5 sierpnia 1944 r. 12-letni chłopak z Woli Wiesław Kępiński cudem ocalał z egzekucji. Jego rodzina, wraz kilkudziesięcioma innymi osobami, chowała się w podziemiach cerkwi. „Około godziny dziewiątej, a może dziesiątej zamarliśmy z przerażenia, bo nagle kolby karabinów niemieckich zaczęły wybijać szyby w okienkach. Ukazały się lufy i rozległ się wrzask +raus, raus+… Ojciec mój szedł pierwszy. Ja z matką, która niosła Sylwusia na ręku, na końcu pochodu sześćdziesięciu jeden skazańców. Gdzieś w tym szeregu mój brat i jego żona w ciąży.
Niosła w sobie dziecko, które nigdy nie ujrzało świata! Głosu mojej matki, która jak w obłędzie powtarzała +zabiją nas, zabiją nas, zabiją…+ nie słyszę dziś. Jak to możliwe? Wprowadzono nas do rowu i ustawiono rzędem. Za plecami naszymi wał okalający cmentarz. Trzy szeregi wojska, stojące z trzech stron ulicy, odcinają drogę ucieczki. Na torach tramwajowych, kilkanaście metrów od naszych piersi, stoi już karabin maszynowy na rozkraczonych podpórkach. Nad nim oficer. Wszystko przygotowane jak na defiladę – pod sznurek. Ład i porządek iście niemiecki, komendy znienawidzoną mową. Przy karabinie maszynowym zwisa taśma błyszczących pocisków, które za chwilę będą zabijać…”.
Dwunastolatek zaryzykował ucieczkę, został postrzelony, ale przeżył. Potem przechował się u znajomych i rodziny – kolejno przy Redutowej, na Jelonkach i w Ożarowie. Kępiński opisał też, jak w 1945 r. razem z siostrą asystował przy ekshumacji niedopalonych szczątków z „jego” miejsca straceń: „Siostra poznała naszych bliskich po ubraniach. Odór gnijących ciał był nie do opisania, nie do zniesienia. Zapaliłem pierwszego w życiu papierosa. Patrząc na tę scenę wygrzebywania szczątków jakby ulepionych z błota, myślałem sobie, jak to możliwe. I ten mój ukochany Sylwuś zamieniony w błoto, któremu może w ostatniej sekundzie matka zdążyła zasłonić oczy, a może go tylko mocno przytuliła, aby nie zaznał strachu”.
Powstanie Warszawskie rozjuszyło Niemców. Postanowili wykorzystać okazję i zrównać nasze miasto z ziemią – miała to być „nauczka” dla reszty okupowanej Europy. Hitler najpierw nakazał zniszczenie go przez Luftwaffe. To okazało się technicznie niemożliwe, więc polecił rozwiązanie problemu niemieckiej armii i SS z taką samą dyrektywą – całkowitego zniszczenia Warszawy.
Gen. Heinz Guderian nie miał oporów przed wprowadzeniem ciężkiej artylerii do walk ulicznych, a wódz SS Heinrich Himmler w specjalnym rozkazie zabronił brania jeńców i polecił zabijać wszystkich mieszkańców Warszawy z kobietami i dziećmi włącznie.
2 sierpnia Himmler przyjechał do Poznania i skierował do Warszawy specjalne, zaprawione już w katowskim rzemiośle, oddziały; pułk policji pod dowództwem generała policji Heinza Reinefahrta, składającą się głównie z dawnych obywateli sowieckich brygadę SS-RONA Mieczysława Kamińskiego i brygadę SS Oskara Dirlewangera, w której głównie służyli niemieccy kryminaliści. Ale – jak pisze w „Rzezi Woli” Piotr Gursztyn – nie da się ograniczyć odpowiedzialności za mordowanie jedynie do „dzikusów” ze wschodnich formacji kolaboracyjnych – według późniejszych zeznań Azerów i Ukraińców – bądź fanatyków z SS lub zwyrodnialców z brygady Dirlewangera. Ci pierwsi działali zawsze na rozkaz Niemców i w ich obecności.
Te kohorty z furią uderzyły na Wolę i częściowo też na Ochotę. Te właśnie dzielnice – zachodnia tarcza Warszawy – musiały być „oczyszczone” z powstańców i z cywili. Niemcy chcieli utrzymać przelotowe arterie przez mosty Poniatowskiego i Kierbedzia dla zapewnienia komunikacji z frontem i oswobodzić odcięte przez powstańców niemieckie dowództwo garnizonu warszawskiego i władze cywilne, ulokowane w Pałacu Bruehla.
Wrogowie Rzeszy w szpitalach
Realizując ten wojskowy plan Niemcy i ich pomocnicy dopuszczali się trudnych do uwierzenia okrucieństw.
Wiesława Chełmińska, siostra pacjentki szpitala św. Łazarza z pawilonu przy ul. Leszno, po wojnie zeznała przed Warszawską Komisją Badania Zbrodni Niemieckich, że 5 sierpnia – gdy przyszła z matką odwiedzić siostrę – szpital był pod ostrzałem niemieckim i prawie wszyscy ranni i chorzy byli w piwnicy. Na piętrach pozostali tylko najciężej ranni. Ona sama była w kuchni szpitalnej z siostrą. Jak zeznała, „wpadło do kuchni kilku esesmanów uzbrojonych w granaty wiankiem opasujące szyję. Wydali rozkaz, by wszyscy mogący chodzić wyszli. Usłuchaliśmy rozkazu. Pozostali ciężko chorzy, w tej liczbie i moja siostra – razem do dziesięciu osób, ile osób wyszło, nie umiem określić.
Na podwórzu esesmani kazali nam stanąć pod murem tego budynku, z którego wyszliśmy. Stała tam już grupa wyprowadzona z sąsiedniej piwnicy, licząc na oko mogło być ponad pięćset osób. Personel lekarsko-sanitarny został odprowadzony. Pozostała ludność cywilna i ranni. Posłyszałam strzały dochodzące z piwnic i zobaczyłam iż esesmani przez okna strzelają do leżących w piwnicy rannych. Po pewnym czasie zaprzestano strzelać, a esesmani zaczęli wołać do piwnicy po kilka osób z naszej grupy, a zaraz potem jak wchodziły, słyszałam strzały…”.
Modesta Chełmińska – matka zeznającej - została na szpitalnym dziedzińcu zamordowana, ona sama – ranna – zdołała jakoś wydostać się spod zwałów zwłok, gdy Niemcy wzniecili tam pożar…
Zbrodnie w szpitalach – mordowanie pacjentów i personelu – były wtedy codziennością na Woli. W Szpitalu Wolskim (dziś Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc przy Płockiej) Niemcy 5 sierpnia zamordowali dyrektora szpitala dr. Mariana Piaseckiego, prof. Janusza Zeylanda, kapelana szpitala ks. Kazimierza Ciecierskiego, następnie pognali większą część personelu i około 300 chorych na miejsce egzekucji przy ul. Górczewskiej, gdzie ich zgładzili. Dzień później Niemcy wtargnęli do szpitala dziecięcego Karola i Marii przy Lesznie i na miejscu zamordowali około 100 chorych.
Obóz przejściowy w kościele
Niemcy nie oszczędzali kościołów ani księży. Wielki neogotycki kościół św. Wojciecha (ul. Wolska 76) był obozem przejściowym. Tu zebrani przez Niemców mieszkańcy Woli czekali na transport do obozu przejściowego w Pruszkowie, dla wielu z nich była to ostatnia droga.
W pobliżu świątyni Niemcy zgładzili ponad 400 Polaków. Dwaj wikariusze parafii – ks. Stanisław Kulesza i ks. Stanisław Mączka oraz rezydent ks. Roman Ciesiołkiewicz zostali rozstrzelani 8 sierpnia. Dzień wcześniej Niemcy pognali do kościoła św. Wojciecha z okolic Elektoralnej grupę warszawiaków, w której był naczelny kapelan AK ks. płk Tadeusz Jachimowski „Budwicz”. W trakcie marszu kapłan udzielił wszystkim absolucji in articulo mortis (na wypadek śmierci). Wszyscy spędzili noc w kościele św. Wojciecha, a 8 sierpnia mężczyzn skierowano na rampę kolejową – do wywiezienia. Ubranym w sutannę ks. Jachimowskim zainteresował się esesman, wyciągnął go z tłumu i na oczach wszystkich zastrzelił. Tak zginął naczelny kapelan Armii Krajowej.
W niedzielę 6 sierpnia niemiecka kohorta wpadła do klasztoru oo. Redemptorystów przy kościele św. Klemensa na Karolkowej. Z kościoła i cel wypędzili 30 księży, kleryków i braci zakonnych. Wśród przekleństw i bicia kolbami pognali ich w rejon pobliskiego kościoła św. Wojciecha i tam rozstrzelali.
Spalić Polaków
Masowe rozstrzeliwania i palenie zwłok były wolską codziennością. Raz – to udokumentowane zdarzenie – Niemcy spalili grupę żywych ludzi w zamkniętym domu. Było to 9 sierpnia przy ulicy Bema 54.
Ocalałą z rzezi ludność Woli Niemcy pędzili Wolską i Bema na Dworzec Zachodni, by stamtąd przewieźć ją do Pruszkowa.
Stefan Urlich zeznał po wojnie przed Warszawską Komisją Badania Zbrodni Niemieckich, że widział jak nad bramą domu przy Bema 54 wisi flaga z Czerwonym Krzyżem, okna do niego były zabite, a przed bramą stały grupki esesmanów z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawach mankietów. „Esesmani z opaskami Czerwonego Krzyża – mówił – odłączali od grupy pędzonych grupy dzieci lat sześciu do dziesięciu, kaleki, staruszki i kobiety ciężarne i odłączonych zaprowadzili do domu Kosakiewicza, przy ul. [Bema 54] … Pomiędzy godziną 23 a 24 usłyszałem straszne jęki, krzyki i strzały dochodzące z posesji Kosakiewicza. Wydawało mi się, iż strzały padają z posesji Lilpopa, położonej naprzeciwko nr 54. … Zobaczyłem, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa, rzucane na Niemców i wołanie dzieci >>mamo<<. Nikt z płonącego domu nie uciekał, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zorientowałem się z jakiej broni. Zrozumiałem iż płoną ludzie żywi, zamknięci w domu, a żołnierze niemieccy stacjonujący w fabryce Lilpopa ostrzeliwują okna wychodzące na Bema”.
Ilu warszawiaków Niemcy zamordowali na Woli w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. – tego dokładnie nie wiemy. Gursztyn podaje szacunkową liczbę około 50 tysięcy ofiar. Twierdzi, że dane Antoniego Przygońskiego, który swoje obliczenia oparł na dokumentacji Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, a który mówi o 59 tysiącach ofiar Rzezi Woli, powinny być nieco obniżone. Niezależnie od tego, która z tych liczb okaże się bliższa prawdy widać, że Warszawa płaciła bardzo wysoką cenę za swoje marzenie o wolności.
Michał Kurkiewicz, autor pracuje w IPN
Bibliografia selektywna:
• Władysław Bartoszewski, Dni walczącej stolicy, Warszawa 1989
• Piotr Gursztyn, Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona, Warszawa 2014
• Wiesław Kępiński, Sześćdziesiąty pierwszy, Warszawa 2006
• Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim, t. 1, cz. 1, red. Marian Marek Drozdowski, Maria Maniakówna, Tomasz Strzembosz, Warszawa 1974
• Ks. Edward Majcher, Kaplica Pamięci Narodowej w parafii św. Wojciecha w Warszawie, Warszawa 1994
• Wola Pamięci 1944, red. Rafał Pękała, Piotr Wiejak, Warszawa 2014