Wybory przeprowadzone w czerwcu 1989 r. były początkiem pokojowej rewolucji. Komuniści z dnia na dzień tracili władzę, „Solidarność” rosła w siłę. Gdyby wydarzyło się to dziesięć lat wcześniej, Kreml wysłałby czołgi na ulice polskich miast. Teraz jedynie się przyglądał.
Kiedy w 1980 r. przez całą Polskę przelewała się gigantyczna fala strajkowa, nikt nie wiedział, jakim torem potoczy się historia. Kreml patrzył na rozwój sytuacji ze zgrozą, obawiał się najgorszego. Członkowie przywództwa sowieckiego, między innymi minister obrony narodowej Dmitrij Ustinow oraz szef KGB Jurij Andropow, spotkali się, żeby ułożyć plan działania. Imperium zareagowało tak jak zawsze – zarządziło mobilizację wojska.
Armia Czerwona miała w razie potrzeby ratować polskich komunistów, przygotowywano się na każdą możliwość. Nawet na sytuację, że polskie wojsko przejdzie na stronę protestujących. Czołgi grzały silniki. Szczęśliwie, Polacy rozwiązali kryzys w drodze negocjacji – na przełomie sierpnia i września 1980 r. władze podpisały porozumienia z protestującymi.
To jednak nie był koniec. Porozumienia otworzyły drogę do powstania Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”, na którego czele stanął Lech Wałęsa. Do związku zapisały się miliony ludzi. Kreml obawiał się, że niebawem polskim wirusem wolności zarazi się cała Europa Wschodnia. Za wszelką cenę próbował zmusić władze do rozprawy z „Solidarnością”.
Sowieci dysponowali kilkoma środkami nacisku. Dziś pamiętamy głównie o groźbie interwencji militarnej. Nie można wykluczyć, że gdyby historia przybrała tragiczny obrót, armie państw Układu Warszawskiego zdecydowałyby się na inwazję. Jednak w 1981 r. ograniczano się do straszenia. Sowieci nie chcieli walczyć. Władimir Kriuczkow, szef wywiadu KGB, oceniał, że „najlepiej byłoby, gdyby Polacy sami rozwiązali ten problem. Inwazja wojsk spowodowałaby ogromne problemy. W Polsce panuje wielka niezgoda. Inwazja mogłaby doprowadzić do wojny domowej”.
Sowieci byli bliscy osiągnięcia swojego celu: zdławienia rewolucji solidarnościowej polskimi rękami. Jednak Leonid Breżniew i jego towarzysze jak ognia unikali jasnej deklaracji w sprawie pomocy militarnej na wypadek, gdyby wojsko polskie nie było w stanie pokonać strajkujących. Nie chcieli zostać wplątani w wojnę.
W arsenale sowieckim były jeszcze inne narzędzia. Kriuczkow i podległy mu aparat KGB pełną parą pracowali nad tym, żeby zmusić polskich towarzyszy do działania. Próbowali wywrzeć nacisk na I sekretarza KC PZPR Stanisława Kanię oraz premiera gen. Wojciecha Jaruzelskiego – w tym celu wspierali ich wewnątrzpartyjną opozycję. Jednak skuteczniejszym narzędziem była groźba odcięcia dostaw ropy naftowej.
Nasilający się konflikt polityczny między PZPR a „Solidarnością” oraz naciski Kremla doprowadziły do tego, że Jaruzelski zdecydował się wprowadzić stan wojenny. Sowieci byli bliscy osiągnięcia swojego celu: zdławienia rewolucji solidarnościowej polskimi rękami. Jednak Leonid Breżniew i jego towarzysze jak ognia unikali jasnej deklaracji w sprawie pomocy militarnej na wypadek, gdyby wojsko polskie nie było w stanie pokonać strajkujących. Nie chcieli zostać wplątani w wojnę.
Kreml był zadowolony, że Jaruzelski poradził sobie bez pomocy. Prawda było bowiem taka, że Związek Sowiecki zaczynał pogrążać się w kryzysie gospodarczym. Co więcej, był już uwikłany w okupację Afganistanu – kolejna interwencja mogła zachwiać imperium w posadach.
Jaruzelski był wściekły, podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy. Minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak straszył towarzyszy ze Wschodu:„Jeżeli podejmowane przez nas działania zawiodą, jeśli zapłacimy życiem, to Związek Sowiecki musi być przygotowany na to, że będzie miał na swojej zachodniej granicy wrogie państwo”. Było jednak za późno, żeby się wycofać.
13 grudnia 1981 r. wprowadzono stan wojenny. Kriuczkow zadzwonił do Jaruzelskiego z gratulacjami. Chwilę później to samo zrobił Breżniew. Mogło mu się nie podobać, że w Polsce rządy partii zastąpiła dyktatura wojskowa, ale odnosił się do tego ze zrozumieniem: „Jaruzelski mówi o konieczności proklamowania dyktatury wojskowej, jaka istniała za czasów Piłsudskiego, wskazując, że naród polski zrozumie to lepiej niż cokolwiek innego”.
Kreml był zadowolony, że Jaruzelski poradził sobie bez pomocy. Prawda było bowiem taka, że Związek Sowiecki zaczynał pogrążać się w kryzysie gospodarczym. Co więcej, był już uwikłany w okupację Afganistanu – kolejna interwencja mogła zachwiać imperium w posadach.
Gorbymania
W kolejnych latach sytuacja tylko się pogarszała, a kryzys przywództwa utrudniał reformy. Breżniew zmarł, zastąpił go Jurij Andropow, sam będący u kresu swych dni. Schedę po nim objął Konstantin Czernienko, żywa mumia. W 1985 r. gospodarzem na Kremlu został Michaił Gorbaczow.
Przywódca sowiecki rozpoczął ofensywę dyplomatyczną, której celem było wygaszenie zimnej wojny oraz rozbrojenie. Jego poprzednicy straszyli wojną, Gorbaczow mówił o pokojowej koegzystencji, wspólnym europejskim domu, świecie bez broni atomowej. Społeczeństwa i politycy zachodni przecierali oczy ze zdumienia.
Nowy przywódca był młodszy, zdrowszy, dynamiczniejszy niż jego poprzednicy. Nie mógł jednak nadrobić straconych lat. Co więcej, miał pecha. Za Breżniewa ropa kosztowała na światowych rynkach około 35 dolarów – dochody z jej sprzedaży były kroplówką dla chorego Związku Sowieckiego. Niedługo po tym, jak przywództwo objął Gorbaczow, baryłka staniała do 10 dolarów. Rachunki przestały się zgadzać, trzeba było natychmiast szukać oszczędności.
Najpierw zajęto się najwyższą pozycją w budżecie – wojskiem. Przywódca sowiecki rozpoczął ofensywę dyplomatyczną, której celem było wygaszenie zimnej wojny oraz rozbrojenie. Jego poprzednicy straszyli wojną, Gorbaczow mówił o pokojowej koegzystencji, wspólnym europejskim domu, świecie bez broni atomowej. Społeczeństwa i politycy zachodni przecierali oczy ze zdumienia.
Uszczuplony budżet oraz rozbrojenie miały także wpływ na politykę względem Europy Wschodniej. Kreml nie mógł jednocześnie mówić o pokoju na świecie i straszyć wysłaniem wojska. Co więcej, nawet gdyby chciał to zrobić, mogło się okazać, że go zwyczajnie na to nie stać. Podobnie jak nie mógł sobie pozwolić na dalsze dotowanie zadłużonych państw wschodnioeuropejskich.
Zaraz po pogrzebie swojego poprzednika Gorbaczow oznajmił przywódcom socjalistycznym, w tym Jaruzelskiemu, że „przedszkole się skończyło”. Powtórzył to w czasie spotkania z urzędnikami MSZ, na którym tłumaczył nowe założenia polityki wobec państw Europy Wschodniej: „Czas, kiedy pomagaliśmy im budować ich gospodarkę, ich partie i polityczne instytucje minął [...] nie możemy ich prowadzić za rączkę jak małe dzieci w przedszkolu”.
Trudno było jednak określić, jak wiele swobody mieli socjalistyczni przywódcy w zakresie reform politycznych i ekonomicznych. Nieprzekraczalną granicą było utrzymanie sojuszy militarnych i gospodarczych. Jeżeli tylko sojusznicy pozostawali wewnątrz struktur Układu Warszawskiego oraz Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, mogli sobie pozwolić na wiele.
W praktyce Gorbaczow machnął ręką na politykę prowadzoną przez jego poprzedników. W czasie posiedzenia sowieckiego Politbiura, które odbyło się na początku 1987 r., tłumaczył: „my w Polsce przyjęliśmy wszystko – Kościół, rolnictwo indywidualne i ideologię oraz pluralizm polityczny. Rzeczywistość jest rzeczywistością”.
Bez paniki
Latem 1988 r. w Polsce zaczęły narastać nastroje strajkowe. Władza, nie czekając na eskalację, zwróciła się do Lecha Wałęsy z propozycją: wygaście strajki, a porozmawiamy o ponownej legalizacji „Solidarności”. Pomysł trzeba było jednak sprzedać na Kremlu. Jaruzelski wysłał na spotkanie z Gorbaczowem jednego ze swoich bliskich współpracowników, Józefa Czyrka. Próbował on tłumaczyć, że negocjacje z „Solidarnością”, zakończone ich legalizacją oraz jakąś formą częściowo wolnych wyborów, są konieczne w obliczu pogarszającej się sytuacji gospodarczej.
Gorbaczow był sceptyczny. „Czy nie zaczynacie trochę panikować?” – pytał. Ostatecznie jednak dał się przekonać: „Oto, co myślę: gdyby wasze działania charakteryzowały się pochopną utratą pozycji, wtedy moglibyśmy mieć pewne wątpliwości. Ale wy idziecie określonymi wcześniej kanałami politycznymi, a wasze metody pokonywania trudności wydają się rozsądne”.
Wierzył, że polscy komuniści wiedzą, co robią. Okazało się, że ani Jaruzelski, ani Gorbaczow nie mieli pojęcia, dokąd doprowadzi ich obrana droga. Ekipa Jaruzelskiego zdawała się kontrolować sytuację. Zorganizowała Okrągły Stół, przygotowała się do pierwszych częściowo wolnych wyborów, w których miała konkurować – na ograniczonych zasadach – z kandydatami wystawionymi przez „Solidarność”. Komuniści ponieśli jednak przy urnach druzgocącą klęskę. Władza wymykała im się z rąk, na co Kreml patrzył z mieszanką zaskoczenia i pogardy.
Nie macie gdzie uciec
W lipcu 1989 r. Gorbaczow naciskał na Jaruzelskiego, aby ubiegał się o urząd prezydenta. Widział w generale gwaranta status quo, liczył na to, że będzie on w stanie kontrolować reformy w Polsce. Kreml nie miał jednak zamiaru walczyć za swoich sojuszników. Za zamkniętymi drzwiami Gorbaczow strofował nowego I sekretarza KC PZPR Mieczysława Rakowskiego: „kto nawarzył tej kaszy […] czy utrzymacie kontrolę procesów, jakie dziś zachodzą w Polsce?”.
Jednocześnie Kreml dopuszczał możliwość, że nowy rząd utworzy nie komunista, ale premier wywodzący się z „Solidarności”. Wadim Zagładin, doradca Gorbaczowa do spraw zagranicznych, spytany o taką możliwość odpowiedział: „Decyzja w tej sprawie jest wewnętrzną sprawą naszych przyjaciół. Będziemy utrzymywali stosunki z każdym wybranym w Polsce rządem”.
Kreml był przekonany, że nadal będzie w stanie wpływać na Polskę. Nie można było – tak jak kiedyś – wysłać wojska. Jednak nadal można było grozić odcięciem dostaw ropy naftowej, gazu i innych surowców. Dostrzegał to John Matlock, ambasador USA w Moskwie, który oceniał latem 1989 r., że Kreml zaakceptuje premiera solidarnościowego: „Ich podstawowe interesy w Polsce będą zabezpieczone przez każde rządy – solidarnościowe czy inne – które będą sprzyjać wewnętrznej stabilizacji i unikać antyradzieckich wybuchów”.
Swoją analizę przygotowały KGB i Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które przedstawiły pragmatyczną konkluzję – relacje z polskimi komunistami schodzą na dalszy plan, centralnym punktem stają się relacje z nowymi władzami: „Rząd Mazowieckiego jest zainteresowany utrzymaniem stosunków gospodarczych z ZSRR, gdyż w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie mógł funkcjonować bez radzieckich zasobów energetyczno-paliwowych i surowcowych. Dlatego oba bieguny przyciągania – Wschód i Zachód – będą miały wpływ na kurs polityki zagranicznej nowego polskiego rządu”.
Gorbaczow spotkał się w listopadzie 1989 r. z premierem Mazowieckim. Znaleźli wspólny język. Sowiecki przywódca deklarował: „Ponieważ mamy dobre stosunki z polskim narodem, to jesteśmy gotowi, rozumie się, współpracować i z rządem, który on wybrał. Myślę, że dobrosąsiedzkie stosunki między naszymi krajami odpowiadają również strategicznym interesom Polski”. Być może nadal żywił przekonanie, że ma sytuację pod kontrolą. Nie miał.
W kolejnych miesiącach historia gwałtownie przyśpieszyła. Związek Sowiecki kroczył ku upadkowi. Problemy związane z rządem Mazowieckiego stały się nieistotne, Gorbaczow nie był nawet w stanie utrzymać spoistości własnego imperium. Istnienie Układu Warszawskiego i RWPG dobiegło kresu. Polska tymczasem wkroczyła na ścieżkę, która zaprowadziła ją do NATO oraz Unii Europejskiej.
Więcej na temat sowieckiej polityki wobec Polski w latach osiemdziesiątych można przeczytać w artykule Laboratorium pierestrojki? Generał Jaruzelski na geopolitycznej szachownicy, http://polska-ihpan.edu.pl/images/Polska20-2022/08_Kozlowski.pdf
Tomasz Kozłowski
Źródło: Muzeum Historii Polski
szuk/