze podpisano przedłużenie rozejmu na frontach I wojny światowej – tym razem rozszerzone na teren Wielkopolski.
„[…] Niemcy powinni niezwłocznie zaprzestać wszelkich działań ofensywnych przeciwko Polakom w Poznańskiem i we wszystkich innych okręgach” – zapisano w układzie, dalej, bardzo precyzyjnie, wytyczając linię, której zakazywano przekraczać wojskom niemieckim”.
Formalnie był to koniec zrywu, choć drobne walki toczyły się jeszcze przez jakiś czas – dokument nie określał dokładnie daty. Polacy działali jednak metodą faktów dokonanych. W Poznaniu praktycznie zlikwidowano ślady niemieckiej administracji, w Warszawie posłowie wielkopolscy brali udział w obradach ogólnopolskiego sejmu, a jeden z nich, Wojciech Trąmpczyński, zapewne manifestacyjnie, został wybrany na marszałka.
Kiedy 28 czerwca 1919 r. ogłoszono postanowienia Traktatu Wersalskiego, Wielkopolska od dawna była już polska.
jiw / skp /