Podczas akcji "Wisła" przesiedlano nie tylko ludność ukraińską i rodziny mieszane, ale także niektóre rodziny polskie - mówi prof. Jan Pisuliński z Instytutu Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego. Według niego Polacy mogli stanowić nawet 10 proc. wysiedlonych.
PAP: Czy źródła historyczne potwierdzają, że w czasie akcji "Wisła" przesiedlano również Polaków?
Jan Pisuliński: Tak, jest to potwierdzone źródłowo. W sprawozdaniach z deportacji są dowody, że zapisywano także rodziny polskie. W ich przypadku były dwie formy wyjazdów. Zdecydowaną większość polskich rodzin, które wyjechały, przesiedlono przymusowo, ale zdarzały się też wyjazdy dobrowolne.
Zgodnie z pierwotnym rozkazem dla Grupy Operacyjnej "Wisła" przesiedlać miano wszystkie odłamy ludności ukraińskiej, włącznie z Łemkami, mieszane rodziny polsko-ukraińskie oraz te rodziny polskie, które podejrzewano o współpracę z UPA.
Później zmieniono tę zasadę, gdyż okazało się, że przesiedla się właściwie wszystkich, bo niemal wszystkich można było pod to podciągnąć. Dlatego zrezygnowano z wysiedlania rodzin polskich. Pozostano tylko przy rodzinach ukraińskich i tych rodzinach mieszanych, którym można było udowodnić współpracę z UPA.
Trzeba też zaznaczyć, że na terenach na południe od Baligrodu, czyli w jednym z rejonów, z których przesiedlano na początku, ewakuowano wszystkich, całe wsie, ale tam nie było wielu rodzin polskich. Tłumaczono to tym, że nie jest możliwe zapewnienie ochrony pozostałym na miejscu przed podziemiem ukraińskim.
Jan Pisuliński: Część polskich rodzin wysiedlano pod zarzutem współpracy z UPA, ale pozostałe były zwolnione z przesiedleń, wydawano im nawet specjalne zaświadczenia. Jednak niektóre z takich osób chciały jechać wraz z resztą wsi. Było więc trochę ochotników, którzy nawet o to upraszali.
PAP: Jakie były powody tych dobrowolnych wyjazdów, o których Pan wspomniał?
Jan Pisuliński: Część polskich rodzin wysiedlano pod zarzutem współpracy z UPA, ale pozostałe były zwolnione z przesiedleń, wydawano im nawet specjalne zaświadczenia. Jednak niektóre z takich osób chciały jechać wraz z resztą wsi. Było więc trochę ochotników, którzy nawet o to upraszali.
Trzeba pamiętać, że był to teren pogranicza etnicznego, w związku z tym liczne były rodziny polsko-ukraińskie i często niemal cała wieś była w jakiś sposób spowinowacona. Ci ludzie tłumaczyli, że chcą jechać dobrowolnie, dlatego, bo boją się zemsty UPA, jeśli pozostaną. A poza tym - jak mówili - gdy przyjdą tu osadnicy, to będą dla nich obcy, więc wolą wyjechać ze "swoimi".
Później zresztą władze namawiały, żeby ci, którzy zostali zwolnieni z przesiedlenia, nie wyjeżdżali dobrowolnie, bo obawiano się, że nie będzie miał kto gospodarować, a pozostały przecież obsiane pola.
PAP: Jaka była skala wysiedleń polskich rodzin?
Jan Pisuliński: W województwie lubelskim badała to potem Najwyższa Izba Kontroli, która stwierdziła, że ok. 10 proc. wysiedlonych to były rodziny polskie. Nie ma natomiast danych dotyczących woj. rzeszowskiego, ale trzeba założyć, że była to podobna liczba. W sumie wyjechało więc kilkanaście tys. rodzin polskich albo polsko-ukraińskich, bo oczywiście na pograniczu tożsamość narodowa często była słabo zakorzeniona.
Było wiele rodzin, gdzie jedno z małżonków było wyznania rzymskokatolickiego, a drugie grekokatolikiem. W przypadku takich związków obowiązywała niepisana zasada, że córki dziedziczą obrządek po matce, a synowie po ojcu. W związku z tym tożsamość religijna takich rodzin była sztuczna, a to ona była wyznacznikiem tożsamości narodowej, dlatego, że administracja zaliczała do Ukraińców wszystkich, którzy byli grekokatolikami bądź prawosławnymi.
PAP: Czy wśród polskich rodzin przesiedlonych w czasie akcji "Wisła" były również takie, które władze uznały za podejrzane ze względów politycznych?
Jan Pisuliński: Były takie przypadki. Generalnie władze lokalne, korzystając z tego, że jest przesiedlenie, starały się pozbyć różnego "niechcianego elementu". Administracja, milicja, aparat bezpieczeństwa na szczeblu powiatowym po prostu wpisywały na listy wszystkich ludzi, którzy mogli sprawiać jakieś problemy. Jedną z tych kategorii były osoby powiązane z polskim podziemiem niepodległościowym. Ale pod taką kwalifikację mogli też trafić różnego rodzaju "podejrzani", np. złodzieje wiejscy albo volksdeutsche.
Pozbywano się po prostu ludzi, których nie chciano, w grę mogły więc wchodzić także jakieś względy osobiste. Były np. skargi do dowództwa, że kogoś wpisano na listę do wysiedlenia, bo ktoś doniósł na niego, że jest Ukraińcem, licząc, że przejmie potem dom. Takie niskie zachowania się zdarzały.
Na ogół władze zwierzchnie starały się ściśle realizować założenia akcji i wysiedlać tylko Ukraińców, więc jeżeli takie przypadki wykryły, to starały się anulować te wysiedlenie. W praktyce nie były jednak w stanie nad tym zapanować ze względu na dużą skalę przesiedleń.
PAP: Wątek przesiedleń polskich rodzin w ramach operacji "Wisła" nie przebił się chyba nigdy do naszej pamięci historycznej?
Jan Pisuliński: Na prośbę Związku Ukraińców pisałem kiedyś o tym w "Naszym Słowie", ale była to publikacja w jęz. ukraińskim. Piszę też o tym w swojej najnowszej książce pt. "Akcja Specjalna +Wisła+", która ukazała się w tym tygodniu. Ale generalnie był to wątek, którego w ogóle nie podejmowano. Pisano, że przesiedlano Ukraińców i rodziny mieszane. Nie zastanawiano się nad tym, że przesiedlano również Polaków. Nikt tego po prostu nie badał przez kilkadziesiąt lat.
Myślę, że warto to nagłaśniać. Taką rolę mogą odegrać media, bo siłą rzeczy prace naukowe nie mają takiego rozgłosu. Trzeba uświadamiać ludziom, że akcja "Wisła" była przede wszystkim zbrodnią władz komunistycznych wobec obywateli własnego państwa i tak naprawdę pod szyldem wysiedlania Ukraińców wysiedlano wszystkich, również tych, którzy często nie czuli się Ukraińcami.
Rozmawiał Marcin Boguszewski (PAP)
mbo/