Józef Przybylski, jeden z sygnatariuszy Porozumień Sierpniowych w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r., uważa, że z sukcesu strajkujących została dziś jedynie demokracja w Polsce, na której cieniem kładą się kłótnie partyjne.
PAP: 14 sierpnia 1980 r. wybucha strajk w Stoczni Gdańskiej. Co Pan robił w tym dniu?
J.P.: Pracowałem jako spawacz w przedsiębiorstwie Remontowo-Montażowym Przemysłu Okrętowego Budimor. Było u nas 1500 pracowników. Ktoś przyjechał ze stoczni i powiedział, że jest tam strajk. W warsztacie zebrała się nas grupa i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Padło na to, że trzeba kogoś wysłać do stoczni Trzeba kogoś wysłać do tej stoczni. I pojechaliśmy w trójkę samochodem, jeden z brygadzistów u nas jeździł na pół etatu na taksówce. A tam na bramie stoczniowcy z opaskami nie wpuścili nas do środka i wróciliśmy z powrotem.
PAP: I co było dalej?
J.P.: To było już następnego dnia. W jakimś pucharze czy szklance, kwoty już nie pamiętam, trzymałem pieniądze od kolegów z zakładu. Od chyba 1978 r. zbierałem bowiem w firmie kasę na druk niezależnego pisma "Wolne słowo". Zabrałem więc te pieniądze i poszedłem do piekarni. 300 metrów od miejsca gdzie mieszkałem w Nowym Porcie, był piekarz -Graczyk. Wziąłem od niego chleb, jeszcze ciepłe bochenki były. Co ciekawe, ten piekarz nie chciał zapłaty. To było dla mnie duże zaskoczenie. Poczułem wtedy że ludzie są skonsolidowani, że coś się dzieje wielkiego. Z zakładu pożyczyłem Żuka. Dorzuciłem jeszcze kilka pięciokilogramowych baniaków marmolady, cukru, smalcu i margaryny - i cały ten prowiant zawiozłem na stocznię. Powiedziałem strażnikom, że chciałbym do Bogdana Borusewicza. A jeden z nich na to: "No co piekarza nie wpuścisz? Idź". I tak znalazłem się w stoczni.
PAP: Rozumiem, że już przed strajkiem był Pan zaangażowany w działalność antykomunistyczną?
J.P.: W domu byłem wychowany na Radiu Wolna Europa, które trąbiło u nas od lat 50. Zawsze miałem takie marzenie, żeby poznać kogoś z tych ludzi. W gazetce „Wolne słowo” był podany adres w Sopocie do Bogdana Borusewicza.Wpadłem kiedyś do szatni po wypłacie w Budimorze. I mówię do kolegi, chyba Jurek miał na imię: "Daj 50 zł". Nie zawahał się, a inni też nie żałowali pieniędzy. Wszyscy myśleli, że ja pójdę z tą kasą na jakąś "metę", po wódkę. Zebrałem tego chyba z ponad 4 tys. zł. A ja powiedziałem, że to zbiórka na "Wolne słowo". Oświadczyłem im otwarcie, że kto nie chce tego dotować, to mu zaraz oddam pieniądze. I proszę uwierzyć, że nikt się wycofał, może ze wstydu, ale to nieważne. Z tymi pieniędzmi wsiadłem w taksówkę i pojechałem do Borusewicza. Drzwi otworzył mi młody mężczyzna. Trochę się zdziwiłem, bo spodziewałem się, że zobaczę jakiegoś starszego pana. Milcząco pokazał mi palcem na sufit dając do zrozumienia, że mieszkanie jest na podsłuchu. Jak tam jechałem to wymyśliłem sobie, że jeśli milicja mnie zatrzyma to będę tłumaczył, że wiozę pieniądze na lekarstwo dla dziecka z zagranicy. Weszliśmy do drugiego pokoju, miał tam pełno bibuły. Ja napisałem na kartce, że mam ze sobą pieniądze. A on na to, jakie chcesz hasło. To mu szybko odpisałem "Jurek i inni". I tak to się później ukazało w "Wolnym Słowie". Potem napisałem mu swój adres. On natychmiast spalił tę kartkę. Potem przyjechał do mnie chyba po trzech dniach. Już byłem nawet trochę załamany, że się nie pojawi. Jak zobaczył, że mieszkam tylko z córką, to wstawił mi dwa powielacze. Piotr Kapczyński i jego brat, Krzysiu Wyszkowski, Ania Młynnik potem na nich drukowali. Ja byłem totalnie utajniony. Był taki mecz piłkarski w 1979 r. ludzi z WZZ kontra Ruch Młodej Polski. Chciałem też w nim zagrać, grałem bowiem dość dobrze w piłkę, miałem buty w domu. Borusewicz tylko stuknął się w czoło i powiedział: +Czyś ty zgłupiał? Gdzie ty tam pojedziesz? Milicja wszystkich zgarnie, a ty masz w domu powielacze". Szczęka mi wówczas opadła.
PAP: Czy nie miał Pan kłopotów w Budimorze w związku z tą aktywnością opozycyjną?
J.P.: Niespecjalnie. Ale za to, chyba to było w 1979 r., wybieraliśmy na wydziale delegata to tamtych związków zawodowych. Ktoś podał moją kandydaturę, oprócz mnie startował też stolarz Michał Kocjan. Byłem święcie przekonany, że wygram w cuglach te wybory. Okazało się, że przegrałem sromotnie. Byłem mocno tym zaskoczony, ale majster wziął mnie na bok i mówi: "Józek, to ja namówiłem brygadę, żeby nie głosowali na ciebie, bo wolimy nadal ci płacić i utrzymywać +Wolne Słowo+, a nie chcemy, żebyś coś nagadał za dużo i żeby cię zamknęli". Mi w tym momencie ręce opadły.
PAP: Jaki miał przebieg strajk w Budimorze?
J.P.: Po informacji, że Stocznia Gdańska stanęła, u nas w pierwszej chwili było jakieś niezdecydowanie, majstrowie milczeli i było czekanie co będzie dalej, ale potem to już wszystko nagle ruszyło. Napisaliśmy postulaty i zanieśliśmy je do kierownika a on odpowiedział, że oczywiście może je przyjąć, ale to nic nie da, bo decyzje i tak są w ręku dyrektora. Pierwszym żądaniem były wolne związki zawodowe, potem jakieś socjalne pierdoły takie jak zupa, kombinezony. Był też chyba postulat płacowy, choć dla mnie akurat nie był najważniejszy. Ja w tym czasie bardzo dobrze zarabiałem - 10 tys. zł miesięcznie, więcej od mojego kierownika. U nas w komitecie strajkowym była m.in. pani Wanda, siostra Jacka Taylora, ona była chyba jakąś kierowniczką w transporcie.
PAP: Po trzech dniach jednak Stocznia Gdańsk zakończyła swój strajk.
J.P: Czułem się trochę oszukany, bo wspierałem strajk jak tylko umiałem, a mój zakład nic na tym nie skorzystał. Był niedosyt - oni sobie załatwili, a my co? Na szczęście zebrała się grupa osób - wśród nich chyba najaktywniejsza Alinka Pienkowska - która pobiegła po bramach i powstrzymała przed wyjściem część stoczniowców. Ja też biegałem w tę i z powrotem. Nie miałem przecież zamiaru opuszczać stoczni.Co by jednak nie mówić to były trzy dni męki. Pamiętam to moje spanie: pierwsza noc, druga noc. Człowiek spał jak zając z otwartymi oczami. Ja osobiście bałem się, że zaatakują nas od strony morza i zdławią cały protest.
PAP: W jaki sposób trafił Pan do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego (MKS) w Stoczni Gdańskiej?
J.P.: Ktoś po prostu rzucił moje nazwisko. Borusewicz, który siedział koło Lecha Wałęsy, kiwnął tylko głową na tak i było po wszystkim. Nie było żadnego głosowania.
PAP: Jak powstało 21 postulatów?
J.P.: To było w sali BHP. Andrzej Gwiazda – to główna postać do postulatów.B. oficer Marynarki Wojennej, zwolniony ze służby za działalność w ROPCiO zgłosił postulat, żeby nam oddano Lwów i Wilno. Było trochę takich radykalnych głosów, a równoważył to wszystko Borusewicz. Nad niektórymi postulatami były głosowania jak np. wolne soboty. Ciekawy był wybór przewodniczącego komitetu strajkowego, bo padło nazwisko Ani Walentynowicz, ale ona z takim jakby wstydem odpowiedziała: "Panie Lechu lub panie Wałęsa - nie ja" i na czele strajku stanął Wałęsa.
PAP: Co Panu osobiście najbardziej utkwiło w pamięci z tamtych strajkowych dni?
J.P.: Chyba to, że byłem w tej trójce, która pojechała do wicepremiera Mieczysława Jagielskiego na takie wstępne rozmowy, mieliśmy uzgodnić szczegóły jego przyjazdu i ekipy rządowej do stoczni na rozmowy. Wysłał nas MKS. Byłem dumny z tego. Pojechali jeszcze Wojtek Gruszecki i Florian Wiśniewski. Mieliśmy użyczony samochód z kartką "Delegacja do premiera".
Jagielski czekał na nas na Grunwaldzkiej 21 w jakimś domku koło opery.Ja z tej czwórki paliłem papierosy. Wyciągnąłem paczkę "Caro". I jak spytałem się, czy mogę zapalić, to Jagielski oczywiście pozwolił i sam też poprosił o papierosa. Dałem mu, ktoś z jego obstawy przyniósł zapałki. Ja zacząłem już palić, a Jagielski nie zapalił papierosa tylko go tak gniótł, jakby był zdenerwowany. Ustnik mu nawet popękał i trochę tytoniu się wykruszyło. Ja jako robol poczułem w tym momencie jakby zwycięstwo nad tym człowiekiem władzy. To, co on mówił do nas staraliśmy się od razu obalać. Miał jakieś uwagi do nas, dlaczego w stoczni jest KOR, chodziło mu o Borusewicza.
Przedstawiliśmy mu też nasze 21 postulatów, choć oczywiście znał je już wcześniej. Miałem wrażenie, że się boi przyjazdu do stoczni i tej konfrontacji z robotnikami. Podczas tej całej rozmowy był jednak wobec nas grzeczny i uprzejmy.
Całe spotkanie trwało chyba około godziny. Wróciliśmy do stoczni, ogłoszono przez megafony, że Jagielski przyjedzie do stoczni na negocjacje. Zabawna historia zdarzyła się jeszcze kiedy jechaliśmy do Jagielskiego. Zatrzymał nas milicjant i chciał nas wylegitymować. Ja siedziałem z prawej strony przy kierowcy. Poprosiłem tego milicjanta, żeby to on się wylegitymował, bo my przecież jedziemy do premiera i nie możemy się spóźnić. Dał mi to swoją legitymację, on się nazywał Mieczysław Furman, jak ja to przeczytałem na głos to zaczęliśmy się głośno śmiać. Milicjant się zmieszał, machnął ręką i nas puścił.
PAP: Miał Pan jeszcze jakieś inne zadania podczas strajku?
J.P.: Gdzieś w okolicach 25/26 sierpnia ze Szczecina przyjechał do Gdańska Staszek Wądołowski. I mnie wydelegowali do stoczni w Szczecinie. Pojechałem autem od wojewody gdańskiego Jerzego Kołodziejskiego z jakimś stoczniowcem, jego nazwiska już nie pamiętam. Tam musiałem zabrać głos i przemówić do pięciu tysięcy ludzi. To było dla mnie ogromne przeżycie. Opowiedziałem co się dzieje u nas w Gdańsku.
PAP: Czy miał Pan wówczas świadomość, że ten strajk przejdzie do historii?
J.P.: Przede wszystkim wierzyłem, że zwyciężymy. Święcie wierzyłem. I dlatego chyba tak bardzo zszokowała mnie opinia mojego brata, starszego o dwa lata, który przyjechał do stoczni z Torunia, a o tym, że jestem w komitecie strajkowym dowiedział się z Radia Wolnej Europy. "Józek, czy wy wierzycie, że to będzie kontynuowane" – mówi do mnie. A ja na to: "Coś ty głupi! Co ty opowiadasz! Nie wierzysz, że będzie zmiana?”. Dosłownie ścięło mi nogi, jak mi to powiedział. Zimny prysznic wylała też na mnie bliska mi sąsiadka, wspaniała zresztą kobieta, matka piątki dzieci: "Panie Józefie, to przecież długo nie będzie tak trwało". Chodziłem trochę jak pijany, po tym jako oboje mi to powiedzieli.
PAP: Jaka była atmosfera rozmów z delegacją rządową?
J.P.: Przed ostatnie trzy dni byłem ścięty, miałem gorączkę i kłopoty z nerką, bardziej przysłuchiwałem się wszystkiemu.Do końca życia nie zapomnę natomiast atmosfery między nami: w stoczni było tak przyjemnie, tak wspaniale, tak rodzinnie, każda kromka chleba była dzielona tak sprawiedliwie, żeby nikt nie czuł się głodny. Jak wychodziłem ze stoczni dostałem od jakiejś kobiety czerwoną różę, trzymałem ją dłuższy czas w domu, zaschnięta służyła jako zakładka do książki, potem gdzieś ją niestety zgubiłem. Spod stoczni zabrał mnie do domu „maluchem” Maciek Łopiński, który w latach 70. jako dziennikarz "Czasu" napisał o mnie dwa artykuły.
PAP: Jak po 30 latach ocenia Pan dorobek Sierpnia’80?
J.P.: Została tylko demokracja. To jednocześnie dużo i mało. Jestem rozczarowany politykierstwem i partyjniactwem w Polsce, a szczególnie tymi podziałami między ludźmi z opozycji solidarnościowej, bezsensownym skakaniem sobie do oczu. Do jakiej ja Polski przyjechałem? (Józef Przybylski wrócił do Polski w 2008 r. po 28 latach emigracji, głównie w Belgii).Mam też wiele zastrzeżeń do dzisiejszej „Solidarności”: o prywatę działaczy związkowych, o strajkowanie w sytuacji, gdy może to doprowadzić zakład do upadku. Mam cztery siostry i dwóch braci. Moja mama miała 16 wnuków. Łącznie w całej rodzinie jeszcze za Mariana Krzaklewskiego do „Solidarności” należało 40 osób. A wie pan ile ich teraz jest? Tylko dwie, w tym tylko jedna płaci składki. Im, podobnie jak i mnie, nie podoba się to, co robi związek.
PAP: Czy zwycięstwo z Sierpnia’80 można było lepiej wykorzystać?
J.P.: Mówię to ze smutkiem, ale chyba jednak nie. Jestem przekonany, że inna nacja lepiej by to zagospodarowała, a my Polacy, niestety, jesteśmy zbyt kłótliwi i nieufni. Nie brakuje też w nas zazdrości, a nawet zawiści, często bezinteresownej. I to gubi nasze szanse. (PAP)
rop/
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2010 r.)