Opowieść o Ślązakach w Teksasie to nasz chłopski western. Mamy swoich ludzi, pionierów, którzy pragnęli odmiany i którzy zapisali się w historii Dzikiego Zachodu i Ameryki - mówi PAP Ewa Winnicka, autorka książki „Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie”.
Polska Agencja Prasowa: W swojej nowej książce ponownie opisała pani historię emigracyjną. Jak dotarła pani do opowieści o Ślązakach, którzy w połowie XIX wieku wyemigrowali do Teksasu?
Ewa Winnicka: Cztery lata temu pracowałam nad reportażem „Greenpoint. Kroniki Małej Polski”. Natknęłam się wówczas na napisaną w 1905 roku „Historię polską w Ameryce. Początek, wzrost i rozwój dziejowy osad polskich w Północnej Ameryce (Stanach Zjednoczonych i Kanadzie)” emigracyjnego księdza Wacława Kruszki. Kruszka mieszkał w Chicago, ale zjechał całe Stany i wręcz z precyzją księgowego zrobił spis wszystkich polskich parafii. Wśród nich były również te w Teksasie.
I tak trafiłam na opowieść o księdzu Leopoldzie Moczygembie – duszpasterzu ze Śląska - który niczym grający na fujarce szczurołap wyprowadził mieszkańców wsi Płużnica Wielka oraz jej okolic na teksańską pustynię. Ta historia była tak nieprawdopodobna, że postanowiłam sprawdzić, co dzieje się z potomkami wyprowadzonych.
Dla reporterki jest to temat marzenie. Zwłaszcza że Teksas sam w sobie jest miejscem fascynującym.
PAP: Dlaczego w połowie XIX wieku Ślązacy zdecydowali się na wyjazd do Ameryki? I dlaczego wybrali Teksas?
E.W.: Rósł mit Ameryki. Przekazywano sobie opowieści o raju na ziemi, w którym można być kimś niezależnie od miejsca i statusu społecznego, z jakim się przyszło na świat. Można być wolnym i bogatym. Ten mit jest wciąż bardzo silny, co widać na granicy USA z Meksykiem. Setki tysięcy ludzi chcą się przedostać do Ameryki, ryzykując życie i nie mając pewności, co ich czeka.
Ślązacy zrozumieli, że nie wyrośnie pszenica, którą przywieźli, że pierzyny będą bezużyteczne. Wygrzebali ziemianki i trwali w nich pierwsze lata. Musieli zatem zacząć wszystko od nowa. Stali się w ścisłym tego słowa znaczeniu pionierami.
Przez XIX-wieczną Europę przetoczyła się gorączka emigracyjna. Kiedy dotarła do Prus, Teksas był półdzikim, przyłączonym niedawno do Unii Stanem, który trzeba było zagospodarować. Zajęli się tym Niemcy. W swoim bawarskim seminarium młody franciszkanin ze Śląska spotkał biskupa, który wrócił z Teksasu i opowiedział o wielkim kraju, o wielkich możliwościach. Prawdopodobnie wtedy w głowie Leopolda Moczygemby urodził się szalony plan. Kilka lat później zaczął go urzeczywistniać.
PAP: A czym dla Ślązaków miał być Teksas?
E.W.: Nadzieją na wyrwanie się z biedy, poboru do armii pruskiej, ucieczką od plag, złych panów i niewoli ekonomicznej. Chcieli w kraju dobrobytu odtworzyć swoją wioskę: zbudować kościół, chodzić na msze w niedzielę, pracować i utrzymać swoje rodziny z tej ciężkiej pracy.
PAP: Jaką rzeczywistość Ślązacy zastali po przyjeździe do Teksasu?
E.W.: Dramatyczną. Po kilku tygodniach rejsu, który nie wszyscy przeżyli, przybili do Galveston, największego portu w Teksasie. Szalała w nim żółta febra. Zgodnie z instrukcją Moczygemby ruszyli piechotą na północ. Po dwóch tygodniach dotarli do celu. Ale nie zastali tam ani kościoła, ani żadnych budynków, tylko pustą prerię, wielkie nic. Dzikie zwierzęta i grzechotniki, których nie znali. Niechętnych Anglosasów i walczących o przetrwanie Komanczów. Ślązacy zrozumieli, że nie wyrośnie pszenica, którą przywieźli, że pierzyny będą bezużyteczne. Wygrzebali ziemianki i trwali w nich pierwsze lata. Musieli zatem zacząć wszystko od nowa. Stali się w ścisłym tego słowa znaczeniu pionierami.
PAP: Teksas – jak podkreśla pani w swojej książce – to ważny stan zarówno w dawniejszych czasach, jak i współcześnie…
E.W.: To prawda. To drugi - albo pierwszy, jeśli nie liczyć Alaski - co do wielkości stan w Ameryce. Ma odrębną kulturę oraz wyjątkową historię, ponieważ przez dziesięć lat, do 1836 roku, był niezależnym państwem. Teksańczycy mają zagwarantowane w swojej konstytucji stanowej, że mogą się odłączyć od Unii bez zgody Kongresu Stanów Zjednoczonych. To powoduje, że za każdym razem, kiedy rząd w Waszyngtonie przegłosuje rzeczy, które Teksańczykom się nie podobają, podają w wątpliwość obecność swojego stanu w Unii.
Teksas jest niezależny energetycznie od reszty kraju. W Teksasie znajdują się największe w całych Stanach złoża ropy naftowej. Panna Maria i okolice to tereny, skąd wydobywa się ropę. Moi rozmówcy w większości podpisali wiele lat temu umowy z firmami olejowymi. Oddali im prawo do eksploatacji gruntów na swoich farmach w zamian za część zysku. Są więc niezwykle zamożnymi ludźmi. Nie jest to jednak ostentacyjne bogactwo w stylu nowojorskim, gdzie buduje się złote wieżowce. Wielu z moich rozmówców po prostu naprawiło płoty, załatało dachy, wymieniło traktory i posłało dzieci na uniwersytety.
Przez dziesiątki lat żyli bardzo skromnie, trzymali się swoich parafii. Spotykali się na sobotnich zabawach po ciężkiej pracy w polu, tam też poznawali swoich przyszłych małżonków i trzeba było dbać, żeby nie byli zbyt niebezpiecznie ze sobą spokrewnieni. Z pokolenia na pokolenie przekazywano język i tradycje.
Pisarz i dziennikarz Lawrence Wright – z pochodzenia Teksańczyk - napisał wspaniały autobiograficzny reportaż „God Save Texas”. Mówi, że w Teksasie jak w szklanej kuli można dostrzec przyszłość Ameryki. Kiedy chce się wiedzieć, co się wydarzy w całych Stanach Zjedzonych, trzeba obserwować to, co dzieje się w Teksasie.
PAP: Jak ta społeczność śląska w Teksasie ewoluowała?
E.W. Pierwszą osadą była Panna Maria. To tam pod dębem, który do dzisiaj rośnie na niewielkim wzgórzu, ksiądz Leopold Moczygemba odprawił pierwszą mszę dla tych, którym udało się do tego dębu dotrzeć. Nie wszystkim jednak odpowiadał miejscowy klimat, dlatego też część Ślązaków przeniosła się do miejscowości Bandera na zachód od San Antonio, gdzie był tartak, w którym można było znaleźć zatrudnienie.
Mieszkańcy Panny Marii czasem z powodu wewnętrznych konfliktów, czasem z powodu naturalnej ekspansji zakładali kolejne osady, takie jak Cestohowa, Kosciusko czy nawiązujące do najważniejszej śląskiej świętej Jadwigi St. Hedwig.
Przez dziesiątki lat żyli bardzo skromnie, trzymali się swoich parafii. Spotykali się na sobotnich zabawach po ciężkiej pracy w polu, tam też poznawali swoich przyszłych małżonków i trzeba było dbać, żeby nie byli zbyt niebezpiecznie ze sobą spokrewnieni. Z pokolenia na pokolenie przekazywano język i tradycje.
W latach sześćdziesiątych XX wieku do rąk Ślązaków zaczęły trafiać pierwsze czeki za wydobycie ropy ze złóż znajdujących się na ich działkach. Dzieci mogły dzięki temu pójść na studia, wyjechać do San Antonio i Austin. Współcześnie coraz rzadziej mówią po polsku, mają współmałżonków spoza śląskiej społeczności.
PAP: Jak zatem dzisiaj identyfikują się potomkowie teksańskich Ślązaków?
E.W.: Są Amerykanami, którzy interesują się – bądź nie – swoją historią. Przyjechali ze Śląska, które było częścią Prus, a teraz należy do Polski.
Jednak tym, co niewątpliwie łączy ich z pradziadami, jest religia. W większości są katolikami i starsi ludzie śpiewają pieśni, które śpiewali ich dziadowie. Niesamowitym językiem, który zastygł w połowie XIX wieku, przed falą germanizacyjną.
Panna Maria nazywana jest Pierwszą Polską Parafią, a osadnicy z Płużnicy Wielkiej Polakami, choć kiedy opuszczali swoją ojczyznę, nigdy nie należała ona do Polski.
Są twardymi ludźmi, którzy bronią jak niepodległości 2. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych gwarantującej prawo do posiadania broni. W większości głosują na Republikanów, cenią Donalda Trumpa, który swoim życiem zaprzecza teksańskim wartościom.
PAP: Utrzymują kontakty z Polską, ze Śląskiem?
E.W.: Mój przewodnik po historii Ślązaków w Teksasie, czyli ksiądz proboszcz parafii Bandera Franciszek Kurzaj, od końca lat osiemdziesiątych organizuje wycieczki Śląskich Teksańczyków na Śląsk. Myślę, że nawet tysiąc osób dzięki tym wyjazdom odwiedziło miejsce, skąd ich dziadowie wyjechali w połowie XIX wieku. Zatem istnieją kontakty śląsko-teksańskie.
Ksiądz Kurzaj bardzo dba o to, żeby mówić o tożsamości śląskiej. Panna Maria nazywana jest Pierwszą Polską Parafią, a osadnicy z Płużnicy Wielkiej Polakami, choć kiedy opuszczali swoją ojczyznę, nigdy nie należała ona do Polski.
Polskością „obdarzyli” Teksańczyków księża misjonarze z zakonu Zmartwychwstańców, polskich patriotów, którzy objęli parafie w latach sześćdziesiątych XIX wieku.
Dwadzieścia kilka lat temu odwiedził Śląskich Teksańczyków jeden z polskich biskupów. Zaczął mówić i wtedy ktoś zapytał, czy biskup mógłby mówić po polsku. Bo na razie, według Teksańczyków, posługiwał się „warszawską gadką”.
PAP: A jak wyglądała praca nad tą książką? Do jakich źródeł udało się pani dotrzeć?
E.W.: Najważniejsza była praca w Teksasie i rozmowy ze śląskimi Teksańczykami. Słuchanie ich historii. W Pannie Marii, z pozoru sennej i cichej, tli się konflikt o sposób niesienia dziedzictwa. Czy ma być polskie, czy śląskie? W oddalonej o 70 km Banderze nie ma takich problemów: tam śląscy Teksańczycy czują się dumni, że mieszkają w „kowbojskiej stolicy świata”. Ten tytuł wywalczyła u odpowiedniego senatora Eleonora Dugosh. Jej brat bierze udział w rekonstrukcjach historycznych: pokazuje, jak się napadało na banki i jak wyglądały wozy pionierów.
Odwiedzałam domy starców i przedsiębiorstwa, których szefami są potomkowie osadników. Michael Kiołbassa z San Antonio prowadzi jedną z większych fabryk wędliniarskich.
Równocześnie czytałam wszystko, co zostało wydane na temat tej migracji. Pamiętniki, wspomnienia, XIX-wieczne gazety amerykańskie, niemieckie i polskie. Niesamowity jest „The Frontier Times”, magazyn, który założył i przez dziesięciolecia prowadził historyk amator i założyciel Frontier Times Museum w Banderze John Marvin Hunter.
Przeczytałam listy księdza Moczygemby, jego brata i sąsiadów, które słali z Teksasu. Migranci opowiadali o cudownym kraju, pomijając zupełnie koszmar, przez który przeszli. Te listy rozpalały wyobraźnię czytelników na Śląsku. Odnalazł je prof. Andrzej Brożek, historyk, który po II wojnie światowej badał migrację do Teksasu.
PAP: Czym jest zatem opowieść o Ślązakach w Teksasie?
E.W.: To nasz chłopski western. Mamy swoich ludzi, pionierów, którzy pragnęli odmiany i którzy zapisali się w historii Dzikiego Zachodu i Ameryki. Przeżyli wojnę secesyjną, napady Komanczów, czas Rekonstrukcji, ataki Ku Klux Klanu. Szli na amerykańskie wojny XX wieku, znaleźli się w centrum gorączki naftowej. Zostali Teksańczykami z wielkim sentymentem do kraju, który opuścili.
Rozmawiała Anna Kruszyńska
Książka „Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie” ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.
Ewa Winnicka – reporterka, autorka książek „Londyńczycy”, „Angole”, „Nowy Jork zbuntowany", „Milionerka”, „Był sobie chłopczyk” oraz „Greenpoint. Kroniki Małej Polski”. Współautorka książek „Głosy” i „Władcy strachu” (napisanych wspólnie z Dionisiosem Sturisem), a także „1968” (z Cezarym Łazarewiczem). Trzykrotna laureatka nagrody Grand Press, laureatka nagrody Gryfia, nagrody dla najlepszej książki roku przyznawanej w ramach Festiwalu Reportażu w Lublinie oraz nagrody MediaTory. Otrzymała również nominacje do nagrody Nike, Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Razem z Magdaleną Grzebałkowską prowadzi podcast „Jak się starzeć bez godności”. (PAP)
Autorka: Anna Kruszyńska
akr/ miś/