Polskie władze przesiedlając nas z domów rodzinnych w nieznane zrobiły nam wielką krzywdę - mówią Ukraińcy, wysiedleni w ramach akcji "Wisła". Ich wspomnienia są wciąż żywe, pamiętają strach, gdy w ciągu kilku godzin musieli zebrać dobytek i to jak trafili do zrujnowanych gospodarstw w d. Prusach Wschodnich.
Maria Żuk przesiedlona ze wsi Zahorów (woj. lubelskie, w powiecie bialskim, poprzednio używano nazwy Zagórów) na początku lipca 1947 roku, miała 14 lat:
Przyjechało do wsi wojsko. Pamiętam, że mama była przestraszona i mówiła: jedzie wojsko, co to będzie? Do domu przyszło dwóch żołnierzy i powiedziało, że jutro trzeba się przygotować na konkretną godzinę na wyjazd. Mama w dzieży chleb dopiero co rozczyniła, całą noc piekła ten chleb. Dzięki temu mieliśmy na drogę cały worek chleba. Na drogę trzeba było przygotować wóz, konia, wziąć jedynie kufer z najpotrzebniejszymi rzeczami. Był lament i płacz, bo wszystko zostało w domu. Pojechaliśmy. Zajechaliśmy na pociąg, a tam stoją wagony bydlęce. Widać jak wprowadzają bydło. W wagonie jechały cztery rodziny. Po jednej stronie wagonu było bydło, a po drugiej na zasłanej słomie ludzie. Jechaliśmy dwa tygodnie, pociąg stawał, dobierał ludzi i dobytek. Nie dostawaliśmy jedzenia, jedliśmy tylko to, co sami mieliśmy. Nie wiedzieliśmy, że jedziemy do Prus Wschodnich. Myśleliśmy, że jedziemy na Oświęcim, tam mojego ojca wcześniej wywieźli. Dojechaliśmy do Olsztyna i tu już zaczęli ludzi wysadzać, pociąg zatrzymywał się na kolejnych stacjach w Ostródzie, Morągu. Przyjechaliśmy do Pasłęka i tu wysiedliśmy, wozy załadowaliśmy i powieźli nas do Cieszyna. Zjechaliśmy już na boczne drogi. Mama wołała: dokąd nas wieziecie? Zapamiętałam, że domy stały na wzniesieniach, a droga była w wąwozie. Trzy rodziny w tym i nas wysadzili w Cieszynie. Skierowano nas do mieszkania. Nie było w nim okien, wszystko zabite deskami. Był brud, smród i bałagan. Nie było krzeseł, stołu, ławek, tylko gołe ściany. Mój brat, który zdążył zabrać z domu kosę i grabie, poszedł nakosił trawy. Zasłaliśmy nią podłogę i tak spaliśmy 2 tygodnie. Później państwo już się nami zajęło. Posprawdzali okna, wymierzyli, przywieźli ramy i wstawili nowe.
Najgorszy był głód. Jedliśmy chleb popijając wodą. Ludzie, którzy przyjechali wcześniej w tamte strony z Rzeszowskiego (w lutym 1947 r.) przynosili nam jedzenie. Potem państwo dało zapomogę. Dostaliśmy z UNRY mąkę kukurydzianą i 2 kilogramy cukru. Mama popatrzyła się na kukurydzę i na śrutę i powiedziała "będę wam dzieci gotowała kaszę". Ugotowała kukurydzę, mlekiem zalała, bo mleko mieliśmy od swojej krowy i takie posiłki jedliśmy. Gdy przyszła jesień, brat zaczął orać, a sąsiedzi dali zboża i było co posiać. Na drugi rok to mieliśmy już lepiej, bo posadziliśmy ziemniaki i był ogród. Ale przez zimę to było bardzo ciężko.
Jak przyjechaliśmy do Prus Wschodnich to byli jeszcze Niemcy. Mieliśmy sąsiada Polaka. On był bardzo niedobry. Zaprzęgał cztery a nawet sześć Niemek do pługa i kazał im orać. Potem jak już Niemców wywieźli, to nie miał kogo zaprząc i musiał sam sobie radzić. Już wiele lat po wojnie, gdy Niemcy przyjeżdżali w odwiedziny, to on tak się ich bał, że uciekał ze wsi. Nie miałam ani razu szansy pojechać do Zahorowa. Powiem w oczy: "takiej krzywdy jak Polacy to nam nie zrobili ani Niemcy ani Ruskie".
--------------------
Stefan Harhaj z Komańczy,(woj. podkarpackie) miał 12 lat:
Opowiem o tym, jak nas Polacy w naszych rodzinny stronach traktowali. W cerkwi w Komańczy była msza, przyjechało wojsko, otoczyło cerkiew, wyprowadzili księdza i zaczęli go bić. Tak go bili, że życia on już nie miał. Później wyprowadzili go na most nad rzekę i kazali mu skakać. Był on tak zbity, że prawie nie oddychał. Potem wepchnęli go do ognia, ręce i nogi w ogień wsadzili i tak go zabili. Ksiądz miał dwóch synów, 20-letniego zastrzelili, a 14 letniego chłopaczka poprowadzili, nie wiadomo dokąd. Były takie przypadki, że już na Ziemiach Odzyskanych spotkali się i Ukraińcy przesiedleni z akcji "Wisła" i Polacy, którzy ich tam prześladowali. Był tu taki przypadek, że najpierw dwaj mężczyźni się dogadali, że obydwaj są przesiedleni, potem przy wódce zaczęli opowiadać swoje historie i poznali, że jeden prześladował a drugi był ofiarą.
Pamiętam też takie sytuacje, jak okradali kobiety i zabijali dzieci. W górach rzeki są bardzo bystre. Przez rzekę szła kobieta, na jednej ręce trzymała dziecko, a w drugiej trzymała sznurek, na którym prowadziła krowę. Doskoczył jeden uderzył ją i woda porwała dziecko, drugi bandyta wyrwał krowę. Był płacz i krzyk.
------------------
Piotr Sarapuk z Ułazowa powiat Lubaczów, (woj. podkarpackie) miał 9 lat:
Wywozili nas trzykrotnie. Raz wywieźli, bo mieli wieźć na Ukrainę, a że tory były rozwalone przez partyzantów, to my "metodą szczurów" wróciliśmy do domu. Potem wywieźli nas drugi raz i też wróciliśmy, a w 1947 roku wywieźli nas już ostatecznie. Wówczas wojsko okrążyło wieś. Mogliśmy wziąć kilka worków suszonego chleba, trochę zboża. Załadowali wszystkich do samochodów i wieźli do Bełżca. Tam przez ok. 2 tygodnie mieszkaliśmy na dworcu. Porozkładaliśmy płachty i tak koczowaliśmy. Potem jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie i w maju dojechaliśmy do Pasłęka. Nie wiedzieliśmy, że jedziemy do Prus Wschodnich. Przywieźli nas do Leszczyc. Mieliśmy na tyle szczęścia, że przydzielono nam domek, gdzie mieszkały jeszcze Niemki. My zamieszkaliśmy w jednej części a one w drugiej. Były okna w całości, stół i łóżka, szafa. Potem przyjechała komisja, nie wiadomo skąd i to wszystko wywieźli. Głodować, nie głodowaliśmy, bo ojciec przywiózł żarna i trochę zboża, więc była mąka. Ojciec był stolarzem, umiał sobie poradzić, od razu się odnalazł.
Pamiętam też, jak tu na Ziemiach Odzyskanych spotkaliśmy tych, którzy nas prześladowali. Było to tak, że wojsko okrążyło wieś jeszcze w moich rodzinnych stronach i szukało bulbasów czyli partyzantów. Wojsko pobiło wówczas mojego ojca i mnie. I już tu w Dębinach, po akcji "Wisła", spotkaliśmy tego co nas pobił. Pamiętam, jak organizowano, już po przesiedleniu pierwszą szkołę. W 1947 roku zbierano sprzęty, wyposażenie, uczyła nas nauczycielka, która przyjechała z nami. Umiałem już pisać i czytać i od razu poszedłem do trzeciej klasy. Pamiętam pierwszą Wigilię w 1947 roku. Ojciec zaprosił sąsiadkę na Wigilię. Przyszła, ale nie usiadła do stołu, tylko siedziała w kącie. Okazało się że ona przyszła na przeszpiegi. Była w partii i miała za zadanie podsłuchiwać nasze rozmowy i badać nastroje. W życiorysie nie ukrywałem, że przyjechałem z akcji "Wisła". Nauczyciele wiedzieli o moim pochodzeniu. Byli tacy, którzy prześladowali mnie za to. Jeden z nauczycieli nie lubił Ukraińców i wciąż obniżał mi ocenę ze sprawowania.
Byłem trzy razy w swojej rodzinnej miejscowości. Pierwszy raz w 1971 r. Poszliśmy wówczas z ojcem w miejsce, gdzie stał nasz dom. Ale tam nie było po nim śladu. Wszystko było zniszczone i zaorane. Poszliśmy potem na cmentarz. Tam też wszystko zrównali. Ojciec mówił, że po rosnących w pobliżu drzewach rozpoznał miejsce, gdzie jego rodzice byli pochowani.
------------------
Michał Kogut przesiedlony z Radawy w powiecie jarosławskim, (woj. podkarpackie), miał 8 lat:
Prześladowania Ukraińców zaczęły się dużo wcześniej niż w 1947 roku. U nas spalono całą wieś. Pamiętam, że zostały spalone beczki kapusty, dzieci brały i jadły tę kapustę, bo nic nie było do jedzenia.
Gdy przyjechaliśmy do Olsztyna w akcji "Wisła" to zostaliśmy rzuceni w różne strony. Zasada była taka, że mieszkający w jednej wiosce byli rozsyłani do różnych miejscowości. Podobnie było z dalszą rodziną. Byliśmy rozdzieleni o 30-50 kilometrów. Jak kto miał konie, to nie miał spokoju, nie mógł pracować na swoim. Musiał wozić a to milicjanta, a to ormowca, nie było dnia, żeby można było się zająć swoją pracą. Wszystkich Ukraińców mieli za bandytów. Mój ojciec, który służył za Piłsudskiego w armii dostał od Polaków trzy kule, a potem trafił do więzienia UB.
Gdy już zamieszkaliśmy na Ziemiach Odzyskanych to wciąż nie dawano nam spokoju. Byliśmy pod nadzorem milicji. Nie można nam było chodzić do sąsiedniej wioski, a jak ktoś zaśpiewał po ukraińsku, to go zaraz pobili. Pod oknami wojsko z karabinami chodziło całe noce i nas pilnowało. Mówili, że "nas muszą pilnować, żebyśmy znów band nie tworzyli". W Prusach zamieszkaliśmy w jednym pokoju całą 8-osobową rodziną. W drugim mieszkały Niemki. One nie były nam wrogami, to byli ludzie tak samo rzuceni przez los jak my. Zżyliśmy się z Niemkami jak brat z siostrą. Polacy brali je do prac w polu czy gospodarstwie. Niemki siedziały do czerwca 1947. Jak ich zabierali, to nie miały nic na podróż. Mój tato powiedział, weźcie sobie chleb i masło. Mówił, żeby się nie martwiły bo jadą do siebie do swojego kraju.
---------------------------
Aleksander Buszowiecki, przed przesiedleniem mieszkał w Jaworzcu, gmina Cisna, powiat leski, (woj. Podkarpackie), miał 3 lata:
Wiem z opowiadań, że już w 1946 roku zaczęły się obławy, to dom rodzinny był trzykrotnie palony. Ludzie już wcześniej chcieli wyjechać na Ukrainę, bo byli prześladowani. Dla Polaków Ukrainiec to był banderowiec. Gdy do wsi przyszło wojsko to kazało się pakować na podróż. Droga do Wołkowyi była ciężka, trzy razy trzeba było przechodzić rzekę. Drewniane mosty były popalone. Gdy przyjechaliśmy pociągiem na Ziemie Odzyskane do miejscowości Spychały, to wskazywano nam do jakiego domu mamy iść. Przyjeżdżamy na podwórko, wchodzimy do mieszkania, a tu tylko jedne drzwi, okna powybijane i pozatykane poniemieckimi poduszkami. Ze sobą przywieźliśmy dwa koszyki kartofli. Nie wiadomo co było robić, czy je ugotować i zjeść czy posadzić. Myśmy się dzielili jedzeniem z Niemcami, którzy tu jeszcze byli. Pewnego razu przyszła do nas Niemka i poprosiła moja mamę, by jej dać coś do zjedzenia. Gdy mama dała, to Niemka zaczęła mamę po nogach całować w podziękowaniu. Na drugi dzień przyniosła nam płachtę, w której było pełno garnków. Nie umiałem słowa powiedzieć po polsku, a trzeba było chodzić do szkoły, dokumentów nie było żadnych. Z domu rodzinnego z Jaworzca mama przywiozła krzyżyk i dwa święte obrazki.
Prześladowano nas później i tutaj. Gdy spóźniłem się pewnego dnia do szkoły, bo była taka zima ze śniegiem po pas, to nauczyciel mnie zbił.
Po przesiedleniach w Prusach były wioski, gdzie większość mieszkańców to byli Ukraińcy. Oni wrócili na Ukrainę później, gdy była już taka możliwość.
(PAP)
ali/ mjs/ ls/