Gdy jechali na mundial, niewiele od nich oczekiwano. Miesiąc wystarczył, by stali się narodowymi bohaterami. Na ulicach witały ich nieprzebrane tłumy, na salonach przyjmowali Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz. 45 lat temu, 13 czerwca 1974 r., rozpoczęły się w Niemczech X Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, na których polscy zawodnicy sensacyjnie zajęli trzecie miejsce.
Oczekiwania wobec drużyny Kazimierza Górskiego nie były zbyt duże. Co prawda reprezentacja Polski wygrała dwa lata wcześniej Igrzyska Olimpijskie, ale w Monachium nie mogli grać zawodowcy i większość piłkarskich potęg wysłała składy mocno rezerwowe. Niedowiarków nie przekonywały nawet wielkie eliminacje do mundialu, w których Polacy zostawili w tyle dwie wyspiarskie drużyny, Anglię i Walię. Nawet sławny zwycięski remis na Wembley nie był wówczas jeszcze takim mitem i legendą jak teraz.
Umiarkowanemu optymizmowi trudno się dziwić. Polscy piłkarze nie najlepiej spisali się w sparingach, a w grupie wylosowali wicemistrzów świata Włochów i świetny zespół Argentyny. Tylko Haiti wydawało się znacznie słabsze.
– Jechaliśmy praktycznie jako chłopcy do bicia. Nikt nie wierzył, że Polska może wyjść z grupy. Ani styl, ani wyniki nie napawały optymizmem. Zewsząd słychać było: „Poważna impreza, ważne, żebyście wstydu nie przynieśli” – wspomina obrońca Władysław Żmuda.
Nawet trawa była inna
Wyjazd na Zachód zawsze był ogromnym wydarzeniem. Także dla piłkarzy, choć nie była to dla nich pierwszyzna. Pełne towarów sklepy, eleganckie hotele, drogie samochody. Dla rodzin zawodników, którym PZPN zorganizował wyjazd przed meczem z Brazylią, zderzenie ze światem zza żelaznej kurtyny było prawdziwym szokiem.
– Powiedziałem mamie: „Masz tu 500 marek, kup sobie coś i prezenty dla rodzeństwa” – opowiada Adam Musiał. – Wieczorem mama wraca ze łzami w oczach, oddaje mi te 500 marek i mówi: „Adam daj spokój tu jest taki wybór, że nie wiem co kupić”. Nic nie kupiła. Większość jednak oczywiście zareagowała odmiennie. Jak dziewczyny zobaczyły te sklepy... Modne były takie długie spódnice. Nakupowały ich od groma. Żona kupiła sobie spodnie z takim blezerkiem. Jak później w Zabrzu wyszła na ulicę... – opowiadali piłkarze.
– Nawet trawa na boisku treningowym była inna. Gdy wyszliśmy na pierwszy trening, zawodnicy rzucili się na trawę i tarzali z taką radochą... Bo to dywan był. Dywan. Tak to było perfekcyjnie przygotowane – mówił asystent trenera Andrzej Strejlau, a Jan Tomaszewski dodaje: – Ojej, ta trawa ... Jak ja bym miał w ogródku taką trawę, to bym do domu nikogo nie wpuszczał.
Orły rosły z meczu na mecz
Wielki świat i wielka impreza na początku oszołomiły polskich piłkarzy.
– W niektórych sytuacjach zachowywaliśmy się jak cielęta: staliśmy, patrzyliśmy, czy nam wolno to, czy tamto – wspomina pierwsze dni bohater z Wembley, Jan Domarski. Tak było jeszcze tuż przed inauguracyjnym meczem z Argentyną.
– Przypominam sobie wyjście na murawę, gdy dwie drużyny stoją w tunelu i Argentyńczycy radośnie śpiewają, poklepują się, a Polacy cichutko. Wielkie nazwiska argentyńskie, nie wiadomo, jak się zachować – opowiadał Lesław Ćmikiewicz. A obrońca Władysław Żmuda dodaje: – Wszyscy skoncentrowani, spięci, niemal sparaliżowani ze strachu. Na szczęście tunel był obity blachą. Musiał kopnął w nią i krzyczy: „Panowie, oni śpiewają i tańczą, ale po meczu będą płakać! Tylko musimy do tego doprowadzić”.
Na boisku po nieśmiałości nie zostało ani śladu. Polacy zagrali fantastyczny mecz. Po ośmiu minutach prowadzili już 2:0, a bramki zdobyli Grzegorz Lato i Andrzej Szarmach. Po przerwie Argentyńczycy walczyli, ale ostatecznie biało-czerwoni wygrali 3:2. Przed meczem z Argentyną nie można było mówić o piłkarskiej rodzinie. Ten cement jeszcze nie istniał. Scementowało ją to zwycięstwo – podsumował Ćmikiewicz.
Polska maszyna nabrała rozpędu. Po czterech dniach rozgromiła Haiti 7:0. W ostatnim meczu pierwszej fazy ograła Włochy 2:1 – po kapitalnych bramkach Andrzeja Szarmacha – głową z kilkunastu metrów – i Kazimierza Deyny, którego strzał zza pola karnego był tak mocny, że pękł mu but. Wynik spowodował, że wicemistrzowie świata już po trzech meczach musieli się pakować i jechać do domu. Polacy dostali trochę oddechu, który nie wszystkim wyszedł na dobre.
Pozaboiskowy wstrząs
Kilku zawodników postanowiło pójść na miasto. Mieli wrócić o 22.30, na spóźniających się piłkarzy w holu czekał trener. – Wtedy poszło nas dziesięciu [...] byliśmy o 23. Pan Kazimierz trochę nas pogonił – przyznaje Lato. Siebie i kolegów postanowił wytłumaczyć Adam Musiał. – Chłopaki bokiem po schodkach a ja, zamiast iść z nimi, wdałem się w dyskusję, żeby usprawiedliwić nasz późniejszy powrót.
Nikt nie spodziewał się jednak aż takich konsekwencji.
– Wstajemy rano, o tu pomór. Co się stało? Musiał spóźnił się, pan Kazimierz wyczuł od niego alkohol i wypieprzył z reprezentacji – relacjonował Jan Tomaszewski. Początkowo Górski był nieugięty. Mimo prób interwencji rady drużyny – chciał odesłać Musiała do Polski. Przekonali go dopiero asystenci – Strejlau i Gmoch. Ostatecznie pomocnik został odsunięty na jeden mecz. Po latach Tomaszewski zapytał Górskiego o powód incydentu. A on na to: „Za dobrze szło. Potrzebny był lekki wstrząs”.
Górski zresztą piłkarzom wieczornych wyjść, a nawet picia alkoholu, nie zabraniał. Choć oczywiście w pewnych granicach. Po powrocie do hotelu po wygranych meczach nawet o 1 w nocy cała drużyna spotykała się na basenie. Siedzieliśmy w basenie, a kelner chodził wokół i podawał nam taką zmrożoną lampkę szampana. To był inny świat – z rozrzewnieniem wspominał Ćmikiewicz.
W drugiej fazie mistrzostw Polacy wpadli do grupy z Szwecją, Jugosławią i Niemcami. Pojedynek z tymi pierwszymi był chyba najsłabszym w wykonaniu Polaków. Orły Górskiego wymęczyły zwycięstwo 1:0. Niewiele łatwiej grało się z Jugosławią, ale i tu biało-czerwoni okazali się lepsi, pokonując rywali 2:1.
Mecz na wodzie
Przed spotkaniem z Niemcami wiadomo było, że obie drużyny zagrają o medale. Gospodarzom wystarczył remis, by znaleźć się w wielkim finale. To jeden z najsławniejszych meczów w historii. Wszystko przez oberwanie chmury, które przeszło tego dnia nad Frankfurtem. Boisko i tak już podmokłe zamieniło się w bajoro. Nie pomogły wysiłki służb porządkowych ani straży pożarnej ze specjalnym sprzętem. Wobec pełnych trybun i napiętego kalendarza organizatorzy zdecydowali, że mecz musi zostać rozegrany. Pojedynek rozpoczął się z półgodzinnym poślizgiem o 17.30. Nie można było podać piłki, bo ta zatrzymywała się w wodzie. Gdyby nie to, że stawką meczu był finał mistrzostw świata, ktoś mógłby pomyśleć, że wszystko jest jednym wielkim żartem – opowiadał bramkarz gospodarzy Sepp Maier.
Dla Polaków grających futbol ofensywny to było duże utrudnienie, tym bardziej że musieli sobie radzić bez kontuzjowanego Szarmacha. Po heroicznym boju przegrali 0:1. Nigdy w historii polskiej piłki nie byliśmy tak blisko zdobycia mistrzostwa świata. To było w naszym zasięgu... – uważa Ćmikiewicz.
Ale zawodnicy się nie załamali. Choć został im „tylko” mecz o trzecie miejsce. Na pojedynek z Brazylią – obrońcami tytułu – biało-czerwoni zmobilizowali się jeszcze raz. Wygrali 1:0 po golu niezawodnego Laty. Polski napastnik z siedmioma bramkami został królem strzelców Mundialu.
Działacze, czyli plaga
Ten mecz z trybun obserwowały żony, narzeczone i rodzice piłkarzy. Każdy reprezentant mógł do Monachium zaprosić jedną bliską osobę. Oczywiście nie leciały same. Wraz z nimi do Niemiec dotarła kolejna grupa działaczy.
I tak od początku mistrzostw było ich więcej niż piłkarzy. Zdaniem Szarmacha przy samej reprezentacji było ich ponad 30, gdy piłkarzy tylko 22. I tylko część była niezbędna – to sztab reprezentacji, do której zalicza się kierownika drużyny, masażystów, obserwatorów, w sumie 18 osób.
Zastęp działaczy zresztą rósł w miarę trwania imprezy. Do Niemiec przyjeżdżały kolejne wycieczki. Wielu działaczy-turystów futbolem zainteresowanych nie było. Część nawet odsprzedawała posiadane bilety. Mieli inne priorytety. Była umowa, że mieliśmy dostać plakaty, widokówki, zdjęcia, kalendarze – opowiadał Domarski. – Kibicie pytają, a my nie mamy. Zawodników, którzy nie brali udziału w meczu, wysłaliśmy na trybuny, żeby przeszli i sprawdzili, czy ktoś tymi materiałami nie handluje. Okazało się, że tak, a dla nas zabrakło na rozdawanie...
Działacze próbowali położyć łapę na czym się dało. W czasie odwiedzin drużyny w różnych zakładach pracy, to oni zabierali, co popadło: wagi, kufle, sztućce. Jednemu z nich udało się nawet przechwycić maskotki, które piłkarze mieli dostać po Mundialu. Organizatorzy przywieźli po 100 sztuk maskotek-breloczków dla każdego zawodnika, ale piłkarze dostali zaledwie po dwie. Na pytania, co stało się z resztą, jeden z działaczy odpowiedział: „U nas tylu ludzi w Warszawie, tylu ludzi”.
Największym skandalem było włamanie do magazynu reprezentacji. Zginęły buty i nowe stroje Adidasa. Okazało się, że było jakieś włamanie. Andrzej Strejlau mówi: „Dobra, zaczynamy rewizję od zawodników”. Działacze na to: „Nie, nie, żadnych rewizji. Atmosfera jest dobra, nie psujmy jej, my to załatwimy". A później pół Warszawy chodziło w tym sprzęcie – opowiadał Tomaszewski, a Ćmikiewicz dodał: – Nie powiem nazwisk, bo to nieistotne, ale byliśmy razem i nasz magazyn oskubali ludzie z naszej ekipy. I to nie byli zawodnicy.
Pewna część działaczy miała jednak zadania specjalne. To, że w ekipie znalazły się tzw. ucha, uważaliśmy za normalne – wspominał Żmuda. – Zawsze z nami jeździli. Pilnowali, żeby ktoś nie uciekł. Po przylocie od razu zabierali nam paszporty. Czuliśmy się trochę osaczeni.
Nie wiadomo, ilu ich było. Część działała oficjalnie, choćby sprawdzając co chwila, czy wszyscy piłkarze są obecni. Inni działali w ukryciu. Szarmach wspomina rozmowę, którą odbył lata później. – Kiedyś jeden facet podchodzi do mnie i mówi: „Kurczę, ciebie to było ciężko upolować. Zawsze jakoś swoimi ścieżkami chodziłeś, trudno cię było namierzyć”. Ja na to: „To ty za mną chodziłeś?”.
Wiadomo też, że ze służbami współpracował komentator Jan Ciszewski. Agenci dobrze wykonali swoją pracę, bo do Polski wróciła cała drużyna.
Bohaterowie Polaków, bohaterowie PRL
Komplet widzów jak na stadionie w Monachium – tak zaczynała się relacja Kroniki Filmowej z powitania Orłów Górskiego w Warszawie. Przygotowania do fety trwały na tyle długo, że piłkarze musieli zostać w Niemczech o jeden dzień dłużej. Już na lotnisku witały ich tłumy, a orkiestra odegrała „Sto lat”. Potem triumfalnie w otwartym autobusie wśród szpaleru kibiców przejechali ulicami stolicy. – Witała nas cała Polska, kto mógł, wtedy do Warszawy przyjechał – wspominał Lato. Ludzie rzucali kwiaty, jechaliśmy jak po dywanie – dodawał Lesław Ćmikiewicz.
Przywitanie, choć z powodu tłumów trochę wymknęło się spod kontroli, było starannie wyreżyserowane. Piłkarzy witają transparenty w rodzaju: „Srebro nam niesiecie na 30-lecie”.
Piłkarzy przyjęli też Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz. Zarówno I sekretarz, jak i premier już wcześniej wykazywali zainteresowanie wynikami reprezentacji. Przed półfinałem drużyna otrzymała specjalny list. – Życzy nam sukcesu z Niemcami, ale z taką sugestią, że nieważne, czy wygramy, czy przegramy, mamy godnie reprezentować Polskę – przypomina sobie Ćmikiewicz. – List od Gierka i Jaroszewicza to było największe uznanie. Sportowców wcześniej nie ceniono, a Gierek nas docenił – dodaje Tomaszewski. Dzień po meczu gazety publikują również oficjalne podziękowanie Gierka i Jaroszewicza dla zawodników.
Spotkanie w Jabłonnej przebiegło początkowo w oficjalnym stylu. Górski w przemówieniu zaznaczył, że sukces nie byłby możliwy, gdyby nie troskliwa opieka władz partyjnych i sportowych nad ruchem sportowym. Gierek podziękował piłkarzom za ten wspaniały prezent, jaki zgotowali socjalistycznej ojczyźnie. Potem było już mniej oficjalnie. Kelnerzy, którzy nas obsługiwali, powiedzieli, że tak długo jeszcze Gierek z Jaroszewiczem z nikim nie zabawili – wspomina rezerwowy Roman Jakóbczak.
Większość cytatów pochodzi z książki Karoliny Apiecionek „Mundial ’74. Dogrywka”
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP