Pod koniec lat 40. Polska przyjęła ponad 13 tys. uchodźców z Grecji. "To optymistyczna historia. Polacy zapewnili przybyszom mieszkania, pracę, edukację, nie było właściwie przypadków odrzucenia czy dyskryminacji - mówi PAP Dionisios Sturis, autor książki "Nowe życie".
PAP: Pod koniec lat 40. Polska przyjęła ponad 13 tys. greckich uchodźców. Przed czym uciekali z ojczyzny?
Dionisios Sturis, reporter, potomek greckich uchodźców: Po krwawej wojnie domowej władzę w Grecji objęła prawica i rozpoczęły się masowe prześladowania komunistów, byłych partyzantów, którzy te walki przegrali. Represjami objęto jednak nie tylko komunistów, ale wszystkich ludzi, którzy kojarzeni byli z lewicą, a także ich rodziny. Kilkadziesiąt tysięcy Greków trafiło do więzień, trwały procesy polityczne, w których zapadały wyroki śmierci. Powstawały odizolowane obozy odosobnienia i obozy pracy, do których trafiali byli partyzanci oraz członkowie ich rodzin. Ponad 60 tys. zagrożonych prześladowaniami osób zdecydowało się na emigrację do krajów Bloku Wschodniego. Rozparcelowano ich po różnych krajach, duża grupa trafiła w 1949 roku do Polski. Do połowy lat 70, do upadku junty czarnych pułkowników, ci, którzy uciekli z kraju, byli pozbawieni greckiego obywatelstwa, nie mogli wrócić.
PAP: Greckie dzieci przyjechały do Polski jeszcze wcześniej niż dorośli.
Dionisios Sturis: Wojna domowa w Grecji prowadzona była bardzo brutalnie, trwały bombardowania wiosek za pomocą amerykańskiego sprzętu i bomb z napalmem, mnóstwo cywilów ginęło. Greccy komuniści doszli do wniosku, że trzeba ewakuować dzieci z zagrożonych regionów. Nie chodziło przy tym wyłącznie o ochronę najmłodszych: gdy dzieci wyjechały, łatwiej było rekrutować ich rodziców do walki w partyzantce. Plan był taki, że dzieci po wojnie wrócą do Grecji. Stało się jednak inaczej. Transportowano je do Polski pociągami lub statkami, które w stronę Grecji przewoziły pomoc dla partyzantów: broń i żywność. Tak do Polski trafiło ok. 4 tys. dzieci (w tym także członkowie mojej rodziny – ciotka Kiriaki i wujek Joannis), wiele z nich było wojennymi sierotami. Zaopiekowano się nimi bardzo dobrze, zapewniono im opiekę w specjalnie stworzonych Państwowych Ośrodkach Wychowawczych. Przed końcem wojny domowej Polska przyjęła też sporą grupę ciężko rannych bojowników i leczyła ich w tajnym szpitalu polowym w Dziwnowie na wyspie Wolin. To również piękna karta.
PAP: Pana opowieść o greckiej odysei do Polski w 1949 roku to bardzo optymistyczna historia. Polacy przyjęli i zaopiekowali się dużą grupą ludzi potrzebujących pomocy, obyło się bez tarć i konfliktów.
Greccy komuniści doszli do wniosku, że trzeba ewakuować dzieci z zagrożonych regionów. Transportowano je do Polski pociągami lub statkami, które w stronę Grecji przewoziły pomoc dla partyzantów: broń i żywność. Tak do Polski trafiło ok. 4 tys. dzieci (w tym także członkowie mojej rodziny – ciotka Kiriaki i wujek Joannis), wiele z nich było wojennymi sierotami. Zaopiekowano się nimi bardzo dobrze, zapewniono im opiekę w specjalnie stworzonych Państwowych Ośrodkach Wychowawczych.
Dionisios Sturis: Zdarzały się pojedyncze, niegroźne incydenty, nic poważnego. Grecy i Macedończycy nie doświadczali dyskryminacji, nie byli atakowani, wręcz przeciwnie - przyjaźnili się z Polakami; powstawały mieszane związki i małżeństwa. Wśród tych dawnych uchodźców nasz kraj budzi jak najlepsze emocje. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, mówią o swojej ogromnej wdzięczności wobec Polski - tak często to powtarzają, że aż czułem się chwilami zakłopotany. Przecież nikt tej wdzięczności nie wymaga, poza tym nie ofiarowano im tutaj nie wiadomo jakich luksusów. Dostali podstawową pomoc: darmową edukację, pracę, opiekę medyczną. Szczególnie wdzięczni są starsi. Ci, którzy znali okrucieństwo wojny i pamiętają, jak dobrze ich przyjęto w Polsce. Młodsi, którzy urodzili się już w Polsce, czują, że mają dwie ojczyzny, są zarówno Grekami jak i Polakami; mają tutaj przyjaciół, rodziny. Historia greckiej emigracji w Polsce jest rzeczywiście optymistyczną opowieścią.
PAP: Pana książka, która o tym opowiada, wpisuje się w ciąg dyskusji o przyjmowaniu uchodźców. Jak to się stało, że 70 lat temu powitaliśmy Greków z otwartymi ramionami, a w ostatnich latach nastawienie Polaków do przyjmowania w Polsce ofiar wojny, osób zagrożonych wojną lub represjami, zwłaszcza z krajów muzułmańskich, nie jest entuzjastyczne?
Dionisios Sturis: Może jest tak, że im więcej człowiek ma, tym mniej chętnie się dzieli? Po wojnie Polska była bardzo biedna. Poza tym pod koniec lat 40. Polacy lepiej pamiętali realia wojny, znali je z własnego doświadczenia, kilka lat wcześniej cierpieli to samo, co Grecy. Może to powodowało empatię, solidarność?
PAP: Co się przez te 70 lat zmieniło, że nie chcemy teraz uchodźców u siebie?
Dionisios Sturis: Choć nadal żywimy się wojną – poprzez filmy czy książki – zapominamy chyba, czym jest faktyczna wojenna groza, gdy człowiek boi się o życie swoje i swoich najbliższych i jest gotów podjąć nawet najbardziej ryzykowną decyzję, by to życie ocalić. Dziś taka decyzja to na przykład przeprawa przez Morze Śródziemne i próba dotarcia do Europy. Poza tym wychodzą z nas w ostatnich latach wstydliwe uprzedzenia, ksenofobia, rasizm. Nie chcemy w Polsce uchodźców o ciemnej karnacji, z jakiegoś powodu czujemy się od nich lepsi. Jeśli do tego wyznają islam, stają się dla nas wrogami numer jeden. Muzułmanów błędnie utożsamiliśmy z terrorystami, boimy się ich, a władze celowo ten strach podsycają.
PAP: Ale z greckimi uchodźcami także nie mieliśmy wspólnoty w religijnej, różnice kulturowe były bardzo wyraźne.
Choć nadal żywimy się wojną – poprzez filmy czy książki – zapominamy chyba, czym jest faktyczna wojenna groza, gdy człowiek boi się o życie swoje i swoich najbliższych i jest gotów podjąć nawet najbardziej ryzykowną decyzję, by to życie ocalić. Poza tym wychodzą z nas w ostatnich latach wstydliwe uprzedzenia, ksenofobia, rasizm.
Dionisios Sturis: Przybysze z Grecji to byli w większości ateiści, ludzie lewicy, komuniści Nie chrzcili swoich dzieci, nie posyłali ich na lekcje religii, sami nie chodzili na msze do kościoła. I nikomu to nie przeszkadzało. Wyglądali inaczej, mówili w innym języku, starali się gotować według greckiej tradycji. Pomimo tych różnic jednak, integracja następowała szybko i bez problemów.
PAP: Wśród greckich emigrantów, którzy osiedli w Polsce było wielu komunistów. Czy angażowali się jakoś w komunistyczny system władzy?
Dionisios Sturis: Wielu z nich zapisało się do PZPR, ale nic nie wiem o tym, żeby z tego środowiska wyszli jacyś działacze komunistyczni, którzy angażowaliby się w polską politykę. Oni stale wierzyli, że lada chwila będą mogli wrócić do Grecji. To była ich wielka nadzieja i wielkie marzenie. Przy okazji wspólnych zabaw zawsze wznosili ten sam toast: „oby za rok już w ojczyźnie”.
PAP: Czy w dobrym nastawieniu Polaków do greckich uchodźców miał znaczenie fakt, że przybyszów osiedlano na Ziemiach Odzyskanych?
Dionisios Sturis: Na pewno tak. Niemal wszystkie miejsca, gdzie Grecy się pojawili, położone były w regionach, dokąd Polacy sami przybyli zaledwie kilka lat wcześniej i gdzie nie zdążyli jeszcze zapuścić korzeni. Chodzi na przykład do Dolny Śląsk – Zgorzelec, Wałbrzych, Wrocław, Legnicę, Ścinawę, Bielawę, skąd pochodzi słynna piosenkarka Eleni, czy mój rodzinny Chojnów. Ale Grecy i Macedończycy odcisnęli też piętno na bieszczadzkim Krościenku – małej wiosce w pobliżu Ustrzyk Dolnych, która na skutek umowy o zmianie granic z ZSRR ledwo co została włączona do Polski. Do okolicy zjeżdżali Polacy z Lubelszczyzny, którzy stanowili mniejszość oraz Grecy i Macedończycy, którzy zrobili z Krościenka de facto „małą Grecję”. Założyli tam legendarną spółdzielnię rolniczo-produkcyjną „Nowe Życie”, która działa do dziś.
PAP: Czy Grecka emigracja pozostawiła ślad w polskiej kulturze?
Dionisios Sturis: Uchodźcy, którzy zjawili się w Polsce, pochodzili z zacofanych regionów Grecji, większość z nich ukończyła zaledwie kilka klas szkoły podstawowej, często byli to wręcz ludzie niepiśmienni. Inteligenci stanowili zaledwie ułamek procenta. Mimo to Grecy bardzo doceniali możliwości edukacji, jakie Polska dawała ich dzieciom. W każdym domu, co potwierdza niemal każdy mój rozmówca, kładziono nacisk na to, żeby dzieciaki się uczyły, studiowały i zdobywały konkretne zawody. Stąd właśnie wzięli się liczni architekci, pielęgniarki, lekarze, nauczyciele czy inżynierowie o greckich nazwiskach – jak Thanasis Kamburelis, matematyk, zatrudniony w Elwro, o którym mówiono, że jest „mózgiem polskich komputerów” – bez niego nie było słynnej „Odry”. Razem z żoną Kamburelis opracował też słownik polsko-grecki i grecko-polski. W latach 70. zapanowała z kolei moda na grecką muzykę, więc powstawało wiele zespołów jak Prometeusz, Hellen i pewnie kilkanaście innych. Eleni, Ilias Wrazes, Milo Kurtis, tenor Paulos Raptis, genialny Jorgos Skolias - to muzycy, którzy zaistnieli na polskiej scenie. Warto wymienić także pisarza i poetę Nikosa Chadzinikolau, który przetłumaczył na polski między innymi „Greka Zorbę” Kazantzakisa.
PAP: Czy potomkowie greckiej emigracji z lat 40. pamiętają o swoim pochodzeniu? Na przykład czy ciągle nadają dzieciom greckie imiona?
Dionisios Sturis: Zdarza się, ale przeważnie równolegle funkcjonuje też imię polskie lub spolszczona wersja imienia greckiego – jak w moim przypadku: Dionis. Większość bohaterów mojej książki miała greckie imiona używane w domu i polskie, którymi posługiwali się ich koledzy oraz koleżanki. Jorgos był Jurkiem, Antonis – Antkiem, Michalis – Michałem, Vasillis – Wackiem, a Xanthi - Kasią. Robiąc wywiad z Eleni dowiedziałem się, że ona sama mówi o sobie Helcia.
PAP: Jak potomkowie uchodźców, którzy zdecydowali się nie wracać do Grecji i do dziś żyją w Polsce, kultywują swoje pochodzenie?
Dionisios Sturis: W kilku miastach m.in. w Gdyni, Warszawie, Wrocławiu czy Zgorzelcu działają greckie stowarzyszenia. Ich działacze są dość aktywni i biorą udział w lokalnych imprezach, zwłaszcza takich, które mają pokazać różnorodność kulturalną danego regionu. Raz w roku organizowany jest zjazd grecki w Dziwnowie na terenie jednostki wojskowej, gdzie kiedyś mieścił się szpital dla rannych partyzantów – zjawiają się tam również zaproszeni goście z Grecji. Z kolei w Zgorzelcu od lat organizowany jest festiwal piosenki greckiej. Krościenko było ważne właściwie dla wszystkich Greków w Polsce, spora grupa tam mieszkała a wielu przyjeżdżało na wakacje. W zeszłym roku udało się tam zorganizować Dni Kultury Greckiej i Polskiej, na które przyjechało kilkaset osób z Polski i z Grecji. Dawni uchodźcy i ich potomkowie nie są może szczególnie przebojowi, ale w miarę możliwości starają się dbać o zachowanie pamięci o wydarzeniach sprzed blisko 70 lat. Wiedza o tym, jak kiedyś umieliśmy pomagać uchodźcom, jest dziś szczególnie ważna.
Książka "Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji" Dionisiosa Sturisa ukaże się pod koniec marca nakładem wydawnictwa W.A.B.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ mars/aszw/