Po wprowadzeniu stanu wojennego obóz władzy chroniony był przed mrzonkami o pluralizmie potrójną barierą. Do marksizmu i przywiązania do monopolu na sprawowanie rządów doszedł nowy element: strach. Świadomość negatywnych emocji, jakie wywołało uderzenie w „Solidarność”, musiała dodatkowo powstrzymywać komunistów przed weryfikacją sympatii społecznych w drodze wyborów. A jednak brzemię dźwiganej w pojedynkę władzy było tak ciężkie, że w kręgach zaufanych doradców pojawiła się myśl, by z kimś się tym brzemieniem podzielić.
Ortodoksyjny marksizm-leninizm nie zna, a przynajmniej nie poważa, idei pluralizmu politycznego: owszem, odnotowuje z niesmakiem istnienie podobnych rozwiązań w świecie burżuazyjnym, traktując je jednak jako element maskarady i manipulacji, uniemożliwiającej sprawowanie rzeczywistej i jedynie słusznej dyktatury proletariatu.
Herezje kooptacji
W rozwiązaniach ustrojowych praktykowanych w Związku Sowieckim, które z punktu widzenia komunistów Europy Środkowej można było i należało uznać za wzorcowe, nie było mowy o jakiejkolwiek „kooptacji” innych środowisk politycznych niż członków partii bolszewickiej; ba, nawet istnienie frakcji w łonie WKP(b), dopuszczalne w pierwszych latach rewolucji, już na X Zjeździe partii, w roku 1921, uznano za zgubną herezję i ostatecznie wykorzenione po dojściu do władzy Stalina. Owszem, w latach trzydziestych partia tolerowała tworzenie tzw. Frontów Ludowych, czyli zawiązywanie sojuszy (parlamentarnych i pozaparlamentarnych) z przedstawicielami innych ugrupowań: traktowano to jednak w Moskwie jako czasowe, czysto taktyczne posunięcie.
Podobne kompromisy przyszło zawierać i tolerować w latach 1944–1948, w okresie podporządkowywania sobie Europy Środkowej. Po raz pierwszy rozwiązanie takie przetestowano na ziemiach Jugosławii, gdzie w lipcu 1944 r. podpisano porozumienie między przywódcą promoskiewskiej partyzantki Josipem Brozem Tito a premierem rządu Królestwa Jugosławii na uchodźstwie Ivanem Šubašiciem. Uzgodniono wówczas, że do czasu wyborów utworzony zostanie wspólny rząd, do zbudowanego już przez partyzantów przedstawicielstwa quasi-parlamentarnego (AVNOJ) dokooptowani zaś zostaną wybrani, przedwojenni posłowie w proporcji jedna czwarta do trzech czwartych.
Podobne rozwiązanie zaproponowano podczas konferencji jałtańskiej w lutym 1945 r., przesądzając o losach Polski: zgodnie z tym postanowieniem do powołanej przez komunistów Krajowej Rady Narodowej, stanowiącej quasi-parlament, dokooptowano chętnych takiemu rozwiązaniu posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego Stanisława Mikołajczyka i innych przedwojennych ugrupowań. Początkowo (w lecie 1945 r.) dokooptowano ich kilkunastu, z czasem kilkudziesięciu: już w czerwcu 1945 r. do Prezydium KRN weszli też Wincenty Witos (z ramienia PSL; ze względu na stan zdrowia jego obecność tam była czysto tytularna) oraz związany z endecją Stanisław Grabski i z PPS – Stanisław Szwalbe. Do roku 1947 do KRN dokooptowano 57 posłów PSL, 14 – Stronnictwa Pracy, trzech posłów formacji żydowskich i kilkudziesięciu niezrzeszonych.
Również po sfałszowanych wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1947 r. w ławach sejmowych zasiadło 28 posłów PSL: po roku 1952, w kolejnych wyborach, problem ten udało się jednak całkowicie wyeliminować. Na mniejszą skalę formułę „kooptacji” i „pluralistycznego parlamentu” zastosowano także w powojennej Czechosłowacji.
Począwszy jednak od lat pięćdziesiątych, niemal jedyną dopuszczalną formułą w zakresie władzy przedstawicielskiej w krajach satelickich było istnienie tzw. frontów ludowych, w ramach których (w różnym zakresie) dopuszczano okazjonalnie obecność w parlamentach osób formalnie nienależących do partii komunistycznej, lecz w pełni akceptujących jej doktrynę. Od tej formuły zdarzały się wyjątki (w CSRS funkcjonowała na prawach ugrupowania satelickiego Czechosłowacka Partia Ludowa, w NRD formacji takich było aż pięć, włącznie ze szczególnie kuriozalną Narodowo-Demokratyczną Partią Niemiec, stanowiącą „czyściec polityczny” dla byłych nazistów), z reguły jednak pełniły funkcję czysto fasadową.
Wyłom w murze
Wyjątek stanowiła, jak zawsze, Polska Ludowa, gdzie obok satelickich (lecz niepozbawionych marginalnych ambicji) dwóch stronnictw – ZSL i SD – władzom po 1956 r. przyszło liczyć się z przedstawicielami całej palety ugrupowań deklarujących przywiązanie do katolicyzmu. Gra między władzami, „koncesjonowanymi katolikami/chrześcijanami” ze Stowarzyszenia PAX, Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego (ChSS) czy Ośrodka Dokumentacji i Studiów Społecznych (ODiSS) a „niezależnymi”, związanymi z Kołem Poselskim „Znak”, stanowi jeden z najbardziej fascynujących rozdziałów historii politycznej PRL: zarazem podkreślić należy, że nawet w najświetniejszych czasach „Znaku” nie sposób było go uznać za „opozycję parlamentarną” – wynikało to zarówno z zaakceptowanych przez władzę i „Znak” reguł gry, jak i z zapisów konstytucyjnych: jej artykuł 1. („PRL jest państwem socjalistycznym”) i 3. („Przewodnią siłą społeczeństwa w budowie socjalizmu jest Polska Zjednoczona Partia Robotnicza”) rozstrzygały wszelkie wątpliwości.
Rzecz jasna, wszystko stanęło na głowie podczas szesnastu miesięcy karnawału „Solidarności”, między Sierpniem a Grudniem, kiedy to zarysował się rzeczywisty podział wpływów i poparcia społecznego, poszczególne zaś dotąd fasadowe środowiska w Sejmie PRL usiłowały uzyskać jakiekolwiek podmiotowość i wiarygodność. Wprowadzenie stanu wojennego z kolei było manifestacją brutalnej siły i podkreśleniem rzeczywistego monopolu władzy. Wszelkie ukłony w stronę ludzi związanych z Kościołem, a także utworzenie w listopadzie 1982 r. nowej, pozapartyjnej formacji, jaką był Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, traktowane były jako posunięcia czysto propagandowe zarówno przez ludzi opozycji, jak i przez obserwatorów zewnętrznych.
Zmiana tych ram ustrojowych zdefiniowanych w Konstytucji PRL wydawała się niemożliwa. Obóz władzy nie wyobrażał sobie odstąpienia od nich: aksjomat stanowiły przy tym nie tylko artykuł 1. i 3. ustawy zasadniczej, lecz i znacznie mniej parlamentarnie sformułowany „aksjomat Gomułki”, który zadeklarował wszak, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Niezależnie od założeń ideologicznych była w tym chłodna kalkulacja wynikająca z oceny stanu posiadania i nastrojów społecznych: odstąpienie od tej zasady oznaczałoby dla PZPR katastrofę. W miesiącach i latach, które nastąpiły po wprowadzeniu stanu wojennego, trudno było wyobrazić sobie gotowość otwarcia się obozu władzy nawet w trybie eksperymentu myślowego.
Przywiązanie do doktryny i władzy, zepchnięcie „Solidarności” do defensywy, niechęć i pogarda wobec pokonanego, jak się wydawało, przeciwnika – wszystkie te elementy generowały wśród rządzących deklarowany w wewnątrzpartyjnej dyskusji triumfalizm – jeśli niuansowany, to jedynie obawami przed kolejną konfrontacją, do której mogłoby dojść w przyszłości.
Nie trzeba dodawać, że znacznie bardziej dalekowzroczne były pod tym względem środowiska coraz bardziej zróżnicowanego obozu opozycji: mimo palety oczywistych emocji, od rozgoryczenia do gniewu, mimo insurekcyjnych i radykalnych nastrojów dochodzących do głosu zarówno na poziomie skandowanych na demonstracjach haseł, jak i poważnych manifestów politycznych, stale obecna w nim była świadomość, że kiedyś, w przyszłości, będzie konieczne podjęcie dialogu z władzą. Wszelkie sugestie tego rodzaju, od komunikatów przekazywanych za pośrednictwem i przy poparciu Kościoła, po ważkie wypowiedzi polityczne w rodzaju „noblowskiego” przemówienia Lecha Wałęsy, wydawały się (do czasu) wołaniem na puszczy, ba, posunięciem – wobec nieprzejednania władzy – potencjalnie defensywnym osłabiających obóz zwolenników demokratyzacji Polski.
Znamienny dla odmalowania nastrojów panujących w elicie władzy jest stenogram z posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR w listopadzie 1984 r., niespełna miesiąc po pogrzebie zamordowanego przez SB ks. Jerzego Popiełuszki – pogrzebie, podczas którego po raz pierwszy od wielu miesięcy publicznie zabrał głos Lech Wałęsa. W gronie członków Biura Politycznego pogarda wobec pokonanego przeciwnika mieszała się w tym czasie z obawą przed tym, że może jeszcze w przyszłości stanowić zagrożenie. „Wałęsie trzeba pozwolić spokojnie umrzeć w opinii publicznej” – wypowiadał się humanista prof. Hieronim Kubiak. „Nie ma co robić reanimacji tego człowieka” – wtórował mu Albin Siwak. Przed biernością i samozadowoleniem przestrzegał jednak sam gen. Jaruzelski: „Na Wałęsę trzeba gromadzić […] amunicję, bo może się okazać w jakimś momencie, że trzeba to będzie wykorzystać”. Między damnatio memoriae a gromadzeniem amunicji propagandowej – takie były jesienią 1984 r. granice manewru.
Zmiana myślenia
Tym bardziej zaskakujące jest to, że od pewnego momentu w środowiskach najbliższych ośrodkom decyzyjnym pojawiała się – początkowo na prawach jednego z wielu rozważanych wariantów sytuacji – myśl o dopuszczeniu środowisk o odmiennych od ludzi PZPR przekonaniach i poglądach najpierw do głosu, z czasem zaś, w miarę ewolucji koncepcji, do udziału we władzy przedstawicielskiej.
Ta ewolucja kierownictwa PZPR była wielokrotnie opisywana przez historyków dziejów najnowszych, z reguły też wymieniano prowadzące do niej przesłanki: znużenie trwającym patem politycznym, świadomość znikomego poparcia społecznego i trwającej zapaści gospodarczej, obawę przed niekontrolowanym wybuchem społecznym; wszystko to w sytuacji słabnącego poparcia Moskwy eksperymentującej z „pierestrojką”, przegrywającej na poziomie globalnym wyścig militarny i ekonomiczny z Zachodem. Warto natomiast przypomnieć, jak idea „ograniczonego pluralizmu” dochodziła do głosu – z początku na poziomie spekulacji, eksperymentów myślowych, rozwiązań zgłaszanych warunkowo.
Z perspektywy trzydziestu z okładem lat może zaskakiwać, że myśl o „ograniczonej reprezentatywności” pojawiła się w obozie władzy tak późno. Wprawdzie w posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR w grudniu 1986 r. Wojciech Jaruzelski deklarował: „Musimy wbudować w nasz system różnego rodzaju elementy opozycji w samej partii”, ale jeszcze pół roku później, w czerwcu 1987 r., w analizie przygotowanej przez Wydział Polityczno-Organizacyjny KC PZPR jej autorzy opowiadają się za utrzymaniem w przyszłym Sejmie liczby mandatów dla „bezpartyjnych” z PAX, Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego i PZKS.
W tym czasie w kręgach władzy w modzie była koncepcja „manewru kooptacji”, czyli włączenia „wybranych przedstawicieli opozycji” do oktrojowanych już wcześniej ciał doradczych. Realizacją tej koncepcji, dyskutowanej po raz pierwszy na X Zjeździe PZPR, było stworzenie Rady Konsultacyjnej (początkowo – Społecznej Rady Konsultacyjnej) przy Przewodniczącym Rady Państwa w październiku 1986 r. Rozgrywany propagandowo przez kilka miesięcy pomysł okazał się całkowitą porażką: Rada nie miała żadnych sprecyzowanych kompetencji, w jej skład nie weszli żadni przedstawiciele „Solidarności”: jedyny wyjątek stanowił Jan Kułaj, w roku 1981 pierwszy przewodniczący „S” Rolników Indywidualnych, który jednak już w 1982 r. wystąpił w telewizji z gorącą samokrytyką i odciął się od działalności opozycyjnej. Jak wynika ze źródeł, w roku 1987 rozważano zaoferowanie członkostwa w Radzie Konsultacyjnej również Lechowi Wałęsie, ostatecznie jednak władze nie zdecydowały się na ten krok.
Z założenia w skład Rady Konsultacyjnej miały wejść „osoby o ugruntowanym autorytecie środowiskowym lub społecznym”: w rzeczywistości nawet dla uznanych społeczników (jak Marek Kotański), ludzi kultury (jak Kazimierz Dejmek) czy osób kojarzonych z myślą chadecką lub narodową (jak Władysław Siła-Nowicki czy Maciej Giertych) udział w „Radzie przy Jaruzelskim” okazał się pokaźną ujmą dla reputacji. I nic dziwnego, biorąc pod uwagę intencje władz, o jakich szczerze wypowiedział się Jaruzelski podczas posiedzenia Sekretariatu KC PZPR w kwietniu 1988 r.: „W sumie ja czuję, że oni się zaczynają czuć tak jakby częścią establishmentu. […] Takie wsysanie trochę, kiedy zaczynają się czuć współautorami pewnych rozwiązań, słuchanymi […]. Papieża to by tylko widzieli prawdopodobnie w telewizji, a jednak myśmy tam na lotnisku spowodowali, że byli jako przedstawiciele Rady Konsultacyjnej, a to dla nich wielka rzecz. Więc my ich w ten sposób – mówię o tych niezależnych – wciągamy”.
„Siła ssąca” partii okazała się jednak ograniczona i porażka Rady, a przynajmniej jej całkowita niezdolność do rozładowania nastrojów opozycyjnych, dała władzy do myślenia. Jeszcze w pierwszych miesiącach 1987 r. osławiony „Zespół Trzech”, w którego skład wchodzili rzecznik rządu Jerzy Urban, minister Stanisław Ciosek oraz szef wywiadu gen. Władysław Pożoga proponował jedynie „działania przyciągające [podkr. – red.] oraz neutralizujące przeciwników”.
Pierwszy, przynajmniej na piśmie, myśl o „dopuszczeniu jednego z nurtów opozycyjnych do udziału w wyborach” sformułował były już w tym czasie wicepremier Mieczysław Rakowski, w manuskrypcie przekazanym wybranym członkom władz z październiku 1987 r. Były to jednak rozważania działacza znajdującego się w oczach wielu na bocznym torze, opatrzone przezeń wieloma znakami zapytania. Ale też nie bez znaczenia jest fakt, że dwa miesiące po ich sformułowaniu powołany został na członka Biura Politycznego, a rok później, we wrześniu 1988 r., stanął na czele rządu.
Prawo istnienia
Na przełomie 1987 i 1988 r. myśl o kooptacji już nie przeznaczonych do „neutralizacji” jednostek, lecz większych formacji i ugrupowań opozycyjnych powoli zaczyna zdobywać sobie prawo obywatelstwa. Znamienne jednak, że w poświęconych temu opracowaniach nadal dominuje retoryka „wchłaniania” i „asymilowania”: takie działania proponują Urban i Ciosek w styczniu 1988 r., podkreślając zarazem potrzebę „budowania przepaści między [ugodowym skrzydłem opozycji] a opozycją radykalno-nielegalną”. Przekabacić, oswoić, wchłonąć! – a zarazem dać szansę zaistnienia w nowych instytucjach: w cytowanym powyżej memoriale z 28 stycznia 1988 r. po raz pierwszy pojawia się myśl o powołaniu (być może na bazie Rady Konsultacyjnej) drugiej izby parlamentu, w którym jedną trzecią mandatów można by z góry przyznać przedstawicielom „umiarkowanej opozycji”.
W tym czasie widoczna jest już dwutorowość refleksji, na jaką zdobywa się obóz władzy. Uchwalona przez Sejm PRL w marcu 1988 r. nowa ordynacja wyborcza do rad narodowych nie przewidywała nawet zmiany trybu zgłaszania kandydatów: nie uwzględniono żadnej możliwości pojawiania się radnych niezależnych lub cieszących się poparciem opozycji. Na forum Sekretariatu KC PZPR w styczniu tamtego roku królowała retoryka „kooptacji i neutralizacji ideowej”: Jaruzelski stanowczo deklarował, że „w ramach socjalistycznego pluralizmu na gruncie socjalistycznym [sic! – przyp. aut.] jest miejsce na różne drobnoustroje społeczne, przy zapewnieniu kierowniczej i przewodniej roli partii”.
Zarazem w protokole z tego samego posiedzenia odnotowano sprzeciw I sekretarza wobec zamierzonego opublikowania pracy dotyczącej „problematyki reform ustrojowych”, w tym powstania dwóch kolejnych ugrupowań satelickich: to pośrednie świadectwo, że koncepcję taką rozważano już w tym czasie na serio. Z maja 1988 r. pochodzą pierwsze dokumenty mówiące o pracach „Zespołu do opracowania propozycji reformy modelu socjalistycznego państwa”: mowa jest w nich jednak przede wszystkim o rozszerzeniu kompetencji Sejmu i uwspółcześnieniu trybu jego pracy: myśl o drugiej izbie pojawia się jedynie na marginesie tych rozważań.
A jednak: podstępna pleśń pluralizmu zaczęła się wciskać we wszystkie szczeliny. Trzeba było jeszcze pierwszej fali strajków, pacyfikacji przez ZOMO Nowej Huty, spotkań przedstawicieli władzy z liderami warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, Kościoła, ba, spotkań aranżowanych przez redakcję koncesjonowanego tygodnika „Konfrontacje” – by 3 czerwca 1988 r. minister Stanisław Ciosek poinformował ks. Alojzego Orszulika, nieoficjalnego przedstawiciela episkopatu, że władze rozważają powołanie izby wyższej parlamentu, przy czym „w Sejmie koalicja rządząca zachowałaby 60–65 proc. miejsc, natomiast w Senacie byłoby odwrotnie”.
Potrzebny był jeszcze jeden rok i jeden dzień – kolejna fala strajków, dalsza zapaść gospodarki, debata Miodowicz–Wałęsa i miesiące negocjacji okrągłostołowych – by koncepcja ta, o nieznacznie poszerzonych ramach, weszła w życie. Wówczas zaś okazało się, że „drobnoustroje społeczne” okazały się cieszyć całkiem sporymi rozmiarami i wpływem społecznym: tak dużym, że wystarczył do zmiany ustroju.
Na podstawie m.in. monografii Pauliny Codogni „Wybory czerwcowe 1989 roku” (Warszawa 2012)
Wojciech Stanisławski