Korespondentka niemieckiej agencji prasowej dpa Renate Marsch przyjechała do Polski w 1965 r. Przez 30 lat relacjonowała wszystkie najważniejsze wydarzenia z historii kraju, który stał się jej drugą ojczyzną. Chwali rozsądek Polaków w przełomowym roku 1989.
PAP: Jak została Pani dziennikarką?
Renate Marsch: Właściwie przez przypadek. W 1958 roku skończyłam prawo w Wolnym Uniwersytecie w Berlinie Zachodnim. W Niemczech nie czułam się najlepiej - wszędzie pełno było nazistów, nie rozmawiano o przeszłości. Bez grosza przy duszy pojechałam autostopem do Paryża. Chciałam przeżyć przygodę. Żyłam zgodnie z maksymą - pracuj tylko tyle, żeby ci starczyło na życie. Spędzałam większość czasu na rozmyślaniu, przesiadując w paryskich kawiarniach. To były czasy (Jeana Paula) Sartre'a i Simone de Beauvoir. Ludzie mojego pokroju byli prekursorami ruchu hipisów.
PAP: Na jak długo starczyło Pani entuzjazmu dla takiego stylu życia?
Renate Marsch: W pewnym momencie zabrakło mi pieniędzy na lekarza. Zrozpaczona przewertowałam książkę telefoniczną, szukając jakiejś niemieckiej instytucji, w której mogłabym się zaczepić. Natrafiłam na adres biura dpa i postanowiłam tam poszukać szczęścia.
Renate Marsch: Przyjechałam do Warszawy w maju 1965 roku - prosto na Międzynarodowe Targi Książki. Od razu wybuchała jakaś afera ze skonfiskowanymi książkami Dedeciusa (tłumacz literatury polskiej na niemiecki - PAP). Polacy nie pozwalali mi się nudzić. Wkrótce rozpoczęły się uroczystości tysiąclecia chrztu Polski - kazania kardynała Wyszyńskiego, aresztowanie obrazu Matki Boskiej, partyjne wiece. Wpadłam w wir pracy.
PAP: Czy przyjęto Panią z otwartymi ramionami?
Renate Marsch: Nie. Przyszłam zapytać o pracę prosto z ulicy - w klapkach. Sekretarka, która mnie przyjęła, zdziwiła się, ale potem zaproponowała, bym ją zastępowała w czasie urlopu. Nie potrafiłam pisać na maszynie, ale robiłam szybkie postępy. Zaczęłam pisać o kulturze - najpierw jako freelancerka. W 1962 roku wysłano mnie na staż do centrali w Hamburgu. Szybko awansowałam i wkrótce zostałam redaktorem odpowiedzialnym za serwis. Ale Hamburg był zbyt nudny, zapyziały. Nudziłam się jak mops redagując depesze przysyłane przez korespondentów.
PAP: A jak trafiła Pani do Warszawy?
Renate Marsch: Chciałam wyjechać za granicę, a w Warszawie akurat zwolniło się miejsce. Pierwszeństwo mieli bardziej doświadczeni dziennikarze, ale potencjalni kandydaci nie palili się do wyjazdu za żelazną kurtynę. W końcu, gdy decyzja o nominacji przeciągała się, poszłam do naczelnego i powiedziałam: „jak nie ma innych chętnych, to ja pojadę”. „No to jedź” - usłyszałam.
PAP: Kiedy rozpoczęła Pani pracę w Warszawie?
Renate Marsch: Przyjechałam do Warszawy w maju 1965 roku - prosto na Międzynarodowe Targi Książki. Od razu wybuchała jakaś afera ze skonfiskowanymi książkami Dedeciusa (tłumacz literatury polskiej na niemiecki - PAP). Polacy nie pozwalali mi się nudzić. Wkrótce rozpoczęły się uroczystości tysiąclecia chrztu Polski - kazania kardynała Wyszyńskiego, aresztowanie obrazu Matki Boskiej, partyjne wiece. Wpadłam w wir pracy.
PAP: Czy mogła Pani swobodnie poruszać się po kraju?
Renate Marsch: Tak, właściwie bez ograniczeń. To była zasadnicza różnica między Polską a innymi krajami tzw. bloku wschodniego. Oczywiście byłam obserwowana i podsłuchiwana. Jednak prawdziwymi bohaterami byli nasi polscy współpracownicy. To oni ryzykowali. My dziennikarze zachodni byliśmy względnie bezpieczni. W najgorszym razie władze mogły nas wydalić z kraju.
PAP: Jak porozumiewała się Pani nie znając polskiego?
Renate Marsch: Miałam tłumaczy. Jedną z nich była Renia Krasicka. Jednak pracownicy polscy po jakimś czasie rezygnowali. SB kazała im podpisać zobowiązanie do współpracy lub zrezygnować z pracy u korespondenta. W związku z tym postanowiłam nauczyć się polskiego. Poleciłam nauczycielce, żeby nie zawracała sobie głowy gramatyką. „Chcę tylko rozumieć kardynała Wyszyńskiego i móc czytać +Trybunę Ludu+” - powiedziałam. Skutki tej metody odczuwam do dziś - do końca życia będę na bakier z polską gramatyką.
PAP: Na kilka lat wróciła Pani do RFN...
Renate Marsch: Tak, w 1970 roku wróciłam do Hamburga. Tam wyszłam za mąż za poznanego w Polsce Władysława Potockiego; tam też urodziła się moja córka Kasia.
PAP: Pomimo tego nie zagrzała Pani długo miejsca w Niemczech Zachodnich.
Renate Marsch: Mąż tęsknił do Polski, nie mógł sobie znaleźć miejsca w Niemczech. W 1973 roku wróciliśmy do Warszawy. Sprawy polskie i polsko-niemieckie znów mnie wciągnęły. Od połowy lat 70. robiło się coraz ciekawiej.
PAP: Czy była Pani w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku, gdy zaczął się strajk?
Renate Marsch: Nie. Nie było przecież telefonów komórkowych. Nie działały nawet zwykłe telefony. Musiałam dyżurować w biurze w Warszawie, skąd wysyłałam teleksem korespondencje. Informacje ze stoczni przekazywali mi inni dziennikarze, m. in. telewizji ARD.
PAP: Skąd czerpała Pani informacje?
Renate Marsch: Od lat 60. byłam zaprzyjaźniona z Władysławem Bartoszewskim. Był chodzącą encyklopedią, na wszystkie pytania miał gotową odpowiedź. Utrzymywałam kontakty z Jerzym Turowiczem, KIK-iem, studiowałam dokładnie "Trybunę Ludu" i słuchałam Wolnej Europy. W latach 80. dobrym źródłem informacji był rzecznik rządu Jerzy Urban. Znałam też wielu opozycjonistów. W okresie przełomu 1988/1989 procentowało to, że znałam wiele osób z nowej ekipy - Janusza Onyszkiewicza, Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego.
PAP: Pani biuro na Saskiej Kępie pełniło funkcję dziennikarskiej centrali i miejsca spotkań opozycji i władz.
Renate Marsch: Tak, było rodzajem salonu, w którym spotykali się dziennikarze, opozycjoniści ale i przedstawiciele władz. Byłam zaprzyjaźniona z Ryszardem Wojną (publicysta "Trybuny Ludu", poseł PZPR, specjalista ds. niemieckich - PAP); kontaktowałam się też z Mieczysławem Rakowskim.
Któregoś dnia, to było jeszcze na długo przed rozpoczęciem rozmów przy Okrągłym Stole, byli u mnie Stanisław Stomma i Wojna. I Wojna nagle zapytał Stommę : Co by pan powiedział na to, by usiąść wspólnie przy jednym stole? Z pewnością była to próba wysondowania co myśli druga strona. Stomma był zaskoczony. „To rozsądna propozycja” - odparł.
PAP: Czy służby podsłuchiwały Panią?
Renate Marsch: Z pewnością. W stanie wojennym przyszedł sąsiad, z którym zresztą na co dzień darliśmy koty, i powiedział, że SB założyła u niego mikrofony, żeby mnie podsłuchiwać. Taka właśnie była Polska! W NRD taki gest byłby nie do pomyślenia. Po zmianie systemu, prosiłam szefa MSW Krzysztofa Kozłowskiego, żeby zlikwidował te urządzenia, ale jego zdaniem dawno już przestały działać. Pewnie tkwią w ścianach do dzisiaj. Wcześniej SB próbowała mnie szantażować. Poskarżyłam się w ambasadzie RFN i po interwencji ubecy przestali mi dokuczać.
PAP: Polskim telewidzom znana jest Pani przede wszystkim z z konferencji prasowych Urbana, na których zadawała Pani niewygodne dla władzy pytania.
Renate Marsch: To paradoks, bo nawet nie myślałam wtedy o telewidzach. Nie chciałam też prowokować Urbana, to byłoby nieprofesjonalne. Chciałam się po prostu jak najwięcej dowiedzieć. Urban czasami okłamywał nas, nawet się zastanawialiśmy, czy nie bojkotować jego konferencji, ale w końcu zwyciężył realizm. Był interesującym źródłem. Zadaniem dziennikarzy jest zdobywanie informacji, a nie wygłaszanie komentarzy.
Renate Marsch: Polska miała wielkie szczęście, że po obu stronach barykady znajdowali się wtedy rozsądni ludzie. Także po stronie komunistów. Partia miała swój beton, ale i w "Solidarności" były opory przeciwko porozumieniu. Pamiętam, że Bronisław Geremek po podpisaniu porozumienia przy Okrągłym Stole podszedł do nas dziennikarzy i zapytał "Czy nie popełniliśmy błędu?". Jeśli popatrzymy na to, co dzieje się dziś na Ukrainie, to tym bardziej trzeba mieć podziw dla rozsądku i opanowania Polaków.
PAP: Czy wynik wyborów 4 czerwca 1989 roku zaskoczył Panią?
Renate Marsch: To było zaskoczenie dla wszystkich, łącznie z opozycją. Nikt nie wierzył w takie zwycięstwo. Ani komuniści, ani opozycja nie przewidziała takiego wyniku.
Polska miała wielkie szczęście, że po obu stronach barykady znajdowali się wtedy rozsądni ludzie. Także po stronie komunistów. Partia miała swój beton, ale i w "Solidarności" były opory przeciwko porozumieniu. Pamiętam, że Bronisław Geremek po podpisaniu porozumienia przy Okrągłym Stole podszedł do nas dziennikarzy i zapytał "Czy nie popełniliśmy błędu?". Jeśli popatrzymy na to, co dzieje się dziś na Ukrainie, to tym bardziej trzeba mieć podziw dla rozsądku i opanowania Polaków. Niemcom imponowało to, że Polacy, znani ze swego ryzykanctwa, postępowali wówczas tak rozważnie.
PAP: Część niemieckich dziennikarzy, zafascynowanych dawniej Polską, nie kryła rozczarowania tym, co działo się w polskiej polityce po odzyskaniu niepodległości.
Renate Marsch: Ja nie. Przecież każdy, kto znał Polskę lat 80., wiedział, że w opozycji były różne nurty, że były wewnętrzne tarcia i konflikty. Już po utworzeniu rządu Mazowieckiego organizowane były protesty ludzi niezadowolonych z reform gospodarczych pod hasłem "Balcerowicz musi odejść". Doszło wówczas do nieprzyjemnego incydentu. Podczas jednej z takich demonstracji uczestnicy rozpoznali mnie i zaczęli mi grozić. Uznano mnie za symbol transformacji. Musiałam salwować się ucieczką do pobliskiej kawiarni.
PAP: W 1995 roku odeszła Pani na wcześniejszą emeryturę. Zmęczenie?
Renate Marsch: Dla dziennikarza Polska stała się nudna, stała się normalnym krajem. Walka o wolność skończyła się, zaczęła się proza życia, problemy gospodarcze. Wyjechałam z Warszawy i zamieszkałam na Mazurach.
PAP: Dlaczego właśnie tam?
Renate Marsch: Bo mazurskie lasy są jeszcze ładniejsze niż lasy w okolicach, gdzie się wychowałam - w Marchii Brandenburskiej. Postąpiłam zgodnie z zasadą "Back to the roots".
W Berlinie rozmawiał Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ kot/ pro/