Największym powodem do zawodowej dumy redaktorów było dostrzeżenie audycji, czy komentarza RWE przez propagandę PRL-u i jej odpór. Najbardziej prestiżowy był atak "Żołnierza Wolności" - mówi w wywiadzie dla PAP wieloletni dziennikarz RWE red. Andrzej Świdlicki. PAP: Czym była dla Pana Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa?
Andrzej Świdlicki: Rozgłośnią finansowaną przez Amerykanów, działającą na niemieckim prawie pracy, napędzaną paliwem wschodnioeuropejskiej, wolnościowej fantazji, w czasach, gdy wydawało się, że komunizm jest wieczny.
Funkcjonowała w cyklu budżetowym USA, ale zgodnie z rytmem wydarzeń politycznych, w krajach, do których nadawała. Sama siebie traktowała, jak akuszerkę wolności słowa i jej substytut i ofiarnie pracowała, by stać się niepotrzebną.
Dla mnie osobiście (pracowałem w latach 1981-94) RWE była intelektualną przygodą i wyjątkowym doświadczeniem życiowym. To także miejsce, w którym pracując można było nie tylko Polskę poznać, ale także się jej nauczyć i pośrednio wpływać na to, co się w niej działo.
PAP: Co w historii RWE było najważniejsze?
Andrzej Świdlicki: Historia RWE jest ściśle związana z historią PRL. Najgorszy dla niej okres to lata 70., gdy po uznaniu przez NRF granicy na Odrze i Nysie (1970), władze PRL zaczęły naciskać na rząd Niemiec, by wypowiedział gościnę stacji w Monachium. W związku z procesem helsińskim Warszawa i Moskwa argumentowały w Waszyngtonie, że rozgłośnia nie wpisuje się w proces odprężenia.
W tych latach były trudności finansowe, nastąpiła też zmiana warty – w mniejszym zakresie ciężar programu brała na siebie stara emigracja, a w większym ludzie z PRL. Z końcem 1975 r. odszedł Jan Nowak Jeziorański, który stworzył legendę rozgłośni. Żaden z jego następców nie miał równie silnej pozycji, jak on, także wobec dyrekcji amerykańskiej.
W Polsce powstała opozycja demokratyczna i zmieniły się metody propagandowego zwalczania rozgłośni. W mniejszym stopniu przestano odmalowywać RWE, jako dźwignię wpływu ziomków, rewizjonistów, czy sprzedajną agentura amerykańskiego imperializmu, a w większym, jako "podżegacza" tzw. sił antysocjalistycznych w Polsce.
Po 1976 r. zwalczanie RWE stało się dla władz PRL elementem dyskredytowania nowopowstającej opozycji demokratycznej. Domniemane związki np. KOR-u i RWE, były dla propagandy pretekstem do odmalowania opozycjonistów, jako grupy sprzedajnej, nieautentycznej, wręcz niepolskiej. Demokratyczna opozycja dla RWE oznaczała, że Radio miało, komu kibicować, ale z drugiej strony opozycja miała pod jego adresem oczekiwania, których Rozgłośnia z różnych względów nie mogła spełnić. Opozycja, w tym Solidarność nie była monolitem, co dla RWE oznaczało trudne niejednokrotne polityczne wybory.
Historia RWE jest ściśle związana z historią PRL. Najgorszy dla niej okres to lata 70., gdy po uznaniu przez NRF granicy na Odrze i Nysie (1970), władze PRL zaczęły naciskać na rząd Niemiec, by wypowiedział gościnę stacji w Monachium. W związku z procesem helsińskim Warszawa i Moskwa argumentowały w Waszyngtonie, że rozgłośnia nie wpisuje się w proces odprężenia.
Oprócz lat 1975-76 niewątpliwie ważny był początek RWE wówczas nazywającej się Głosem Wolnej Polski, zwłaszcza taśmy Józefa Światły "Za kulisami bezpieki i partii", które wymusiły zamknięcie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i utorowały drogę październikowej odwilży.
Ważne były lata 60., gdy stało się jasne, że najsłabszym ogniwem systemu byli intelektualiści, polityczny odpór, który RWE dała Mieczysławowi Moczarowi i Zjednoczeniu Patriotycznemu Grunwald, twardogłowym aparatczykom partyjnym jak Stefan Olszowski, nagłaśnianie represji i mobilizowanie ludzi do solidarności z prześladowanymi, pobudzanie niezależnej myśli politycznej, zacieranie różnicy między krajem, a emigracją itd.
Z innego powodu ważną datą był rok 1988, w którym zniesiono zagłuszanie. Była to rewolucja podobna do udźwiękowienia filmu niemego. Radio straciło smak owocu zakazanego i nigdy już potem nie było takie, jak kiedyś.
PAP: Jak wyglądała atmosfera pracy w RWE?
Andrzej Świdlicki: Była schizofreniczna, ponieważ praca wymagała rozdwojenia jaźni. Fizycznie mieszkało się w Monachium, a żyło na co dzień bieżącymi sprawami Polski, z którą nie było, bo być nie mogło, normalnych kontaktów międzyludzkich, ani zawodowych.
To poczucie wyobcowania z miejsca pracy, nawet miasta, w którym się mieszkało, częściowo brało się także stąd, że pracując w Radiu wszystkie sprawy od bytowych, po pobytowe i administracyjne można było załatwić po angielsku, bo wszyscy Niemcy mówili tym językiem. Nie było motywacji, żeby się uczyć niemieckiego, bo nie był potrzebny do życia, choć z pewnością pomagał.
Radiowe dzieci, jeśli chodziły do międzynarodowej szkoły w Starnbergu też nie uczyły się po niemiecku, lecz po angielsku. Stąd w określeniu, że RWE było gettem, albo złotą klatką jest coś na rzeczy. Sama praca była bardzo wymagająca. Nie kończyła się z chwilą pójścia do domu, nieustannie trzeba było być w nurcie bieżących wydarzeń.
Odcięcie od Polski sprzyjało zżyciu się zespołu. Radio było wielką rodziną w dodatku wielopokoleniową. Kolega Andrzej Prusiński w okresie zamykania Radia powiedział, że stracił swój "heimat", swoją małą ojczyznę. I nie ma w tym przesady. Radio było także rodziną w bardzo dosłownym sensie tego słowa. Zatrudniało mężów i żony.
Granice między życiem zawodowym, towarzyskim a rodzinnym były w RWE bardzo nieostre. Były w tym pewne niebezpieczeństwa. Np. rozmawiając z czyjąś radiową żoną trzeba było mieć na uwadze, że faktycznie rozmawia się z jej mężem. Żony królowały w działach pomocniczych: pracowały przy kartotekach, w monitoringu, dziale badań i analiz, realizacji radiowej, były maszynistkami itd. Było sporo starszych pań wyczulonych na maniery i konwenanse, więc trzeba było się pilnować, by niechcący nie zapracować sobie na etykietkę gbura.
PAP: Jacy tam byli ludzie?
Andrzej Świdlicki: Jak wszędzie byli pasjonaci, centusie, ludzie przypadkowi, talenty muzyczne i radiowe. Wśród tych ostatnich niektóre sprawdziły się jeszcze przed wojną np. Włada Majewska, Wiktor Budzyński, Jan Markowski, czy Marian Hemar. Niektórzy mieli za sobą piękną wojenną kartę np. Tadeusz Chciuk-Celt, biały kurier, cichociemny, który z okupowanej Polski przez okupowaną Europę dostał się do Anglii w przebraniu węgierskiego księdza na lewych papierach, co zajęło mu rok, ponieważ po drodze uwięziono go w hiszpańskim obozie koncentracyjnym Miranda de Ebro. Stamtąd udało mu się uwolnić, ponieważ podał się za zmarłego Belga, gdy akurat ich zwalniano. Po wojnie był w Polsce bliskim współpracownikiem Mikołajczyka i musiał drugi raz ratować się ucieczką na Zachód. W radiu prowadził audycję dla wsi, a będąc już na emeryturze zaczął nawet komponować muzykę.
Odcięcie od Polski sprzyjało zżyciu się zespołu. Radio było wielką rodziną w dodatku wielopokoleniową. Kolega Andrzej Prusiński w okresie zamykania Radia powiedział, że stracił swój "heimat", swoją małą ojczyznę. I nie ma w tym przesady. Radio było także rodziną w bardzo dosłownym sensie tego słowa. Zatrudniało mężów i żony.
Był Wojciech Gniatczyński, w czasie wojny, jako młody chłopiec skrzypek w orkiestrze w Auschwitz. Był adiutant gen. Sikorskiego Ludwik Łubieński, który odstąpił miejsce w Liberatorze komuś innemu i dlatego przeżył katastrofę gibraltarską. Takich przykładów mógłbym przytoczyć całą listę. Na pewno nie byli to krypto ziomkowie, agenci, albo ludzie sprzedajni, jak to imputowała propaganda PRL.
Było za to sporo ludzi nieszczęśliwych, którzy wiele by dali, by żyć w innych czasach, gdzie indziej. I tego poczucia nie mogły zrekompensować żadne pieniądze. Mam na myśli tych, którzy w innej sytuacji politycznej i życiowej byliby w Polsce wybitnymi reżyserami radiowymi, muzykami, piosenkarzami, czy publicystami, ale po wojnie nie mieli gdzie, lub do czego wracać. Jeden z najlepszych radiowych głosów Jadwiga Czerwińska, którą cenił Hemar, pracowała w dzienniku radiowym, jako maszynistka, aktor Adolf Bożyński w radiu istniał tylko, jako głos, a był doskonałym aktorem charakterystycznym. Gdy chciał występować na scenie, brał urlop i jechał do "Ogniska" w Londynie.
W dziale produkcji pracował, jako zwykły speaker absolwent leningradzkiego konserwatorium muzycznego gdańszczanin Stanisław Deja, człowiek zresztą utalentowany także językowo i technicznie. Cieszę się, że odnalazł się w nowej rzeczywistości, mieszka w Polsce i ostatnio koncertował w Chinach. W Radiu pracowali też doświadczeni dziennikarze z PRL-u, zwłaszcza w latach 80., jak Jacek Kalabiński, Danuta Drzewińska, Piotr Załuski. Ten ostatni napisał ostatnio opus magnum o Mickiewiczu.
Były konflikty pokoleniowe i mentalnościowe między emigrantami wojennymi, a tzw. PRL-owcami, ale o wiele mniej istotne, niż ambicjonalne. Te ostatnie świetnie umiał rozładowywać dyrektor Zygmunt Michałowski, który z pewnością zaszedłby bardzo daleko w dyplomacji, gdyby nie wojna.
Jak w każdej redakcji, dyrektor miał ludzi, z którymi pracowało mu się lepiej, bo się z nimi lepiej rozumiał. Byli redaktorzy, którzy reagowali stoicko na wprowadzenie zmian do ich tekstu i tacy, dla których było to obrazą majestatu. Niechcący zrobiłem sobie wroga skracając tekst z ok. 5 minut o 20 sekund. Była niepisana hierarchia równych i równiejszych. Uświadomiłem ją sobie na własnej skórze, gdy jako nowicjusz z braku miejsca usiadłem przy biurku radiowej primadonny, akurat przebywającej na urlopie. Gdy z niego wróciła moje papiery bezceremonialnie zmiotła z biurka do kosza na śmieci, nie starając się nawet ustalić, do kogo należą.
Ludzie wybitnie zdolni nie zawsze byli łatwi we współpracy. Jacek Kaczmarski, choć ciepły i koleżeński czuł się ograniczony rutyną pracy w radiowej redakcji, będącej poniżej jego możliwości. Czuł się jak urzędnik w ministerstwie prawdy. Okresy twórczego natchnienia nie zawsze współgrały u niego z rytmem dyżurów redakcyjnych.
Redaktorzy jak np. Tadeusz Nowakowski strząsali tekst z pióra lekką ręką i potrafili go odczytać na jednym oddechu, a byli rodzący je w bólach, jak kamienie nerkowe, które wystękiwali przed mikrofonem. Byli też ludzie omnibusy, którym podchodził każdy temat i tacy, którzy nie lubili pisać na zadany temat. Ale w sytuacjach politycznych kryzysów w Polsce zespół mobilizował się, jak pospolite ruszenie, co skądinąd nie było zdrowe, ponieważ rutyna pracy redakcyjnej powinna czynić pospolite ruszenia zbędnymi.
PAP: W jakim stopniu Radio było infiltrowane? Czy były wśród zespołu redakcyjnego tzw. wtyczki?
Andrzej Świdlicki: Kilka nazwisk figuruje na liście Wildsteina, jedno nawet dwukrotnie z dwoma różnymi sygnaturami akt, kolega europoseł nie przeszedł lustracji, ostatni dyrektor RWE Piotr Mroczyk miał niejasne powiązania z Gromosławem Czempińskim, byłym szefem UOP itd.
Gdy słyszę o tym, że SB miała w RWE swoich ludzi, to odpowiadam, że dowodzi to tylko tego, że Rozgłośnia była ważna, skuteczna i była dla tajnych służb PRL groźnym wrogiem, bo podważającym monopol informacyjny reżimu, będącym jednym z podstaw systemu rządzenia. Nie słyszałem o wtyczkach SB w Głosie Ameryki, BBC, czy RFI.
Powody do obaw przed infiltracją były. Np. brat dyrektora Zygmunta Michałowskiego, Krzysztof, zakonnik w klasztorze benedyktynów w Tyńcu i późniejszy jego przeor okazał się nadzwyczaj chętnym współpracownikiem SB, ale Bóg miłosiernie zdjął z niego ciężar chodzenia po ziemskim padole przed upadkiem komunizmu, więc nie musiał spojrzeć bratu w oczy.
Znany jest mi także jeden przypadek próby zwerbowania i uprowadzenia jednego z redaktorów z działu analiz programowych, który został udaremniony przez policję niemiecką, ponieważ redaktor przejrzał zamysły gości z Polski i zgodził się wystąpić w roli przynęty wciągając niedoszłych porywaczy w zasadzkę.
Osobiście zetknąłem się z działaczem Solidarności z Konina, od którego kupiłem solidarnościowe znaczki i bibułę sądząc, że pieniądze trafią do podziemia. Nie wiem, gdzie trafiły, ale po pewnym czasie od amerykańskich ochroniarzy dowiedziałem się, że zginął w wypadku samochodowym, a na krótko przed śmiercią wystąpił o azyl w Niemczech, przyznał się do współpracy z SB i chciał z nią zerwać. To tragiczna postać. Żal mi go, bo wplątał się we współpracę i był szantażowany.
Dziś wiemy też, że o pracę w radiu w latach 70. zabiegał m.in. abp Stanisław Wielgus w czasie, gdy był na stypendium w Monachium, zdemaskowany, jako były współpracownik SB. Dostawaliśmy świąteczne kartki od księdza „Hejnała” (Konrada Hejmo), który inwigilował w Rzymie Jana Pawła II itd.
Sądzę, że tak, jak carska Ochrana miała swoich rewolucjonistów, tak bezpieka miała swoich anty-komunistów, co pośrednio przyznał ostatnio w klubie Hybrydy Zbigniew Siemiątkowski, były szef Agencji Wywiadu. Część z nich mogła trafić do RWE. Podobno w dniu zamknięcia Rozgłośni w czerwcu 1994 r. współpracowników SB w polskiej redakcji było czterech. Z tego, co słyszałem z początkiem lat 90., Amerykanie zabiegali o ujawnienie nazwisk współpracowników SB w RWE, kupili je m.in. od Czechów, ale w przypadku Polaków spotkali się z odmową UOP-u. Dopuszczalna jest hipoteza, że są to ludzie wciąż aktywni, których nie chciano spalić.
Gdy słyszę o tym, że SB miała w RWE swoich ludzi, to odpowiadam, że dowodzi to tylko tego, że Rozgłośnia była ważna, skuteczna i była dla tajnych służb PRL groźnym wrogiem, bo podważającym monopol informacyjny reżimu, będącym jednym z podstaw systemu rządzenia. Nie słyszałem o wtyczkach SB w Głosie Ameryki, BBC, czy RFI. Każdy wywiad stara się spenetrować wroga i poznać go od środka. Na co dzień nie myśleliśmy o tym, czy ktoś na boku nie pracuje dla kogoś innego, bo musiałoby prowadzić to do bezproduktywnej paranoi.
PAP: Jak zostawało się dziennikarzem RWE?
Andrzej Świdlicki: Nie przez odpowiedź na ogłoszenie w prasie, bo wiadomo, kogo takie ogłoszenie przyciągnęłoby. Trzeba było mieć publicystyczny, lub radiowy dorobek, głos mikrofonowy, przejść test, znać przynajmniej angielski i uzyskać referencje od kogoś, kogo radio uważało za autorytet.
W moim przypadku przed przyjściem do Radia współpracowałem z nim, jako wolny strzelec, pisywałem do londyńskiego "Tygodnia Polskiego", a referencje dostałem od Andrzeja Stypułkowskiego, który prowadził w Londynie wydawnictwo Polonia i jego matki Aleksandry, znanej publicystki, której audycji słuchałem jeszcze w Polsce, a poznałem w Londynie po jej przejściu na emeryturę. Początkowo pracowało się na okresie próbnym.
Duże znaczenie miało to, skąd kandydat był zatrudniony. Np. obywatele USA za przywilej dodatkowego urlopu 6 tygodni raz na dwa lata płacili tym, że oprócz ryczałtowego podatku w Niemczech (pauschall) dodatkowo rozliczali się z amerykańskim fiskusem. Druga kategoria to ludzie, tak jak ja, zatrudnieni spoza USA i spoza Niemiec. Podobnie jak "Amerykanie" mieli mieszkania służbowe, płacili pauschall, ale mieli gorsze prawa urlopowe. Trzecią kategorię stanowili zatrudnieni z Niemiec, na ogół nie mieli mieszkań służbowych i podatki rozliczali sami.
PAP: Jak wyglądała redakcyjna kuchnia? Kto proponował tematy?
Andrzej Świdlicki: Ustalano je na konferencjach redakcyjnych w wąskim i szerszym gronie. Jak w każdej redakcji tematy rozwałkowywano i spierano się o interpretację. Redaktorzy występowali też z własnymi pomysłami komentarzy, czy słuchowisk. Za kadencji Zygmunta Michałowskiego (1976-81) na konferencjach redakcyjnych brylowali Tadeusz Nowakowski i Alina Grabowska, a gdy dyskusja stawała się burzliwa ksiądz Tadeusz Kirschke dyskretnie wychodził z pokoju, co było skutecznym sygnałem do zmitygowania się.
Zwykle tematy polskie miały pierwszeństwo przed zagranicznymi. Hierarchię tematów niekoniecznie wyznaczało to, co w PRL-u uchodziło za pierwszoplanowe wydarzenie. Czytałem memorandum Jana Krok-Paszkowskiego, dyrektora polskiej sekcji BBC, który w 1979 r. przyjechał do Monachium i dziwił się, że na konferencji redakcyjnej najbardziej rozgrzewał redaktorów spór jakichś mało znanych prowincjonalnych dziennikarzy, podczas gdy tego dnia któryś z wicepremierów PRL ogłosił plan reorganizacji zagranicznego handlu.
Na pewno RWE miała o wiele większą swobodę w doborze tematów niż BBC. Przede wszystkim, dlatego, że nie było centralnego zespołu komentatorów głoszących prawdy objawione, jak w BBC, czy Głosie Ameryki, i redaktorów, których zadaniem byłoby ich przełożenie na "tubylcze" języki. Nie byliśmy tłumaczami.
Największym powodem do zawodowej dumy redaktorów było dostrzeżenie audycji, czy komentarza RWE przez propagandę PRL-u i jej nieudolny odpór. Najbardziej prestiżowy był atak "Żołnierza Wolności". Niżej w hierarchii stała "Trybuna Ludu", a najniżej ataki w prasie regionalnej.
Swoboda obejmowała także dobór źródeł, w tym także poufnych, choć w tym przypadku redaktor zawiadamiał dyrektora, który jako odpowiedzialny za program oceniał je. Inne źródła: monitoring Polskiego Radia, prasa itd. wyszczególniało się u góry skryptu.
Audycję aprobował redaktor odpowiedzialny. Jego rolą było m.in. dopilnowanie tego, by w skrypcie nie było inwektyw, insynuacji, podgrzewania nastrojów, ale także powtórek i nudziarstwa.
Największym powodem do zawodowej dumy redaktorów było dostrzeżenie audycji, czy komentarza RWE przez propagandę PRL-u i jej nieudolny odpór. Najbardziej prestiżowy był atak "Żołnierza Wolności". Niżej w hierarchii stała "Trybuna Ludu", a najniżej ataki w prasie regionalnej. Propaganda czasem nie atakowała przekazu frontalnie, ale starała się go zdyskredytować wskazując np., że opiera się na nieprawdziwych danych statystycznych, czy podejrzanych źródłach.
Rolą RWE było nie tylko informowanie, czy polemika z oficjalnymi "przekaziorami", lecz także wpływanie na bieg wydarzeń w kierunku demokratyzacji systemu rządzenia. Dlatego dyrektorzy polskiej redakcji pisywali pod pseudonimem, lub nazwiskiem komentarz redakcyjny, gdy chcieli zająć stanowisko wobec jakiejś kwestii politycznej w Polsce. W takim komentarzu dyrektor RWE starał się dać wyraz interesowi społecznemu, czy polskiej racji stanu. Dyrektorzy BBC, czy Głosu Ameryki nie mieli tej swobody.
Obowiązywały wytyczne programowe, które stwarzały trudności np. w sprawie granic, o czym pisze Jan Nowak w "Wojnie w Eterze" (Amerykanie uznali formalnie granicę na Odrze i Nysie dopiero w 1990 r.). Były nieporozumienia ws. pierestrojki, którą Amerykanie stawiali za wzór przemian, a w polskiej redakcji uważanej za regres w stosunku do tego, co osiągnęła Solidarność, czy postaci gen. Jaruzelskiego, jawiącej się niektórym politykom zachodnim, jako narodowy komunista, jakiś polski Tito.
Pamiętam konflikt z dyrekcją amerykańską w drugiej połowie lat 80., gdy Jerzy Urban wyraził chęć spotkania z redaktorami polskiej redakcji, by im uświadomić, że nie rozumieją głębi przemian dokonujących się w Polsce pod światłym kierunkiem generałów. Odmówiliśmy udziału w tej propagandowej imprezie, choć ówczesny dyrektor Gene Pell gotów był Urbana przyjąć.
W drugiej połowie lat 80. w dyrekcji amerykańskiej rosła tendencja do ręcznego sterowania polską redakcją, co wiązało się z nastaniem Gregory Wierzynskiego. Amerykanie mieli też własny dział monitorowania programów nadawanych przez poszczególne redakcje, któremu zlecali analizy.
PAP: Czy mieliście poczucie misji?
Andrzej Świdlicki: Poczucie misji słabło w miarę poszerzania się zakresu wolności w Polsce, zwłaszcza z końcem lat 90., gdy stawało się jasne, że Radio odchodzi do lamusa historii. Formuła radia – substytutu nadającego z zagranicy wyczerpywała się. Powtórki traciły sens, gdy wydarzenia przyspieszały.
Polskie Radio będące konkurentem RWE stawało się coraz lepsze, RWE zaczęło trącić myszką z powodu przestarzałej formuły i musiało szukać nowej. Dla słuchacza na znaczeniu zyskiwała nie tylko treść przekazu, ale także atrakcyjna forma. RWE musiała stać się radiem bardziej profesjonalnym warsztatowo i w większym zakresie korzystać ze współpracowników w Polsce. Myślano wówczas o przeniesieniu nadawania do Polski na bazie nowoutworzonego biura w Warszawie.
Poczucie misji słabło w miarę poszerzania się zakresu wolności w Polsce, zwłaszcza z końcem lat 90., gdy stawało się jasne, że Radio odchodzi do lamusa historii. Formuła radia – substytutu nadającego z zagranicy wyczerpywała się. Powtórki traciły sens, gdy wydarzenia przyspieszały.
Ale był także głębszy problem egzystencjalny. Uświadomiłem go sobie w 1991 r., gdy przyjechałem do Polski po 18 latach nieobecności. Wiózł mnie taksówkarz w Świnoujściu i nie wiedząc, gdzie pracuję pomstował na miejscową bazarową mafię. W pewnej chwili powiedział mniej więcej tak: "Wie Pan sytuacja jest tak zła, że trzeba by tym się zajęła Wolna Europa". Nie przyznałem się, gdzie pracuję, ale uświadomiłem sobie, że to koniec, że nie jesteśmy w stanie zaspokoić oczekiwań słuchaczy. Rzeczywiście 3 lata później był koniec.
Zamknięcie Radia stworzyło życiowe trudności wielu moim kolegom. Niektórym rozpadły się małżeństwa, musieli od nowa organizować sobie życie w innych warunkach, często w innym kraju, przekwalifikować się, wypisywać dzieci ze szkoły. Inni koledzy nie czekając aż radio nada ostatnią audycję rozglądali się, gdzie przeskoczyć, zwłaszcza w ostatnich 4-5 latach, co miało efekt demotywujący, choć trudno to im mieć za złe.
PAP: Pamięta Pan jakieś żarty, anegdoty, śmiesznostki?
Andrzej Świdlicki: Speaker czyta dziennik radiowy. Jedna z wiadomości dotyczy uprowadzenia anglikańskiego pastora Terry Waite’a w Libanie (1987 r.). Redaktor biuletynu otrzymał właśnie informację pilną z dzwonkami, że są wątpliwości, czy Waite jest pastorem, czy nie, więc lepiej tak go nie tytułować. Speakerowi, który właśnie przeczytał, o tym, co spotkało Waite’a podsunął kartkę ze zdaniem: "Jak się właśnie dowiadujemy pastor Terry Waite nie jest pastorem".
- Speakerka odmówiła przeczytania wiadomości, ponieważ nie podobało jej się zdanie "Papież odprawił mszę św. pod gołym niebem". "Odprawia to się służącą, a nie mszę" – zawyrokowała.
- Wbiega redaktor Jan Tyszkiewicz do pokoju dyrektora Zygmunta Michałowskiego zaaferowany tym, że ma zrobić wywiad z Edwardem Raczyńskim: "Ale jak ja mam się do niego zwracać: Panie ambasadorze, czy Panie Prezydencie (Raczyński był ambasadorem RP w Londynie w czasie wojny i prezydentem RP na uchodźstwie w latach 1979-86)" - "Mów mu Wuju" – odparł Michałowski (Tyszkiewicz i Raczyński obaj hrabiowie byli spokrewnieni).
- Reakcja dyrektora Michałowskiego na wiadomość o wyborze Karola Wojtyły na papieża: "O Boże jeszcze nam tylko tego brakowało"!
- Dyrektor Michałowski o Matce Boskiej: "Matka Boska jest królową Polski i patronką Bawarii. Którym krajem opiekuje się lepiej"?
PAP: - Co było największą siłą Radia?
Andrzej Świdlicki: Mądrzy i ideowi ludzie mający świadomość, że ich praca to coś więcej niż sposób zarobkowania, pojmujący ją, jako rodzaj służby sprawie, a więc czemuś większemu niż oni sami. Oczywiście nie wszyscy tacy byli, ale to oni wyznaczali ton, tworzyli atmosferę. Byli to ludzie mądrzy nie tylko w sensie wiedzy, ale w głębszym sensie życiowej mądrości.
Siłą było też to, że przy całym odcięciu od Polski, informacji na jej temat, było dużo: były wiadomości z monitoringu Polskiego Radia, prasa zagraniczna, prasa polska, samizdaty, informacje z Polski uzyskane przez zagranicznych korespondentów RWE itd. To, co się najbardziej liczyło to umiejętność jej oceny i przetworzenia.
***
Andrzej Świdlicki, w RWE od 1981 do zamknięcia w 1994 r. Redaktor programowy, redaktor dziennika radiowego i redaktor aprobujący materiały na antenę, pisywał na tematy prawne. Jest autorem "Political Trials in Poland 1981-86" (Croom Helm 1988). Współpracownik Polskiej Agencji Prasowej.
Rozmawiał Lesław Sajdak (PAP)