Zdaniem b. prezydenta Gdańska prof. Jerzego Młynarczyka, strajki w sierpniu 1980 r. były na rękę części establishmentu PZPR, który dążył w ten sposób do usunięcia ze stanowiska ówczesnego szefa partii Edwarda Gierka.
PAP: W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o strajku w Stoczni Gdańskiej?
J.M.: Zawiadomiło mnie o tym kierownictwo milicji, a także komitet wojewódzki PZPR - przyjaźniłem się z I sekretarzem wojewódzkim partii w Gdańsku Tadeuszem Fiszbachem. Dostałem od razu polecenie, żeby "siedzieć na tyłku" i pilnować miejskich spraw, a oni to znaczy Fiszbach oraz wojewoda gdański Jerzy Kołodziejski wezmą na swoje barki stocznię i kontakt z centralą. Myśmy jednak już dłuższego czasu wiedzieli, że coś takiego się szykuje. Nie było tylko wiadomo w jakiej to będzie formie: strajku czy może manifestacji na ulicy. Ja to wiedziałem z dwóch źródeł. Po pierwsze od mojego przyjaciela Klemensa Gniecha, wtedy dyrektora Stoczni Gdańskiej. Pamiętam, że 2 sierpnia urządzałem urodzinowe spotkanie i wtedy właśnie Gniech powiedział mi, że w stoczni jest gorąco i może dojść do jakiegoś protestu. On miał bowiem niezłe kontakty z tymi opozycyjnie nastawionymi robotnikami. Poza tym, w tym okresie dostawałem regularnie na biurko kopie raportów Służby Bezpieczeństwa, mającej rozbudowaną sieć agentów w stoczni. Tam bez żadnych ogródek była mowa o nastrojach wśród robotników w zakładzie, że "się zbierają, dyskutują, że ten powiedział to, a ten tamto". I to nie były lukrowane sprawozdania na plenarne posiedzenia komitetów partyjnych.
PAP.: 19 sierpnia w Trójmieście pojawiła się ulotka podpisana przez Pana oraz prezydentów Gdyni Jana Krzeczkowskiego i Sopotu Lecha Świątkowskiego apelująca o przerwanie strajku - "(...) Nie ocknijmy się za późno, nie dopuśćmy, aby nasze dzieci prosiły nas o chleb i szklankę mleka, a nad chorymi zawisła groźba braku szybkiej, skutecznej pomocy (...) Przywróćmy naszym miastom atmosferę stabilności i spokoju o dzień jutrzejszy, atmosferę życia".
J.M.: Nie miałem z tą ulotką nic wspólnego. Przybiegł do mnie mój asystent i opowiada, że na mieście krąży jakaś odezwa trzech prezydentów. "To jest jakaś prowokacja, czy Pan coś o tym wie?" - pyta. Ja mu odpowiedziałem, że pierwsze słyszę o tym od niego i poprosiłem, żeby przyniósł jeden egzemplarz.
PAP: Jak była wówczas Pańska reakcja?
J.M.: Zdenerwowany zadzwoniłem do sekretariatu Komitetu Wojewódzkiego i mówię do nich: "Co wy za bzdury wyprawiacie?"
PAP: I to Pański przyjaciel Fiszbach wplątał Pana w takie kłopoty?
J.M.: Fiszbach też o tym nie wiedział. To była inicjatywa niższego szczebla komitetu partii w porozumieniu z wojewodą. Jak potem próbował mi tłumaczyć wysoki fukcjonariusz KW: "Wiesz, trzeba było to zrobić, a nie było czasu skonsultować się z wami". Moi koledzy z Gdyni i Sopotu też oczywiście nic o tym nie wiedzieli. Ja nawet bym się zgodził na podpisanie jakiejś odezwy swoim nazwiskiem, bo byłem przecież częścią lokalnego establishmentu. Nie mogłem się wyprzeć mojej pozycji, nie doznałem nagle iluminacji, aby móc wszystko rzucić i stanąć po stronie ludu. Tylko ta ulotka zawierała kilka elementarnych błędów politycznych.
PAP: Jakich?
J.M.: Otóż wzywano mieszkańców Gdańska do zachowania spokoju, a ci mieszkańcy Gdańska zachowywali się nad wyraz spokojnie. Napisano jakieś głupstwa, że nie będzie mleka, gdy tymczasem w sklepach jedzenia nie brakowało i nie groził nikomu żaden głód.
PAP: Jak funkcjonowało miasto podczas tych dwóch tygodni strajku?
J.M.: Różnie. Największy problem był oczywiście z komunikacją - stanęły tramwaje i autobusy. To była katastrofa, byliśmy bezradni. Próbowaliśmy uruchomić jakiś transport zastępczy, ale to się nie powiodło. Mogliśmy jedynie apelować do kierowców prywatnych samochodów, aby w miarę możliwości zabierali ludzi z przystanków i podwozili. Na szczęście jeździła Szybka Kolej Miejska. Staraliśmy się utrzymać przede wszystkim zaopatrzenie w sklepach. Strajkujący chcieli wprowadzić prohibicję, ale my byliśmy wobec tego sceptyczni i alkohol był sprzedawany. Ogólnie rzecz biorąc, miasto, mimo tych trudności, nie było jednak sparaliżowane. Ja w tym czasie nie wychodziłem praktycznie z urzędu, miałem nawet łóżko w gabinecie. Czasem wracałem do domu, aby zmienić ubranie i bieliznę. Jak opuszczałem urząd to zawsze meldowałem o tym Fiszbachowi. Oczywiście, codziennie odbywały się zebrania ścisłego kierownictwa partyjnego, wojskowego i przedstawicieli SB, ale ja w nich nie uczestniczyłem.
PAP: Odwiedził Pan w tym czasie Stocznię Gdańską?
J.M.: Nie. Ale byłem w porcie po wybuchu strajku i pełniłem tam rolę zbliżoną do mediatora między kierownictwem zakładu a strajkującymi. Poza tym, podjąłem decyzję, która potem była mocno krytykowana na egzekutywie partyjnej, o dostawie tam prowiantu. Tłumaczyłem: "Tam przecież siedzą ludzie, oni muszą coś jeść". Sam dyrektor portu, którego dość dobrze znałem, prosił mnie, aby załatwić jakiś posiłek.
PAP: Czy oprócz zarządzania miastem w czasie strajku miał Pan jeszcze jakieś inne doświadczenia związane z protestem?
J.M.: Z racji swojego prawniczego wykształcenia uczestniczyłem w rokowaniach dotyczących rejestracji "Solidarności". Władza wówczas trochę przeciągała ten proces, była ciekawa jak będzie wyglądała struktura związku - powierzono mi zadanie, aby to sprawdzić. Pamiętam, że tuż po strajku przyjechał z Warszawy mecenas Władysław Siła-Nowicki z gronem doradców. W Urzędzie Wojewódzkim odbyła się taka kilkunastogodzinna tajna narada. W pewnym momencie doszło do komicznej sytuacji. Nasze delegacje już lekko przysypiały ze zmęczenia i znużenia. Siła-Nowicki zaczął mi rysować na kartce jak będzie wyglądała struktura związku - mam zresztą zachowane te notatki w domu - regiony i ich podporządkowanie. Ja patrzę na ten rysunek i mówię: "Panie mecenasie, to wy tworzycie strasznie scentralizowaną organizację. Partia w porównaniu z tym to jest bractwo św. Zyty, gdzie się bez przerwy głosuje". A na to Siła-Nowicki z emfazą w głosie: "Bo my chcemy być tak silni jak Bolesław Chrobry". Ja szybko odparowałem: "Ale Bolesław Chrobry był lennikiem cesarza Ottona". W tym momencie ludzie się ocknęli i zaczęli się głośno śmiać. Siła-Nowicki próbował jeszcze ratować sytuację i powiedział: "Tak owszem, ale potem się wyemancypował".
PAP: Choć nie był Pan bezpośrednio zaangażowany w negocjacje ze strajkującymi w Stoczni Gdańskiej to musiał mieć Pan przemyślenia na temat tego, co tam się dzieje.
J.M.: Byłem świadom, że dzieje się coś historycznego, że nadchodzi wielki przełom. Byłem przecież świadkiem Czerwca' 56 w Poznaniu, gdzie wtedy mieszkałem, widziałem Marzec'68 i Grudzień'70. I to, co się działo w sierpniu w Gdańsku było nieporównywalne z tamtymi wydarzeniami. Na same postulaty strajkujących patrzyłem raczej bez emocji. Wiedziałem, że ci ludzie w części mają rację, ale niektóre żądania były nierealne, niezależnie kto by wówczas sprawował władzę.
PAP: A postulat utworzenia wolnych związków zawodowych?
J.M.: Ja na to patrzyłem bardziej z punktu widzenia prawnego. Przecież u mnie w Urzędzie Miejskim chciano organizować "Solidarność" jeszcze przed oficjalną rejestracją związku i ja to zabroniłem na piśmie. Po drugie, tłumaczyłem im, powołując się na przedwojenne zasady, że urzędnik państwowy nie może należeć do związku zawodowego. Przyleciał do mnie wtedy Leszek Kaczyński z pretensjami na czele z ekipą z regionu. Próbował mi wyjaśniać, że pracownik może się zrzeszać w związku na podstawie umowy o pracę. Ja na to spokojnie: "Tak panie doktorze - on był wtedy świeżo upieczonym doktorem ze specjalizacji prawa pracy - ale każdy urzędnik podpisał oprócz tego jeszcze osobne zobowiązanie o tym, że będzie respektował zasady państwa socjalistycznego. To jest organ władzy". A on o tym nie wiedział. Pokazałem mu takie oświadczenie. Przyznał mi wówczas rację i nawet przeprosił. A gdyby chcieli to mogli by mnie wówczas na taczkach wywieźć z urzędu. W końcu jak "Solidarność" zarejestrowano w sądzie, to komisja zakładowa związku w urzędzie powstała - machnąłem już na to ręką.
PAP: Dlaczego, Pana zdaniem, PRL-owska władza ugięła się pod presją robotników i podpisała z nimi porozumienia?
J.M.: Sam się nad tym wielokrotnie zastanawiałem. Bo jeśli ktoś uważa, że władza nie miała wtedy możliwości rozprawienia się z opozycją to jest w grubym błędzie - do dyspozycji był przecież cały aparat bezpieczeństwa: wojsko, milicja, SB. W Polsce stacjonowała też armia ZSRR i to nie byli przecież rezerwiści, ale frontowe jednostki.
Nie ulega wątpliwości, że osoby występujące przeciwko władzy w wielu przypadkach miały rację. I na przykład nasze kierownictwo województwa wiedziało o tym doskonale - mogę tu wymienić nazwiska ludzi pełniących najwyższe wtedy funkcje polityczne i administracyjne. Wielokrotnie z nimi rozmawiałem, to były szczere rozmowy, nie gdzieś u cioci na imieninach, pod poduszką. Ja przez jakiś czas pomagałem w pisaniu referatów dla Tadeusza Fiszbacha, który oprócz funkcji I sekretarza wojewódzkiego PZPR był też członkiem Biura Politycznego partii, a więc w pewnym momencie był kandydatem na I sekretarza.
Na pewnym etapie, przynajmniej w sferze werbalnej, te nasze poglądy zyskiwały akceptację niektórych przedstawicieli z centrali partii. Powiem zupełnie szczerze, o czym jeszcze nigdy nie mówiłem - byłem kiedyś na takiej kameralnej kolacji w Gdańsku już po sierpniu 1980 r. z udziałem I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani. Pamiętam wówczas wypowiedziane przez niego zdanie: "Póki ja jestem I sekretarzem siłowego rozwiązania nie będzie". Nie można więc mówić, że wierchuszka była jednomyślna, że był tylko "dobry Gdańsk" i ta "zła Warszawa".
PAP: Jaką miał Pan wówczas opinię o samych strajkujących?
J.M.: Tu chyba dotykamy istoty sprawy, fenomenu tego ruchu. Czytałem kiedyś wspomnienia Michaiła Tuchaczewskiego, który dowodził armią radziecką w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. Książka została opublikowana w latach 20. tylko raz i po rosyjsku. Napisał on w tych wspomnieniach takie zdanie: "my tej kampanii w 1920 r. nie mogliśmy wygrać dlatego, że stanął przeciwko nam najbardziej twardy przeciwnik - ideowa młodzież inteligencka i robotnicza". To samo, moim zdaniem, powtórzyło się w roku 1980. Tu też wokół przywódców opozycji zgromadziło się takie właśnie młode, pełne idei pokolenie robotniczo-inteligenckie. Pamiętam z tamtych lat moje rozmowy z robotnikami. Oni nie odbiegali ogólnym rozeznaniem i wiedzą o świecie od młodzieży studenckiej, z którą miałem na co dzień do czynienia jako pracownik Uniwersytetu Gdańskiego. W tego rodzaju przewrotach o charakterze rewolucyjnym, a nikt nie może zaprzeczyć, że mieliśmy wtedy do czynienia z rewolucją, wykształciła się też zdeterminowana kadra przywódcza.
PAP: Czy miał Pan osobisty kontakt z Lechem Wałęsą?
J.M.: Rozmawiałem z nim raz w życiu, przy okazji wizyty u niego jakiegoś dyplomaty. Znałem natomiast osobiście kilku działaczy z drugiego szeregu tj. Lecha Kaczyńskiego, który był moim kolegą uniwersyteckim, przyjmowałem go do pracy na uczelni; następnie Czesława Nowaka z Portu Gdańskiego, Alojzego Szablewskiego ze Stoczni Gdańskiego i wówczas tramwajarkę Henrykę Krzywonos. To byli ludzie, którzy mi autentycznie imponowali, ponieważ byli ideowi. Byli także - może zabrzmi to patetycznie - nieustraszeni. Dla mnie człowiek nieustraszony to nie jest ten, co nie odczuwa lęku, ale ten, który wie co to jest strach i umie go przełamać. I oni byli właśnie tacy. Przecież nie mogli być wcale pewni, że władza po raz kolejny nie użyje siły, mimo to jednak walczyli o swoje racje z otwartą przyłbicą. Każdy z nich byl indywidualnością. Z takimi ludźmi władza nie miała szans wygrania tej batalii.
PAP: Czy strajki w 1980 r. mogły inspirowane przez Służbę Bezpieczeństwa?
J.M.: To raczej niemożliwe. Ale sądzę, że najpierw te lipcowe protesty w Lublinie, a potem w Gdańsku były na rękę części establishmentu partyjnego. Chcieli bowiem odstawić Gierka na boczny tor. Myśleli, że jak doprowadzą do niepokojów społecznych, to uda się go pozbawić stanowiska, a potem szybko protest spacyfikować. Uczestniczyłem w takich rozmowach, podczas których mówiło się, że jest w Warszawie grupa działaczy, która rozumowała w ten sposób "posunie się Gierka, ludziom sypnie się pieniądz, uspokoją się i już mamy w ręku władzę". Tylko się przeliczyli. Bo opozycji nie chodziło przecież o zamianę jednej ekipy na drugą, tylko demontaż całego systemu. Byłem osobiście świadkiem rozmowy, jak ktoś z komitetu wojewódzkiego PZPR dzwonił do Warszawy i składał raport jak wygląda sytuacja strajkowa. Rozmowa odbywała się z nagłośnieniem więc ją dobrze słyszałem. Po drugiej stronie był jakiś kadrowy pracownik partii. I ten członek Komitetu Centralnego wcale nie żartobliwie powiedział "Oj mało, mało tego. Słabo się jakoś staracie towarzysze". Chodziło mu o skalę protestu.
PAP: Co Panu osobiście najbardziej utkwiło w pamięci z sierpnia 1980 r.?
J.M.: Niewątpliwie myślalem, jaka będzie moja przyszłość. Wiedziałem jedno, że nie pójdę w rydwanie zwycięzców, bo ja się nie wstydziłem niczego, co wcześnie zrobiłem. Na funkcji prezydenta Gdańska w 1977 r. znalazłem się przypadkowo, była to jednoosobowa decyzja Fiszbacha. Nie czułem się jakimś aparatczykiem partyjnym. Moja rodzina pochodzi z Wilna, ojciec przed wojną był aktywnym członkiem PPS-u. W 1980 r. byłem już doktorem habilitowanym nauk prawnych i byłem przekonany, że jakieś miejsce w życiu sobie znajdę, na przykład na uczelni, a w najgorszym wypadku wyjadę za granicę. Nie był to więc lęk o byt. Jak się okazało, w trzy dni po wprowadzeniu stanu wojennego wyrzucono mnie z pracy i wróciłem do pracy w Instytucie Morskim.
PAP: Jakie są Pana zdaniem dokonania Sierpnia'80?
J.M.: Nie będę tu w żaden sposób oryginalny - diametralnie zmienił Polskę. Dał szansę wybicia się wielu ideowym ludziom, ale też, niestety, różnej maści karierowiczom. (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2010 r.)