Podczas II wojny światowej Związek Sowiecki przeprowadził cztery wielki akcje deportacyjne polskich obywateli. Nocą z 9 na 10 lutego 1940 roku, na rozkaz Moskwy, z Polski wywieziono pierwszych 140 tys. osób – głównie rodziny wojskowych, urzędników, pracowników służby leśnej i kolei ze wschodniej części kraju. Jedna trzecia deportowanych trafiła na północ europejskiej części Rosji, do obwodu archangielskiego i Komijskiej ASRS, wielu przesiedlono do Kraju Krasnojarskiego i obwodu omskiego na Syberii.
Łącznie Sowieci przeprowadzili cztery deportacje – drugą z 12/13 kwietnia 1940 r., trzecią z 28/29 czerwca 1940 r., a czwartą – w maju 1941 r.
W związku z przypadającą 75. rocznicą pierwszej deportacji Polaków na Sybir zapraszamy do zapoznania się z fragmentami kilku relacji bezpośrednich uczestników tamtych wydarzeń. Wspomnienia napłynęły do Muzeum w ramach projektu „Rodziny rozdzielone przez historię”. Jest to realizowane od 2007 roku przedsięwzięcie, mające na celu udokumentowanie jednego z najważniejszych polskich doświadczeń w XX wieku, jakim było rozdzielenie rodzin w latach 1939-1989, wynikające m.in. z przesiedleń i wywózek w okresie wojny, jak też decyzji o emigracji na Zachód z przyczyn politycznych lub ekonomicznych w okresie PRL.
***
Jan B. Deręgowski:
„Przerażające wieści o wywiezionych w lutym rozchodziły się powoli, niczem krew przesiąkająca przez bandaże. Krążyły historie o głodzie, chorobach, zimnie i o ciałach porzuconych przy torach. Ludzie modlili się. Mieli nadzieję, że to tylko pogłoski. W głębi dusz wszyscy znali prawdę. Plama krwi rosła. Groźba dalszych wywózek wisiała w powietrzu. Kiedy znów przyjdą? Czy przyjdą po nas?
Kiedy przyszli, tak jak to mieli w zwyczaju, późno w nocy, wybuchła panika. Baba biegała w kółko jak przerażona kwoka. Dziadek Kazimierz i babka Kazimiera stali sztywno pod ścianą. Dziadek się nie uśmiechał. Mama i Ciotka próbowały uspokoić Babę. Czuć było zapach walerianowych kropli.
Przyszło ich trzech – cywil z papierami i dwóch żołnierzy z długimi karabinami, na które zatknięte były bagnety.
– Nakaz deportacji dotyczy czterech osób – powiedział cywil i odczytał imiona i imiona ojców i nazwiska Baby, mamy, Ciotki i Jaśka.
– Spakujcie się – dodał.
– Co mamy zabrać? Co mamy zabrać? – zapytała Baba.
– Bierzcie co się tylko da! – powiedział jeden z żołnierzy.
– Pomożemy się wam spakować – powiedział drugi.
Przerażające wieści o wywiezionych w lutym rozchodziły się powoli, niczem krew przesiąkająca przez bandaże. Krążyły historie o głodzie, chorobach, zimnie i o ciałach porzuconych przy torach. Ludzie modlili się. Mieli nadzieję, że to tylko pogłoski. W głębi dusz wszyscy znali prawdę. Plama krwi rosła. Groźba dalszych wywózek wisiała w powietrzu. Kiedy znów przyjdą? Czy przyjdą po nas?
Oparli karabiny o ścianę i zaczęli pakować. Mężczyzna w cywilu stał z boku przy ścianie, przyciskając papiery do piersi.
Było to gorączkowe pakowanie. Pakowanie ubrań i jedzenia. Żołnierze wzięli dwie poduszki, jedną ozdobioną kiśćmi i liśćmi winogron i drugą ozdobioną kasztanami i liśćmi kasztanowca. ściągnęli z nich poszewki i ku zdziwieniu Jaśka, jedną poszewkę napełnili mąką, drugą suszonym grochem, które babcia Kazimiera przyniosła ze spiżarni. Stos pakunków rósł w oczach.
- Czas jechać – powiedział cywil.
Żołnierze przenieśli bagaże do czekającej ciężarówki. Razem z wywożonymi wspięli się na ciężarówkę i ciężarówka zawiozła wszystkich na dworzec. Jasiek nigdy więcej nie zobaczył ani dziadka Kazimierza ani babci Kazimiery.
Do transportu ludzi przystosowano wagony bydlęce. Po obu stronach drzwi, w połowie wysokości każdego wagonu, wstawiono solidne półki. Dzięki tym półkom prawie podwoiła się przestrzeń, którą mogli zajmować podróżujący. Pośrodku podłogi, naprzeciw drzwi, wycięto mały otwór, który miał służyć do załatwiania wiadomych potrzeb.
Wchodząc do wagonu, ludzie wybierali z wciąż wolnych miejsc te na półkach, które dawały dostęp do zakratowanych, prostokątnych okienek, przez które będzie można patrzeć na mijane miejscowości lub te na podłodze dające łatwiejszy dostęp do otworu. Baba wybrała miejsce na półce po lewej stronie wagonu, w prawym kącie.”
Maria Tarnawska z domu Janusz:
Nadszedł 10.02.1940 rok mama piekła chleb, a tu o świcie podjeżdża dwoje sani z woźnicami: dwóch Ukraińców i dwóch enkawudzistów. Najpierw przeczytano nam jakiś wyrok (Ukrainiec przetłumaczył nam), że byliśmy jakimiś wrogami i dano nam dwie godziny na zebranie się. Ale to była zima, nie mieliśmy się w co ubrać, a młodsze rodzeństwo to nawet butów nie mieli, ale co mieliśmy to nam zabrali, wsadzili w pierzyny i poduszki i nawet nie zmarzliśmy. Nie można powiedzieć… wybili nam kury i wrzucili do worka takiego z pierzem trochę słoniny, której również nam dali. Dzień wcześniej wujek zmielił nam w młynie dwa worki żyta i dwa worki pszenicy – też nam to wrzucili i powiedzieli, że się to przyda i jak z czasem się okazało to przydało się!
Zawieziono nas do Trembowli, załadowano do wagonów towarowych, w których były prycze a na każdej pryczy jedna rodzina. Była także dziura w podłodze i służyła jako ustęp. Były też dwa piece żelazne, na stacjach podawano nam węgiel i drzewo, dawano nam też wodę i jedzenie w tym chleb.
Pamiętam, że gdy skończyły nam się kury to trzeba było jeść to ich jedzenie, przeważnie była to zupa rybna, czyli „ucha” i kasza maszczona olejem. Kilka dni wymiotowaliśmy, ale trzeba było przyzwyczaić się. Zawieziono nas do Kotłasu. Przesadzono nas na ciężarowe samochody i więziono nas cały dzień. Mróz był „czaskający”, ale nawet nie zmarzliśmy w tych pierzynach. Przenocowaliśmy w jakieś bardzo dużej hali i rano ruszyliśmy dalej na saniach i jechaliśmy znów cały dzień.
Ludzie zaczęli masowo wymierać z niedożywienia i nadmiaru pracy. Nam też zaczął głód doskwierać. Nasz komendant nie był zły, ale też nikt mu się nie sprzeciwiał, mojej mamie dość współczuł, ale zażądał żeby, chociaż dwoje dzieci oddała do domu dziecka, bo sama nie da rady nas wszystkich wyżywić. No i musiała tak zrobić, ale kto miał iść? Mnie nie chciała dać, że jestem najstarsza i coś jej pomogę. Poszli dobrowolnie Roman i Józef, później Roman umarł w tym domu w Pasporadzie.
Wreszcie dowieziono nas do celu, rozprowadzili nas do baraków solidnie zbudowanych z drewna też z pryczami, dano nas tam do jednej komnaty pięć rodzin, około 22 osoby. W baraku był też piec duży, dookoła były lasy, więc było czym palić. Byliśmy też odczytywani, co wieczór. Moją mamę i mnie przydzielili do obsługi łaźni, a innych przydzielili do pracy w lesie przy ścince drzew. Żyliśmy z tego, co zarobiliśmy, ale ile tego zarobku było to nie pamiętam, ale bardzo mało.
Przebywaliśmy tam 3-4 miesiące, bo gdy przyszła wiosna a z nią chmary komarów, nie było nigdzie miejsca żeby się przed nimi schronić. Ludzie zaczęli masowo wymierać z niedożywienia i nadmiaru pracy. Nam też zaczął głód doskwierać. Nasz komendant nie był zły, ale też nikt mu się nie sprzeciwiał, mojej mamie dość współczuł, ale zażądał żeby, chociaż dwoje dzieci oddała do domu dziecka, bo sama nie da rady nas wszystkich wyżywić. No i musiała tak zrobić, ale kto miał iść? Mnie nie chciała dać, że jestem najstarsza i coś jej pomogę. Poszli dobrowolnie Roman i Józef, później Roman umarł w tym domu w Pasporadzie. Nas przewieziono do Siktiwkaru. Tam mama pracowała w tartaku i inni też . Tam też byliśmy pod kontrolą, ludzie wciąż bardzo umierali, głodni byliśmy wciąż, bo to co mama zarobiła to nawet na chleb nie starczyło, ale mama też coraz bardziej podupadała na zdrowiu wreszcie piąty raz trafiła do szpitala i tam po kilku dniach zmarła na tyfus brzuszny mając 35 lat.
Ja 15-letnia dziewczyna zostałam sama bo rodzeństwo było w domach dziecka. Najpierw bawiłam ruskie dzieci, ale musiałam jakoś pracować, bo nie dano mi kartki na chleb, ale dodając sobie lat zaczęłam pracować przy remontach jako pomocnik w remkantorze w Siktiwkarze.
W roku 1944 przewieziono nas do Woroneska powiat Abramowka, tam nas osiedlono u rodzin rosyjskich i pracowaliśmy tam do 10.02.1946 roku. Znów wyznaczono termin, zawieziono nas na stacje Abramowka, załadowano do wagonów towarowych, wieziono cały miesiąc i zawieziono na ziemie odzyskane. Dzisiaj naszymi najcenniejszymi pamiątkami rodzinnymi z tamtych czasów jest pamiętnik ojca Marii Tarnawskiej, który szczegółowo opisuje życie rodziny przed, na i po emigracji, oraz liczne listy rodzeństwa Marii do siebie i zdjęcia z Rosji, Niemiec i Oświęcimia.”
Alfreda Ferschke z domu Winter:
„Zima była sroga tego roku. 30 st. C mróz skuł tą niespokojną ziemię, a noc 10 lutego 1940 r. wyryła piętno w mej psychice i osobowości na całe życie.
Wszyscy spali, ja zbudziłam się bo usłyszałam ujadanie psów u sąsiada Borowca, a ich dom stał obok nas. Wyszłam do sieni otworzyłam drzwi i usłyszałam krzyk pani Borowcowej „Ja nigdzie nie pojadę” wróciłam do pokoju, już nikt nie spał.
Za parę minut ujadanie psów na naszym podwórku i natarczywe łomotanie do drzwi: „Otwierać!” Ojciec otworzył i do mieszkania wtargnęła gromada uzbrojonych mężczyzn Ukraińców z jednym Rosjaninem. Był w szarym wojskowym płaszczu, w czapce z klapami na uszy i czubkiem na środku głowy, uzbrojony. Rosjanin zażądał od ojca dokumentów, zabrał je i oświadczył :„Sobierajties pieriesielajem was w druguju obłast”.
Po tych słowach zobaczyłam mamę we łzach, biegała po mieszkaniu, straciła głowę, w ogóle nie wiedziała biedna co ma robić, co pakować, czy dzieci ubierać. Jakimś cudem wymknęła się z domu i w ten mróz i śnieg i noc pobiegła do państwa Ciejków sprawdzić czy ich też wywożą.
Poranek był zimny skrzypiał śnieg i grobowa cisza. Nikt nic nie mówił. Nawet ci z eskorty nie rozmawiali z nami. Jechały tej nocy sanie, samochody, wywieźli wszystkich osadników wojskowych z kolonii „Podryże” i innych kolonii na Wołyniu. Po drodze jakaś kobieta podała nam kubek gorącego mleka, był to ostatni kubek mleka z przerwą na sześć lat.
Tam też na podwórku czekały na nich samochody. Wróciła i widzi jak jej mąż klęczy przed Rosjaninem i prosi żeby go zabrał, jest gotów, żeby go zabił aby tylko oszczędzić żonę i dzieci. Obok stał Ukrainiec i mówi: „Ubiej prositsia”.
Rosjanin odpowiedział „Nie lzja”. Na podwórku psy ujadały, bo byli tam jacyś obcy ludzie cywile i ci uzbrojeni Ukraińcy. Jednym z nich był woźny ze szkoły. Rosjanin był dobrym człowiekiem. Mojej siostrze 16-letniej panience o pięknych blond warkoczach, szepnął ukradkiem: „Ubiegaj” ale nie miała dokąd uciekać. Siostra nie była już w szkole w Mielnicy z powodu tak niepewnego jutra. Była z nami w domu.
Nikt nic nie robił, nikt nic nie pakował, Rosjanin nie mógł sobie poradzić z naszą rodziną, nigdzie nie pojedziemy i koniec. Za długo to trwało a nie chciał być brutalnym, wezwał pomoc. Po około pół godziny przyszło trzech Rosjan.
Jednego dobrze pamiętam, był niski ubrany w czarną skórzaną kurtkę, okrągłą czapkę z czerwonym otoczkiem i gwiazdą. Strasznie krzyczał.
Samochód, który po nas przyjechał już odjechał bez nas. Rosjanin polecił zaprzęgać nasze konie, dał nam dziesięć minut na spakowanie, jeśli nie, to będziemy związani i wrzuceni na sanie.
Najbardziej przytomną była siostra, ubrała mnie i brata w ciepłe zimowe ubrania. Z ojcem wynosili pościel, trochę ubrania, chleb, parę garnków i to wszystko. Mnie i brata opatulali pierzynami w tych saniach, już świtało. Mama pożegnała swoją matkę, staruszki nie wzięli. Konie ruszyły, ostatnie spojrzenie na domy, zagrodę, gniazdo trudu, pracy i szczęścia moich rodziców i moje.
Poranek był zimny skrzypiał śnieg i grobowa cisza. Nikt nic nie mówił. Nawet ci z eskorty nie rozmawiali z nami. Jechały tej nocy sanie, samochody, wywieźli wszystkich osadników wojskowych z kolonii „Podryże” i innych kolonii na Wołyniu. Po drodze jakaś kobieta podała nam kubek gorącego mleka, był to ostatni kubek mleka z przerwą na sześć lat. Pod wieczór byliśmy na stacji w Maniewiczach, stał już długi transport bydlęcych wagonów.
Pod eskortą krzyczących czubaryków załadowano nas do wagonów, było tam już dużo nieznanych nam ludzi. W wagonie po jednej i drugiej stronie były prycze z desek. Po środku piecyk żelazny z rurą na zewnątrz w kącie dziura w podłodze (to ubikacja). Po obu stronach wagonu dwa małe okienka. Wyznaczono nam miejsca na górze. Były tu już inne rodziny, w wagonie było ciasno, ciemno i zimno. Zetknięcie z tak ponurą rzeczywistością było straszne, bardzo się bałam ciemności i wszystkiego co mnie otaczało. Przed pociągiem stało dużo sań z końmi już bez właścicieli, nasze też. Co czuł ojciec, który tak kochał swoje konie?
Po załadowaniu wagonu usłyszeliśmy zgrzyt zasuwanych drzwi, spięto je żelazną sztabą i zamknięto na klucz. Pociąg ruszył tak gwałtownie, że niektórzy pospadali z pryczy.
Rytmicznie zastukały koła wagonu, była już ciemna noc, ktoś zaintonował: „Serdeczna Matko opiekunko ludzi” wszyscy śpiewali. Był to śpiew dławiący przeplatany płaczem. Moi rodzice tulili nas w ramionach i także płakali. Nikt nie wiedział dokąd nas wiozą, ale przypuszczali – na Sybir.
Postój na bocznych torach, wówczas konwojenci otwierali drzwi i podawali gorącą wodę i czarny gliniasty chleb, takie było nasze pożywienie. Jechaliśmy przez długie ciemne tunele, mijaliśmy góry Uralskie.
W wagonie ludzie się jakoś zorganizowali. Nad dziurą w podłodze oblodzoną wokół powiesili koc. Bardzo się bałam tam chodzić. Stukot kół pędzącego pociągu, lód wokół, ciemno a ja musiałam nad tą dziurą kucać.
Odprowadzała mnie zawsze do tej dziury moja kochana siostra. Bałam się też piecyka blaszaka z gorącą rurą, która miała wylot w dziurze w dachu. Pociąg stawał przeważnie w pustym polu pokrytym białym czystym śniegiem.
Dorośli zbierali ten śnieg i była z tego gorąca woda do picia. Jak wspomniałam, w wagonie były dwa małe okienka a że nasze miejsce było na górze, więc miałam możliwość trzeć palcem zamarzniętą na szybie warstwę lodu aż dotarłam do szyby i mogłam oglądać przez dziurkę (dużą jak naparstek) mijające krajobrazy. Biało na polach, na gałęziach drzew, ani domów ani ludzi tylko wszędzie biało. Niedługo mogłam oglądać świat bo dziurka szybko znowu zamarzała.
W naszej rodzinie nikt nie zachorował. Chorowały malutkie dzieci, ludzie starsi, były przypadki zgonów ale w naszym wagonie nie. Zmarłych zakopywano w śniegu przy torach, szybko bo pociąg ruszał.”
Eugenia Smolnicka z domu Piotuch:
„Wkrótce po rozpoczęciu się Drugiej Wojny Światowej, 10 lutego 1940 roku, w nocy, NKWD i rosyjscy żołnierze wkroczyli do naszego domu. Dali nam godzinę spakować się i załadowali na sanie. Po drodze zatrzymali sanie u blisko mieszkającego drugiego gajowego i razem zawieźli nas na stację kolejową do Baranowicz. Na stacji stały pociągi, a w wagonach już było dużo ludzi. Drzwi wagonów były jeszcze otwarte. Mama usłyszała głos swojej najmłodszej siostry i podbiegła do wagonu, ale żołnierz zatrzasnął drzwi. Nigdy więcej nie zobaczyła swej siostry.
Pociąg ruszył i wszyscy w wagonie płakali, a potem długo modliliśmy się. Po paru dniach, ojciec zbudził mnie w nocy i powiedział: „chodź Gieniu i zobacz, jesteśmy w Moskwie. Jechaliśmy jeszcze dwa tygodnie, aż dojechaliśmy gdzie kończyła się linia kolejowa. Wyładowali nas z pociągu i byliśmy nakarmieni (każdy z nas dostał smażone mięso na patyczku). Połowę Polaków zostawiono na miejscu, a po naszą połowę przyjechali ludzie z końmi i saniami. Jechaliśmy przez cały dzień. Ulokowano nas w posiołku Połodnowica, rejon Szaryński, obłaść Gorków.
Na stacji stały pociągi, a w wagonach już było dużo ludzi. Drzwi wagonów były jeszcze otwarte. Mama usłyszała głos swojej najmłodszej siostry i podbiegła do wagonu, ale żołnierz zatrzasnął drzwi. Nigdy więcej nie zobaczyła swej siostry. Pociąg ruszył i wszyscy w wagonie płakali, a potem długo modliliśmy się.
Ojciec pracował w lesie, a latem przy budowie szkoły i nowych baraków. Przyszła wiosna i z nią epidemia tyfusu. Ciągle ktoś z Polaków umierał. Byliśmy głodni, bo przeznaczona porcja chleba nie wystarczała. W niedzielę z pobliskich kołchozów ludzie przywozili jarzyny i inne produkty żywnościowe, a Polacy sprzedawali swoje ubrania i bieliznę.
Zdarzyło się, że z pewnego kołchozu zaprosili polskich chłopców na zabawę. Opowiadali oni, jak niektóre dziewczęta przyszły na zabawę w pięknych polskich nocnych koszulach, myśląc, że to balowe sukienki.
Po amnestii, dzięki pomocy delegata Rządu Polskiego w Londynie, wyjechaliśmy z posiołku. Jechaliśmy na południe, gdzie tworzyło się Polskie Wojsko. Wyjechaliśmy pod koniec 1941 roku, w listopadzie, a na wigilię byliśmy na stacji w Bucharze.
W drodze, na jednej stacji pociąg zatrzymał się i mój ojciec, z drugim panem, poszli szukać coś do jedzenia. Stanęli przed rzeźnią i patrzą zdziwieni, że na wystawie wiszą kiełbasy. Byli gotowi wydać wszystkie pieniądze za kiełbasę. Weszli do sklepu, grzecznie pozdrowili rzeźnika i poprosili o jedną kiełbasę. Rzeźnik roześmiał się i powiedział: „Przyjaciele, to pomalowane drzewo, w sklepie nie mam nic.”
Często na stacjach kolejowych leżały kopy soli i ludzie brali ile mogli. Po paru tygodniach już byliśmy w Uzbekistanie i pociąg szedł coraz wolniej. Nieraz zatrzymywał się w polu i niewiadomo skąd zjawiali się Uzbecy i wszyscy prosili o sól. Za kubek soli dawali dwa kubki ryżu. Choćby na dzień, dwa, byliśmy syci.
W Bucharze czekaliśmy parę dni na stacji kolejowej. Potem przyjechali ludzie i rozebrali nas do kołchozów. Każdej rodzinie przeznaczono jedno-pokojową kibitkę (dom ze słomy i glinianych cegieł), z jednymi drzwiami, a okna nie było wcale. Ojciec znalazł większy kawałek szkła i z tego zrobił nam okno.
Parę kilometrów od nas, we większym kołchozie, delegat Rzadu Polskiego w Londynie, żołnierz wojska polskiego tworzącego się w Związku, otworzył Polski Dom Dziecka. Mama i inne polskie panie, wiedząc, że to jest możliwość poprawy bytu swych dzieci, zaprowadziły nas tam i zapisały.
Po paru dniach, do Domu Dziecka, przyjechała po nas wojskowa ciężarówka i zawieźli nas do Buchary, a później pociągiem do portu Krasnowodzk. Tam czekaliśmy parę dni, siedząc na plaży nad morzem Kaspijskim. Od czasu do czasu dostaliśmy coś do zjedzenia. Do okrętu szliśmy piechotą. Nie było mostku ażeby wejść na okręt, tylko szeroka gruba deska. Dzieci bardzo bały się wejść na tę deskę. Nasza pani opiekunka weszła na okręt, położyła się, wyciągnęła rękę i kazała nam raczkować po desce i nie patrzyć na dół i tak każda dziewczynka i chłopiec przeszliśmy na okręt. Kazali nam zejść drabiną na dół do luki okrętu. Był to okręt towarowy i w luce było gorąco i bardzo duszno. Ale tak trzeba było, żeby Rosjanie nie wiedzieli ile dzieci jest na okręcie.
Wieczorem, już w drodze, mogliśmy wyjść na pokład. Ja nie pamiętam jak długo płynęliśmy okrętem. Byłam chora i osłabiona i nie pamiętam jak zeszłam z okrętu. Przypłynęliśmy do Pahlevi. Na drugi dzień starszy chłopiec, obciął nam włosy maszynką na pałę, a potem poszliśmy do kąpieli. Po kąpieli wszystkie dzieci dostały męskie koszule i tak chodziliśmy przez parę dni, aż chłopcy fasowali szorty. Ubranie, w którym przyjechaliśmy zostało spalone. Mieszkaliśmy w dużych namiotach/szałasach nad morzem. Jedzenie było dobre, ale ja nie mogłam jeść. Nawet nie mogłam zebrać sił, ażeby pójść z moja grupą przywitać generała Władysława Sikorskiego, gdy on odwiedzał Pahlevi.
Po pewnym czasie wyjechaliśmy do Teheranu. Mnie umieszczono w Pierwszym Obozie. Mój ojciec już wtedy był z wojskiem Generała Andersa w Palestynie. Jego przyjaciel przyjeżdżał do Teheranu odnaleźć swoją rodzinę. Ojciec polecił mu, ażeby starał się odnaleźć mamę i mnie. Minęło około 9 miesięcy jak rozstaliśmy się. Opowiadał mi potem ojciec, że gdy ten pan pytał w biurze czy Antonina i Eugenia Piotuch są w Teheranie, odpowiedziano mu, że Antonina nigdy do Teheranu nie przyjechała, a Eugenia jest na liście zmarłych. Jak jeszcze rozmawiali, do biura weszła jedna pani z listą dzieci zwolnionych ze szpitala. Na liście było moje nazwisko i tak ojciec odnalazł mnie. Był to rok 1942.
W niedługim czasie rozpoczęły się transporty polskiej ludności i dzieci sierot do różnych części Brytyjskiego Imperium. Ja, parę razy byłam na liście do Południowej Afryki. Pan Bóg pokierował inaczej. W roku 1944, w grupie 733 polskich dzieci, przeważnie sierot i pod opieką 102 osób polskiego personelu wyjechałam do Nowej Zelandii.
Następnie, ulokowano mnie w Polskim Obozie Cywilnym, Numer 5, który był zorganizowany dla dzieci bez rodziny. Jeszcze parę razy byłam zabierana na krótkie okresy czasu do szpitala. W Obozie nr. 5 mieliśmy dobre warunki, dobrą żywność i szkołę też. Panie opiekunki okazywały nam dużo serca. Mieliśmy polskiego księdza i polską panią doktór. Często odwiedzał nas starszy pan, Amerykanin i razem z naszymi opiekunkami brał nas na spacery. Nasze opiekunki były mu bardzo wdzięczne, bo gdy on był z nami, Persowie nie podchodzili do nas. To on przyniósł nam wiadomość o śmierci generała Władysława Sikorskiego. Na pewno dzielił nasz smutek, bo z własnej inicjatywy zawiesił polską chorągiew z czarną wstążką na bramie obozu.
W roku 1943 nasza grupa wyjechała do Isfahanu. Mieszkałam w różnych sierocińcach/zakładach. Mieliśmy dobre warunki życia i ja powoli wracałam do zdrowia i sił.
W niedługim czasie rozpoczęły się transporty polskiej ludności i dzieci sierot do różnych części Brytyjskiego Imperium. Ja, parę razy byłam na liście do Południowej Afryki. Pan Bóg pokierował inaczej. W roku 1944, w grupie 733 polskich dzieci, przeważnie sierot i pod opieką 102 osób polskiego personelu wyjechałam do Nowej Zelandii. Płynęliśmy okrętem towarowym przez Zatokę Perską i Morze Arabskie do Bombaju. Tam przesiedliśmy się na okręt Amerykański. Dopłynęliśmy do Nowej Zelandii 31 października 1944”.
***
Więcej o projekcie i relacji świadków na stronie: www.rodziny.muzhp.pl
Zapraszamy do obejrzenia również filmu dokumentalnego „Dzieci z Isfahanu” przygotowanego przez Muzeum Historii Polski.
Źródło: Muzeum Historii Polski