Dowiedziałem się, że aby być w zgodzie z pracodawcą, należy wykonywać wszystkie polecenia (nawet niewłaściwe) i siedzieć cicho, do niczego się nie wtrącać – pisał z goryczą w swoim pamiętniku górnik z Katowic. Po pół wieku rękopis odkrył prof. Jerzy Kochanowski, a w formie książki „Swój plan wykonam” opublikowało Wydawnictwo Naukowe Scholar.
Jerzy Kochanowski, historyk specjalizujący się w najnowszych dziejach Polski - autor takich publikacji jak „Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944-1989” (wyd. 2010), „Rewolucja międzypaździernikowa. Polska 1956-1957” (wyd. 2017) i „Wolne miasto Zakopane 1956-1970” (wyd. 2020) - został poproszony przez tygodnik „Polityka” o przejrzenie znajdującej się w archiwum tego pisma spuścizny po Janie Bijaku, redaktorze naczelnym w latach 1982–1994. W trakcie tej pracy natrafił na niepozorną papierową teczkę. „Zapewne automatycznie przełożyłbym ją na przejrzany już stos, gdyby nie kilka słów skreślonych na niej ręką Bijaka: „Pamiętnik górnika, była awantura – Szydlak”. Pamiętając o roli tego aparatczyka w elicie władzy, zwłaszcza w dekadzie gierkowskiej, zajrzałem do środka” – opisuje we wstępie do wydanej właśnie książki Kochanowski okoliczności, w jakich zainteresował się rękopisem sprzed pół wieku.
I pomyśleć, że ten chłopak nie był ujęty w kadrze i dopiero czyjeś tam wstawiennictwo sprawiło, że pojechał w ostatniej chwili, tak że zabrakło dla niego ubrania olimpijskiego i musiał jechać we własnym stroju. Nawet skakać musiał w pożyczanych częściach stroju i mimo to udowodnił wszystkim naszym działaczom, jakie mają rozeznanie co do możliwości zawodników. Jeszcze raz wyszła na jaw smutna prawda, że nasze władze wysyłają sportowców nie tyle po wyniki, co na wyprawy turystyczne
Jan Szydlak należał do elity władz PRL za czasów Edwarda Gierka, a zasygnalizowana przez Bijaka awantura zdarzyła się – jak ustalił Kochanowski w momencie, gdy redaktorem naczelnym „Polityki” był jeszcze Mieczysław Rakowski. Powodem tej awantury było zaś opublikowanie na początku maja 1973 roku na łamach tego tygodnika fragmentów pamiętnika Wiesława Złocha – prostego górnika katowickiej kopalni „Gottwald”. Nikomu do tamtej pory nieznany Złoch ośmielił się bowiem opisać ze szczegółami różne patologiczne zjawiska w swoim zakładzie, takie jak kumoterstwo, marnotrawstwo, niegospodarność, nadużycia przy wypłacaniu pensji i premii, a także zatajanie informacji o wypadkach przy pracy.
Opisywał też radości i kłopoty życia codziennego. Do tych radości należały pierwsza jego zagraniczna podróż (na mecz piłkarskiej reprezentacji z Bułgarią w Starej Zagorze) i skok Wojciecha Fortuny w Sapporo. „I pomyśleć, że ten chłopak nie był ujęty w kadrze i dopiero czyjeś tam wstawiennictwo sprawiło, że pojechał w ostatniej chwili, tak że zabrakło dla niego ubrania olimpijskiego i musiał jechać we własnym stroju. Nawet skakać musiał w pożyczanych częściach stroju i mimo to udowodnił wszystkim naszym działaczom, jakie mają rozeznanie co do możliwości zawodników. Jeszcze raz wyszła na jaw smutna prawda, że nasze władze wysyłają sportowców nie tyle po wyniki, co na wyprawy turystyczne” - pisał po złotym medalu Fortuny na igrzyskach.
Utyskiwał między innymi na kilkutygodniowe oczekiwanie na mechanika, który miał naprawić telewizor, puste półki sklepowe (choć na Śląsku – co sam podkreślał – było zdecydowanie lepiej niż w podsiedleckiej wsi, skąd pochodził) i absurdalne przepisy. Przykładem tych ostatnich było pewne zdarzenie, gdy wyjątkowo mroźna zima unieruchomiła wiele autobusów. Gazety wydrukowały wtedy apel władz do kierowców nielicznych jeszcze w tamtym czasie samochodów prywatnych, by podwozili stojących na przystankach ludzi. Rzecz w tym, że ci, którzy apelu posłuchali, byli karani za to mandatami przez milicję.
Wszystkie tego typu sprawy Złoch – rówieśnik Lecha Wałęsy i podobnie jak on pochodzący z biednej wioski, na co uwagę zwrócił prof. Kochanowski – przedstawiał z własnego doświadczenia.
Tak było na przykład z wypadkiem, jakiemu uległ w kopalnianym chodniku. Spadła na niego żelazna szyna, uderzając w plecy, a następnie w nogę. „Na plecach mam dość wyraźne zdarcie skóry, a na nodze nie mogę ustać. Jak się okazało na pogotowiu, nie ma nic poważnego, bo tylko pęknięcie śródstopia. Założono mi gips i w ten sposób unieruchomiono mi na jakiś czas nogę” – opisywał zdarzenie z 26 marca Złoch. Nazajutrz wybrał się do zakładowej przychodni, gdzie wystawiono mu na sześć dni zwolnienie lekarskie. Jednak jeszcze tego samego dnia w domu odwiedził go jego przełożony i poprosił, aby nie zgłaszał swojego wypadku w komórce BHP. W kopalni bowiem wiele osób było zainteresowanych tym, żeby statystyki o wypadkach zaniżać – od tego zależały premie zarówno dla szeregowych górników jak i tych, którzy stali dużo wyżej w zakładowej hierarchii.
Złoch początkowo się wahał, ale przełożony go przekonał. „Powiedział, że oni dadzą sobie z tym radę. Mają zrobić w ten sposób, że będą pisać mi dniówki i będzie wyglądało, że normalnie pracuję. Taki stan ma trwać do chwili, aż będę się dobrze czuł, i w ten sposób zostanie wszystko wymazane. Chodzi tu o to, że każdy wypadek pociąga za sobą różne konsekwencje i każdy woli, żeby czegoś podobnego nie było. W zamian za to mam być odpowiednio wynagrodzony przy najbliższej premii. Wyraziłem na to zgodę, bo nic na tym nie tracę, a po co mają być prowadzone różne dochodzenia” – opisywał tę historię Złoch. Prawda wyszła jednak szybko na jaw, bo w próbę zatajania wypadku Złocha nie wtajemniczono któregoś z ważnych kopalnianych kierowników.
Pracują na dniówkę, więc zawsze swoje zarobią, choćby stwarzali tylko pozory roboty. Moim zdaniem, cała wina jest w rękach kierownika, bo jeśli jest zaradny i energiczny, to wszystko „gra”, a inaczej skutki są opłakane. Najgorzej mają ci ludzie, co pracują w akordzie, bo muszą sami o wszystko się starać, jeśli chcą zarobić tak, jakby mieli swojej roboty za mało
Pracy i kopalni Złoch poświęcał najwięcej miejsca w codziennych zapiskach i na ogół były to uwagi krytyczne. Martwił się na przykład wynikającymi z awarii urządzeń przestojami, bo wysokość jego wynagrodzenia zależała od tego, ile w trakcie jednak szychty (zmiany) uda się fedrować – wydobyć węgla. „Prawie każdego dnia zrywa się przenośnik „Skat”. I chociaż są specjaliści z tej dziedziny, to jednak nikt o to nie dba. W ogóle to w naszym oddziale to cały dozór o nic nie dba, po prostu nic ich nie obchodzi, że coś trzeba naprawić czy usprawnić. Z nich też wzięli przykład ludzie, którzy mają zadanie konserwacji wszelkich urządzeń i nic sobie z tego nie robią. Pracują na dniówkę, więc zawsze swoje zarobią, choćby stwarzali tylko pozory roboty. Moim zdaniem, cała wina jest w rękach kierownika, bo jeśli jest zaradny i energiczny, to wszystko „gra”, a inaczej skutki są opłakane. Najgorzej mają ci ludzie, co pracują w akordzie, bo muszą sami o wszystko się starać, jeśli chcą zarobić tak, jakby mieli swojej roboty za mało. Tak samo jest i z nami. Wprawdzie wykonujemy normę, chociaż z trudem, ale jesteśmy w stanie zrobić o wiele więcej, zależy to tylko od tych ludzi, którzy dostarczają nam potrzebny materiał” – notował Złoch. Bez ogródek pisał o tym, kto i co za taki stan odpowiada: „Te awarie są dlatego, że brakuje konserwacji w ogóle, tak długo się dane urządzenie używa, aż się zepsuje, zamiast kontrolować na bieżąco. Inną przyczyną jest to, że jeden człowiek obsługuje kilka przenośników, a w praktyce wygląda to w ten sposób, że siedzi w jednym miejscu, a reszta chodzi samo, no bo trudno od niego wymagać, żeby bez przerwy latał, skoro jeden przenośnik od drugiego znajduje się 300 m, a nawet dalej” - wyjaśniał.
Z goryczą podkreślał, że kierownictwu nie zależy na usunięciu patologicznych zjawisk, a gdy on sam próbował coś zrobić został ukarany. „Dla nas ważna jest każda godzina, tak to jest wyliczone. Jak wszystko gra, to jesteśmy w stanie dać we dwóch ludzi ok. 40 ton węgla. Ale jak coś nawali, to nie zdążymy już tego nadrobić i tracimy w ten sposób cały cykl, czyli te 40 ton w ciągu jednej doby. Wie o tym doskonale cały dozór (kierownictwo w kopalni – przy. PAP), lecz jak już wspomniałem, nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Jest to tylko niedbalstwo i nic więcej, ale ja nie mogę się do tego wtrącać, ponieważ za podobne wtrącanie się zostałem przeniesiony na inny oddział” – pisał.
Ten Gierek to złoty człowiek, który wszystkim się interesuje i z każdym umie znaleźć wspólny język. Teraz, kiedy się słyszy o takich czy podobnych rzeczach, to naprawdę lepiej człowiekowi jest żyć i pracować, bo wie, że praca jego jest właściwie doceniana, może nie zawsze na miejscu pracy, ale tam, w rządzie, na pewno
Złoch nie wiązał opisywanych przez siebie porządków w kopalni z panującym wtedy systemem politycznym. Z wielu zapisków w pamiętniku wynika nawet, że był zafascynowany Edwardem Gierkiem. Na przykład 17 maja pisał z wyraźnym entuzjazmem o wizycie, jaką pierwszy sekretarz złożył w jego rodzinnych stronach – we wsi Skórzec koło Siedlec „Dowiedziałem się o sensacyjnej dla mnie wiadomości, której nie mogłem dać wiary. Otóż w dniu dzisiejszym w rodzinnej wsi mojej Żony był z wizytą tow. Gierek, odwiedzając tam Wiejski Ośrodek Zdrowia. Wprost aż nie chciało się temu wierzyć, przecież ta wieś niczym się nie wyróżniła, żeby zasłużyć na takiego gościa. Ten Gierek to złoty człowiek, który wszystkim się interesuje i z każdym umie znaleźć wspólny język. Teraz, kiedy się słyszy o takich czy podobnych rzeczach, to naprawdę lepiej człowiekowi jest żyć i pracować, bo wie, że praca jego jest właściwie doceniana, może nie zawsze na miejscu pracy, ale tam, w rządzie, na pewno” – pisał.
Naiwna wiara w to, że PRL-owski system jest dobry przebija też z fragmentu, w którym Złoch opisał tarapaty, w jakie wpadł pewnego razu za sprawą wysłanego przez siebie listu do „Walki Młodych” (w tamtym czasie organie Związku Młodzieży Socjalistycznej – przyp. PAP). Redakcja ogłosiła konkurs pt. „Nie moja sprawa?” i sama zachęciła o przedstawienie konkretnych przykładów „marnotrawstwa, działania różnego rodzaju klik i niewłaściwego obchodzenia z człowiekiem”.
„Napisałem sporo, podając prawdziwe fakty ze swojego zakładu pracy, co zostało wydrukowane. Wtedy powoli, lecz systematycznie panowie z kierownictwa zaczęli dobierać się do mnie. Początkowo odsunięto mnie od pracy akordowej, a niedługo potem przeniesiony zostałem na inny oddział, o wiele gorszy od poprzedniego. I chociaż Redakcja nie zamieściła mojego nazwiska, to wszyscy wiedzieli, że to ja. Wśród kolegów artykuł ten spotkał się z aprobatą, lecz dyrekcji nie było to na rękę, że zwykły robotnik odważył się wystąpić przeciwko złu. Będąc święcie przekonany o swojej racji i że sprawiedliwość istnieje, odwołałem się do Rady Zakładowej, a kiedy i tu powiedziano mi, że postąpiono zgodnie z przepisami, interweniowałem w Związkach Zawodowych. Spotkał mnie przykry zawód. Owszem, przyjechał przedstawiciel Związków Zawodowych, ale tylko po to, aby przekonać mnie, że nie mam racji, że zakład pracy ma wszelkie prawa, a pracownik fizyczny żadnych. Dowiedziałem się, że aby być w zgodzie z pracodawcą, należy wykonywać wszystkie polecenia (nawet niewłaściwe) i siedzieć cicho, do niczego się nie wtrącać. No cóż, poddałem się” – pisał z goryczą Złoch.
Całą tę swoją przygodę spuentował zaś uwagą, że „chociaż za mną stały zalecenia VII i VIII Plenum KC i Wytyczne na VI Zjazd PZPR, to jednak przeciwko mnie byli ludzie, którzy nie chcieli o tym słyszeć i nie było im to na rękę, ale właśnie oni zwyciężyli. Od tamtej pory uwierzyłem w starą prawdę, że nigdy podwładny nie wygra z przełożonymi, choćby miał najsłuszniejszą rację, i nie pomogą mu żadne przepisy i zarządzenia opowiadające się po jego stronie. Już oni znajdą taki paragraf, żeby tego, kogo zechcą, usadzić. Bardzo ładnie się czyta o pracach nowego Rządu, który robi bardzo wiele, aby uzdrowić współżycie między ludźmi, dać należyte prawo klasie robotniczej, ale jak długo będą rządzić w zakładach pracy ludzie, którym obecna polityka Partii nie jest na rękę, tak długo wszelkie wysiłki naszych władz centralnych będą szły na marne”.
Całą tę swoją przygodę spuentował zaś uwagą, że „chociaż za mną stały zalecenia VII i VIII Plenum KC i Wytyczne na VI Zjazd PZPR, to jednak przeciwko mnie byli ludzie, którzy nie chcieli o tym słyszeć i nie było im to na rękę, ale właśnie oni zwyciężyli
W momencie pisania pamiętnika Wiesław Złoch miał niespełna trzydzieści lat. Przystąpił do tego zadania w odpowiedzi na konkurs „Mój dzień powszedni”, który ogłosił tygodnik „Zarzewie”, organ Związku Młodzieży Wiejskiej. Zachęta w postaci dziesięciu tysięcy złotych nagrody dla zwycięzcy (średnia miesięczna pensja wynosiła wtedy 2,5 tys., zaś sam Złoch łącznie z premiami zarabiał około 4-4,5 tys. – przyp. PAP) skusiła do udziału w konkursie 590 osób. Prace były anonimowe (Złoch podpisał się zapożyczonym z popularnej wtedy telewizyjnej kreskówki pseudonimem Yogi), ale różne szczegóły podane w pamiętniku sprawiły, że nikt w kopalni „Gottwald” nie miał kłopotów z odkryciem, kto był autorem.
Awantura wokół pamiętnika wybuchła zanim jeszcze „Zarzewie” ogłosiło wyniki swojego konkursu. Stało się tak, gdy na początku maja 1973 roku tygodnik „Polityka” wydrukował obszerne fragmenty pamiętnika Złocha. Prof. Kochanowskiemu nie udało się ustalić, kto w „Polityce” wpadł na taki pomysł. Prawdopodobnie był to sam Mieczysław Rakowski, który awanturę opisał w swoich „Dziennikach politycznych”.
„Oficjalnie nikt nie powiedział złego słowa, ale wiadomo, że szefowie przemysłu węglowego są na nas wściekli. Szydlak mówił mi, że Mitręga (Jan Szydlak – członek Biura Politycznego KC PZPR, Jan Mitręga, minister górnictwa – przyp. PAP) codziennie dzwoni do niego i żąda, żeby mnie przywołano `do porządku`. Nikt z kierownictwa nie kwapi się jednak, by to uczynić. Dobrze wiedzą, że i w górnictwie nie wszystko jest w porządku. Smutne w tym wszystkim jest to, że nikt nie myśli o wyciągnięciu z obserwacji górnika wniosków, które zmierzałyby do naprawy istniejącego stanu rzeczy, lecz wszyscy chcą go znaleźć i zdrowo przetrzepać mu skórę” – zanotował Rakowski.
Znalezienie Złocha stało się już bardzo łatwe odkąd w czerwcu 1973 roku „Zarzewie” ogłosiło, że to on – górnik z kopalni „Gottwald” wygrał konkurs na pamiętnik.
Prof. Kochanowski domyśla się, że z „przetrzepania skóry” skóry autorowi dyrekcja kopalni zrezygnowała, bo do „Polityki” napłynęło wiele listów od szeregowych górników.
„Napisaliście o tym, jak naprawdę jest na kopalni. Ten kto to pisał to dobrze wie, jak jest na kopalniach. Może on u nas pracuje. Bo jest tak, jak on pisze”. „Jest to najbardziej typowy – przeciętny – przykład górniczego życia i stosunków panujących w kopalniach. Ani słowa przesady – czytając ma się wrażenie, że napisało się to samemu, że dzieje się to w naszej kopalni”. „Nie wierzyłem własnym oczom, że w Polsce znalazł się ktoś, kto miał odwagę opublikować rąbek prawdy o stosunkach panujących w przemyśle węglowym. To, co zostało publikowane w `Polityce` jest tylko mała cząstka faktycznego stanu rzeczy” – pisali ich autorzy.
Prof. Kochanowskiemu, który przy pomocy prof. Ryszarda Kaczmarka, dyrektora Instytutu Badań Regionalnych w Katowicach, opatrzył pamiętnik przypisami, udało się ustalić jak się potoczyły dalsze losy Złocha. Dzięki tym redaktorskim staraniom obu historyków odczytanie i zrozumienie pamiętnika górnika sprzed pół wieku nie powinno być trudne nawet dla osób, które PRL-u nie pamiętają.
Wiesław Złoch „Swój plan wykonam, dziennik górnika z 1972 roku”, opracowanie i przypisy Ryszard Kaczmarek i Jerzy Kochanowski, Wydawnictwo Naukowe Scholar.(PAP)
autor: Józef Krzyk
jkrz/ dki/