Fundamentem większości mitów o skarbach ukrytych na Dolnym Śląsku stała się działalność niemieckiego konserwatora zabytków Günthera Grundmanna podczas II wojny światowej - mówi dr Robert J. Kudelski, jeden z autorów książki „Lista Grundmanna”.
PAP: Kim był Günther Grundmann zanim zajął się ratowaniem podczas II wojny światowej zabytków we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku?
Dr Robert J. Kudelski: Był przede wszystkim Ślązakiem. Ta śląskość była w nim niejako zaszczepiona, zarówno przez pochodzenie rodzinne, jak i zainteresowania badawcze. Jako historyk sztuki wielokrotnie podkreślał, że interesują go losy Śląska i sztuka tego regionu.
To rzutowało też na jego postawę społeczną. Mieszkał w niewielkich Cieplicach, gdzie pracował jako nauczyciel w lokalnej szkole, mimo że wywodził się z bardzo majętnej rodziny. To też pokazuje, że miał jakieś wewnętrzne poczucie misji dotyczące Śląska. Podczas II wojny światowej przemieniła się ona w poświęcenie dla ratowania zabytków.
PAP: Był więc regionalistą – zarówno jako badacz, jak i społecznik.
Dr Robert J. Kudelski: Dokładnie. Jego rodzina od pokoleń była zawiązana ze Śląskiem.
PAP: W 1932 roku został konserwatorem zabytków prowincji Dolny Śląsk. Dlaczego właśnie on?
Dr Robert J. Kudelski: W tym czasie miał już na koncie kilka książek o sztuce i architekturze Dolnego Śląska a także obroniony w Monachium doktorat. To wszystko sprawiło, że zbierał bardzo dobre recenzje w środowisku historyków sztuki. Pamiętajmy też, że – w zasadzie do roku 1938 – funkcja konserwatora zabytków była społeczna i nie dostawało się z tytułu jej pełnienia żadnego wynagrodzenia. Konserwatorem musiał być więc pasjonat, a nie ktoś przypadkowy. Wybór Grundmanna był idealnym posunięciem.
PAP: Grundmann w 1936 roku odbył podróż do Polski. Choć po wojnie podkreślał, że wyruszył tam jedynie w celach badawczych, to pojawiły się spekulacje, że był to rekonesans przed przyszłymi niemieckimi grabieżami...
Dr Robert J. Kudelski: Absolutnie się z tym nie zgadzam. Trudno brać na serio przypuszczenie, że w 1936 roku niemieccy historycy wiedzieli, iż wybuchnie wojna. Owszem, można było to wywnioskować z retoryki Hitlera, ale do samej wojny było jeszcze daleko i wiele mogło się wydarzyć. Niemieccy historycy sztuki na pewno nie wybiegali myślami tak daleko w przyszłość, by przewidzieć, że III Rzesza będzie okupowała Polskę i – w związku z tym – należy przygotować jakiś plan grabieży polskich zbiorów sztuki. Ta teza jest częścią mitologii o zrabowanych, a później ukrywanych dobrach kultury. Jest ona jednak kompletnie nielogiczna.
W rzeczywistości podróż, którą Grundmann odbył do Polski w towarzystwie innych niemieckich historyków sztuki - Dagoberta Freya, Eberharda Hempla i Georga Sappoka - miała na celu wymianę doświadczeń z polskimi badaczami i muzealnikami. W swoich wspomnieniach Grundmann podkreślał, że wiedza, którą on i jego koledzy zdobyli podczas tego wyjazdu miała wpływ na doskonalenie zasad pracy niemieckich specjalistów.
Poza tym, Niemcy mieli dość szczegółowe informacje na temat tego, co znajduje się w polskich zbiorach. Wynikało to z tego, że przed wojną zostało wydanych kilka prac (m.in. "Zbiory polskie" Edwarda Chwalewika), które dokumentowały to, co można znaleźć w polskich galeriach i magazynach.
Niemieccy historycy sztuki na pewno nie wybiegali myślami tak daleko w przyszłość, by przewidzieć, że III Rzesza będzie okupowała Polskę i – w związku z tym – należy przygotować jakiś plan grabieży polskich zbiorów sztuki. Ta teza jest częścią mitologii o zrabowanych, a później ukrywanych dobrach kultury.
PAP: Interesujące jest to, że Grundmanna przyjęto dość późno w szeregi partii nazistowskiej, bo dopiero w 1940 roku. Był już wtedy ważnym urzędnikiem państwowym szczebla regionalnego. Czy Grundmann miał jakieś sympatie pronazistowskie?
Dr Robert J. Kudelski: Z materiałów, które się zachowały, a także wspomnień jego i jego przyjaciół nie wynika, by był nazistą. Wstąpił do NSDAP by ułatwić sobie pracę. Oczywiście – trzeba to podkreślić – nie musiał. W III Rzeszy było wielu urzędników, którzy nie należeli do partii i normalnie funkcjonowali zawodowo. Natomiast nie można kryć, że w nazistowskich Niemczech układy partyjne pomagały w pracy i pozwalały załatwić szereg spraw, których rozwiązanie byłoby niemożliwe bądź utrudnione na drodze „oficjalnej”. Grundmann miał tego świadomość i z tego – i tylko z tego – powodu zdecydował się na przyjęcie legitymacji partyjnej.
PAP: Pod jego adresem – szczególnie po roku 1942 – niektórzy członkowie NSDAP kierowali oskarżenia, że ma antynazistowskie nastawienie...
Dr Robert J. Kudelski: Tak, pojawiły się takie zarzuty. Krążyły nawet plotki, że miał z tego powodu jakieś nieprzyjemności, był aresztowany itd. Niemniej wszystko to nie znajduje żadnego potwierdzenia w materiale historycznym. Jego współpracownicy zdawali sobie sprawę z tego, że Grundmann nie jest żadnym zaangażowanym aktywistą nazistowskim, a obowiązki polityczne traktuje z niechęcią. O jego postawie w pewien sposób zaświadcza to, że jako konserwator zabytków zaledwie dwa listy podpisał przyjętą w III Rzeszy formułą „Heil Hitler”. W jego wspomnieniach i listach widać, że rozumiał i potępiał konsekwencje polityki nazistów. Nie angażował się jednak w politykę. Grundmanna interesowała tylko i wyłącznie jego praca.
PAP: W 1942 roku zaczęły się masowe naloty na III Rzeszę. Wtedy też konserwatorzy dostali polecenie, by przygotować plany ewakuacji dzieł sztuki. Zajął się nimi również Grundmann.
Dr Robert J. Kudelski: Należy podkreślić, że były to działania, które zostały zainicjowane przez władze w Berlinie. Czasem można spotkać się z opiniami, że przygotowania do zabezpieczania dóbr kultury na Dolnym Śląsku były efektem spontanicznej inicjatywy Grundmanna, ale to nieprawda. Pierwsze działania Grundmanna związane z ratowaniem dzieł sztuki dotyczyły nie zbiorów wrocławskich, ale tych, które przysłano mu z Berlina. Początkowo były to zasoby Pruskiej Biblioteki Państwowej, później kilkunastu innych placówek muzealnych i zbiory prywatnych kolekcjonerów. Potem – widząc narastające zagrożenie nalotami – Grundmann zajął się dziełami sztuki z Wrocławia.
PAP: Czy w tym czasie zaczęła powstawać słynna lista Grundmanna, która zawierała zestawienie składnic, do których przewożono dzieła sztuki z Wrocławia?
Dr Robert J. Kudelski: Tak, choć należy podkreślić, że nie była ona czymś z góry przygotowanym. Najpierw Grundmann przygotował listę najcenniejszych kolekcji sztuki na Dolnym Śląsku. Pierwsze jego działania zabezpieczające ograniczyły się jednak do tego, że instruował kierowników placówek muzealnych i prywatnych kolekcjonerów jak mają chronić swoje zbiory przed bombardowaniami. Rozwiązania były bardzo proste – zalecał np. przenieść je do piwnicy. Dopiero później zdecydował się na ich wywóz z Wrocławia i innych dolnośląskich miast na prowincję. Wtedy też rozpoczęła się operacja, która w ścisły sposób była powiązana z listą, o której rozmawiamy.
PAP: Jak ta lista powstawała?
Dr Robert J. Kudelski: Jak wspomniałem, ten wykaz powstawał systematycznie, wraz z postępami akcji ewakuacyjnej. Z Grundmannem kontaktowali się właściciele lub zarządcy różnych obiektów – rozsianych po Dolnym Śląsku dworów, pałaców, kościołów, rezydencji itp. Byli oni zobligowani osobnym rozkazem rządu III Rzeszy do tego, by wolne pomieszczenia przeznaczyć np. na potrzeby ludności ewakuowanej z terenów zagrożonych alianckimi bombardowaniami. Mając więc świadomość tego, że – tak czy inaczej – z powodu wojny będą musieli użyczyć posiadane przestrzenie, woleli udostępnić je na cele zabezpieczania dzieł sztuki, niż kwaterować w nich rodaków. Choćby z tego powodu, że ci ostatni bywali źródłem różnych problemów.
Ale czasem też sam Grundmann zwracał się do kogoś z pytaniem, czy nie ma wolnych pomieszczeń, w których można byłoby przechować zbiory. W drugiej połowie 1943 roku rozesłał nawet ankietę do właścicieli budynków, które mogłyby być użyteczne w jego operacji. Pytał w niej o to, ile dany obiekt ma pokoi i kondygnacji, na których piętrach są wolne pomieszczenia itd. Ale znalazło się tam również pytanie o to, czy już jakaś część pomieszczeń nie jest użytkowana na cele ochrony dzieł sztuki. To również wskazuje na fakt, że swoją listę schronień układał na bieżąco i nie była ona czymś gotowym przed rozpoczęciem działań ewakuacyjnych.
PAP: Jakie cechy musiało mieć dane schronienie, by Grundmann zdecydował się na ulokowanie tam dzieł sztuki?
Dr Robert J. Kudelski: Miało tam być sucho i w miarę ciepło, by zgromadzone prace nie uległy zniszczeniu. Konserwator zwracał też uwagę na nośność stropów, jeśli skrzynie z dziełami miały być lokowane na piętrze. I w zasadzie to były wszystkie podstawowe wytyczne, którymi się kierował.
PAP: Czy te składnice miały charakter tajny?
Dr Robert J. Kudelski: Zależy, jak na to patrzeć. W zasadzie trzeba powiedzieć, że nie. Oczywiście, wszyscy właściciele, którzy brali udział w operacji, byli zobligowani umową do zachowania tajemnicy odnośnie tego, co się u nich przechowuje. Natomiast sam przewóz skrzyń ze zbiorami nie odbywał się w zupełnej tajemnicy.
Na Dolnym Śląsku powstało mnóstwo „fantastycznych” opowieści związanych z tymi transportami: że dokonywano ich nocami pod eskortą SS lub wojska, albo że wysiedlano połowę wsi tylko po to, by zająć jedną małą pastorówkę. Chodzą nawet plotki, jakoby rozstrzeliwano więźniów, którzy nosili skrzynie. Żadna z tych rzeczy – w przypadku operacji prowadzonej przez prof. Grundmanna – nie znajduje potwierdzenia w badaniach historycznych. Ewakuacja dóbr kultury na dolnośląską prowincję była urzędowym działaniem, a nie operacją służb specjalnych. Uczestniczyli w niej urzędnicy, muzealnicy, archiwiści, bibliotekarze, a transport zapewniały firmy prywatne. Trudno więc mówić, by tak złożone operacje odbywały się w jakiejś strasznej tajemnicy.
Ewakuacja dóbr kultury na dolnośląską prowincję była urzędowym działaniem, a nie operacją służb specjalnych. Uczestniczyli w niej urzędnicy, muzealnicy, archiwiści, bibliotekarze, a transport zapewniały firmy prywatne. Trudno więc mówić, by tak złożone operacje odbywały się w jakiejś strasznej tajemnicy.
PAP: Czy lista Grundmanna, którą przedstawiliście Panowie w książce, jest kompletna?
Dr Robert J. Kudelski: To dobre pytanie. Mit listy Grundmanna narodził się w latach 40., gdy polscy muzealnicy, historycy sztuki i urzędnicy zaczęli swoją pracę we Wrocławiu. Starając się stworzyć struktury nowych urzędów i instytucji kultury zbierali informacje na temat tego, dokąd Niemcy wywieźli kolekcje dzieł sztuki. Odnaleźli część dokumentacji urzędu konserwatorskiego kierowanego przez prof. Grundmanna i z wolna zaczęli składać w całość fakty. Ale lista, która powstała w wyniku tej pracy nie była do końca listą Grundmanna. Była owocem analizy danych pochodzących z różnych źródeł, nie tylko ze strzępów dokumentacji pozostawionych przez niemieckiego konserwatora. Czasami były to doniesienia urzędników reprezentujących inne obszary rodzącej się administracji, informacje przekazywane przez byłych robotników przymusowych, wojsko czy milicję.
Z tego względu, w polskim zestawieniu obiektów, które miały być składnicami Grundmanna pojawiły się takie miejsca, których niemiecki konserwator nie wybrał i nie deponował tam żadnych zbiorów. Dzieła sztuki znalazły się w tych lokalizacjach za sprawą innych czynników – działań formacji wojskowych, urzędów, a nawet władz Generalnego Gubernatorstwa.
Natomiast lista, którą zaprezentowaliśmy w naszej książce, wynika wprost z dokumentacji konserwatorskiej pozostawionej przez Grundmanna. Dlatego można powiedzieć, że nasza lista jest tą „właściwą listą Grundmanna”. A czy jest pełna? Tak, o ile kompletna jest dokumentacja, do której dotarliśmy. A co do tego nie można mieć stuprocentowej pewności...
PAP: W połowie lutego 1945 roku Armia Czerwona zamknęła Wrocław w pierścieniu oblężenia. Kiedy Grundmann ostatecznie opuścił stolicę Dolnego Śląska?
Dr Robert J. Kudelski: W drugiej połowie stycznia. Udał się do swoich rodzinnych Cieplic i już stamtąd kierował dalszą akcją ewakuacji zbiorów. Natomiast 25 grudnia otrzymał telegram z Ministerstwa Nauki, Wychowania i Oświaty Ludowej Rzeszy, które koordynowało całą akcję zabezpieczania zbiorów na obszarze III Rzeszy. Polecono mu, by zrobił rekonesans po składnicach, wybrał najcenniejsze zbiory – wśród nich również te, które przywieziono z Polski - i wywiózł je na zachód. Mimo tego, że władze dolnośląskiej prowincji w ogóle nie dopuszczały do publicznej wiadomości informacji, że Wrocław może zostać zdobyty – wszak miasto ogłoszono twierdzą - to Berlin patrzył realnie na sytuację w tym regionie i powoli godził się z nieuchronnymi faktami.
PAP: Czy Grundmannowi udało się objechać dolnośląskie składnice i zrealizować polecenia wydane przez Berlin?
Dr Robert J. Kudelski: Na tyle, na ile mógł – tak. Część Dolnego Śląska była już zajęta przez Rosjan i wiele zbiorów dostało się w ręce Armii Czerwonej. Nie miał też żadnych znaczących środków do przeprowadzenia tej operacji – dysponował środkami transportu użyczonymi mu przez wojsko, czasami jedną, czasami dwiema ciężarówkami.
PAP: Co zabrał ze składnic?
Dr Robert J. Kudelski: Trochę malarstwa, kolekcję miedziorytów – m.in. Albrechta Dürera i Rembrandta van Rijn – część obrazów ze zbiorów Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych, a także część zbiorów polskich, które zgromadzono w pałacu w Morawie koło Strzegomia. Zadbał również o to, by zabrać swoje archiwum konserwatorskie. Gdyby wtedy tego nie zrobił, to dziś nie moglibyśmy odpowiedzieć na pytanie o to, jak wyglądała cała ta operacja.
PAP: Co działo się potem?
Dr Robert J. Kudelski: Przewiózł to wszystko do Cieplic, które – z powodu niepokojących wieści z frontu – opuścił w nocy z 12 na 13 lutego. Wszystko co udało mu się zapakować do jednej ciężarówki zabrał do Coburga. Gdy to miasto zostało zajęte przez Amerykanów, Grundmann zgłosił się do przedstawicieli władz okupacyjnych, poinformował ich o operacji, którą prowadził i depozytach, jakie przywiózł ze sobą. Został przesłuchany, a gdy Amerykanie uznali, że to co robił nie nosi znamion przestępstwa, powierzyli mu dalszą pieczę nad przywiezionymi dziełami sztuki. Zajmował się nimi jeszcze przesz 2 lata.
Potem wyjechał do Hamburga, gdzie był konserwatorem zabytków. Zmarł 1976 roku, a przed śmiercią zdążył jeszcze wydać wspomnienia dotyczące Dolnego Śląska i ratowania zabytków podczas II wojny światowej.
PAP: Dość popularne jest przekonanie, że podczas II wojny światowej Grundmann brał udział w grabieży polskich dzieł sztuki . To prawda?
Dr Robert J. Kudelski: Absolutnie nie. Grundmann był w okupowanej Polsce trzy razy – raz w Warszawie i dwa razy w Krakowie. Do Generalnego Gubernatorstwa przyjechał w sprawie dokumentacji architektonicznej Tylmana van Gamerena, który pracował na dworze Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Chcąc zapoznać się z jego rysunkami odwiedził Gabinet Rycin Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie. Tę wizytę odnotowali zresztą polscy historycy sztuki. Nie odnotowali jednak żadnego aktu kradzieży ani tej dokumentacji, ani innych dóbr kultury.
Wątek rzekomego współuczestnictwa Grundmanna w wywożeniu dzieł sztuki z obszaru okupowanej Polski pojawia się w kontekście współpracy z urzędnikami Generalnego Gubernatorstwa. Chodziło o to, że w drugiej połowie 1944 roku – kiedy Rosjanie przekroczyli granice Generalnego Gubernatorstwa – Hans Frank porozumiał się z gauleiterem Karlem Hanke w sprawie ewakuacji m.in. urzędów oraz zbiorów artystycznych z Warszawy, Lwowa i Krakowa na Dolny Śląsk. Grundmann spotkał się kilka razy w tej sprawie z Ernstem Boepple, wysłannikiem Hansa Franka. Obaj omawiali potencjalne lokalizacje, które mogłyby stać się składnicami zbiorów przywiezionych z Polski. Grundmann nie brał więc czynnego udziału w wywozie naszych zabytków, choć miał świadomość, że się on dokonuje.
PAP: Wokół Grundmanna i jego operacji narosło mnóstwo tajemnic i niedopowiedzeń...
Dr Robert J. Kudelski: Dlatego trzeba pamiętać, że chociaż nie wszystkie transporty dzieł sztuki, które trafiły na Dolny Śląsk były organizowane przez Grundmanna – za część z nich odpowiadało np. SS – to niewątpliwie działalność niemieckiego konserwatora zabytków jest fundamentalna dla całej mitologii, która narosła wokół tzw. skarbów ukrytych na tym terenie. Pamiętajmy, że Grundmann założył ponad 100 składnic, do których przewieziono kilkaset transportów dzieł sztuki. To wszystko spowodowało, że - nawet jeszcze podczas wojny - wśród miejscowej niemieckiej ludności zaczęły się rodzić legendy. Ci ludzie widzieli transporty, wynoszone z ciężarówek skrzynie.
Czasami udało im się uzyskać informacje, że ich zawartość stanowiły jakieś cenne przedmioty. Istnieją świadectwa, które mówią, że zaraz po wojnie niemieccy cywile zrabowali część tych zbiorów. Wielu z nich opowiadało Rosjanom i Polakom historie o „tajemniczych” transportach i bajecznych skarbach jakie miały być ukryte w ich okolicy. Te fantastyczne historie – czasami poparte jakiś przypadkowym znaleziskiem – upowszechniły się wśród polskich osadników na Dolnym Śląsku. Chyba nie ma w tym regionie miasta czy wsi, gdzie nie opowiadano by sobie historii o ukrytych przez Niemców skarbach.
PAP: Czy dziś jest jeszcze możliwe znalezienie jakiejś składnicy, która nie zostałaby jeszcze odkryta lub splądrowana?
Dr Robert J. Kudelski: Mało prawdopodobne, by ostała się gdzieś jeszcze nietknięta duża składnica. Natomiast jeśli chodzi o jakiś mały zbiór, to jest to możliwe. I mam na to dobry przykład. Otóż kilka lat temu, podczas remontu pałacu w Borowej Oleśnickiej za boazerią znaleziono niemieckie dokumenty archiwalne pochodzące z XVII lub XVIII wieku. Rzeczywiście – sprawdziliśmy to – ten obiekt znajdował się na liście Grundmanna i konserwator wysłał tam m.in. zasoby Archiwum Miejskiego, Biblioteki Miejskiej i Miejskich Zbiorów Sztuki z Wrocławia.
To odkrycie potwierdza więc, że nie wszystkie dobra kultury wywiezione na dolnośląską prowincję zostały odnalezione. Może się zdarzyć, że w jakiejś piwnicy czy na strychu remontowanego zamku, pałacu czy plebanii zostaną odnalezione kolejne zbiory ewakuowane przez prof. Grundmanna. Chociaż – szczerze mówiąc – spodziewam się, że więcej tego typu przedmiotów można by znaleźć w domach potomków pierwszych polskich osadników na Dolnym Śląsku...
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
jur/ ls/