Ojciec pani Antoniny Soi i dziadek pani Antoniny Pietrzyk spoglądają z czarno-białych fotografii na tablicy "Pierwsi osiedleńcy Wierszyny", wiszącej w sali Domu Polskiego. "Oni wieźli wszystko z Polski" - opowiada Antonina Soja o tych pierwszych przybyszach.
Wierszynę, oddaloną o ponad 100 km od Irkucka, założyli przesiedleńcy z Zagłębia Dąbrowskiego i Małopolski - nie zesłańcy, którymi najczęściej byli Polacy na Syberii, ale emigranci ekonomiczni. W 2010 roku wieś obchodziła stulecie istnienia.
Kiedy obie panie Antoniny opowiadają o życiu w Wierszynie, dawniej i dziś, w ich wspomnieniach pojawiają się pierwsi mieszkańcy. Tylko dwóch - Kalita i Krysa - umiało we wsi grać na skrzypcach. Potem już nikt się nie nauczył, by od nich skrzypce przejąć. Magdalena, która w chwili przyjazdu miała lat 16, a dożyła blisko setki, mówiła: "Jakbym mogła, to bym teraz na skrzydłach do Polski poleciała".
Polscy osadnicy najpierw żyli w ziemiankach, a dopiero potem budowali domy - wszyscy razem, jeden pomagał drugiemu. Budynki w Wierszynie - domy, gospodarstwa, potem zabudowania kołchozu - "wszystko przez ich ręce przeszło" - opowiada Antonina Soja. W pierwszych latach powstał kościół i szkoła.
Potem, w XX wieku, Wierszyna przeżyła kolektywizację i represje stalinowskie lat 30. W 1937 roku aresztowany został dziadek Antoniny Soi, a rodzina stała się "wrogami ludu". Były też lata, gdy nie należało się afiszować z polskością: kiedy jechali do miasta, "to już trzeba było po swojemu nie mówić" - mówi pani Antonina. Kościół zamknięto, zabrano przywiezione z Polski obrazy.
Obecnie kościół znów działa i od lat funkcjonuje w Wierszynie szkoła z nauczycielem skierowanym z Polski przez Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą. Uczy się w niej w klasach 2-4 dwadzieścioro czworo dzieci. W sąsiedniej wsi Dundaj na lekcje polskiego w klasach 5-8 uczęszcza 43 uczniów. Nauczycielka Henryka Jachimowicz prowadzi z dziećmi także dodatkowe spotkania w Domu Polskim. Odbywają się zajęcia edukacyjne, zajęcia z tańca i śpiewu.
Współczesna Wierszyna przeżywa problemy podobne do tych, z jakimi boryka się każda wieś - odpływ młodych ludzi do miasta za pracą. Młodzież, która wyjeżdża do szkół średnich i na studia już pozostaje w mieście - mówi proboszcz, ojciec Karol Lipiński. W Wierszynie wciąż działają trzy tartaki, można też żyć z rolnictwa, chociaż trochę brakuje ziemi i - jak podkreśla proboszcz - wymaga to ciężkiej pracy.
Antonina Soja skarży się, że majątek kołchozu, który niegdyś musieli zakładać wierszynianie i w którym przez lata pracowali, sprzedał jego były dyrektor, bez korzyści dla mieszkańców. "Dusza boli bardzo za to" - mówi.
Kiedy opowiada o rodzinnej Wierszynie, wspomina także spór ze znajomą Buriatką, która zauważyła, że ziemia ta należy do rdzennych mieszkańców - Buriatów. "Ja także urodziłam się tutaj, w Wierszynie, to jest także moja ziemia" - odpowiada po rosyjsku pani Antonina. I znów przechodząc na polski tłumaczy, że to jest wspólne miejsce: "ziemia jest, woda jest, słońce świeci, co nam więcej trza?".
Chociaż obie mieszkanki wspominają życie w Wierszynie jako zawsze skromne, wypełnione pracą od dzieciństwa, przyznają, że nie myślały nigdy o wyjeździe na stałe do Polski. "Tam nikogo nie znam, nic tam nie mam, tu się urodziłam, dzieci tu..." - tłumaczy Antonina Pietrzyk. Druga pani Antonina była w Polsce, ale podkreśla, że jej korzenie są w Wierszynie. "Tu moje miejsce" - mówi.
Natomiast młodzi ludzie - ocenia - byliby zainteresowani tym, by do Polski "pojechać, popatrzeć, jak żyją ludzie". Zdaniem Henryki Jachimowicz wierszynianie potrzebują "normalnego kontaktu" z Polską.
W najbliższym czasie na stałe zamierza wyjechać jedna rodzina z Dundaju; rodzice dołączą do córki, która osiedliła się i wyszła za mąż w Polsce.
Mieszańcy Wierszyny "cieszą się, że są Polakami" - mówi ojciec Karol. "Zapytać, kim jesteś - nie powie nikt inaczej, jak +Polak+" - podkreśla. Ale - jak tłumaczy - tęsknota za Polską w Wierszynie wygląda inaczej niż wśród polskiej mniejszości na Ukrainie, Białorusi czy Litwie. "Tu jest ich dom rodzinny. To już jednak sto lat, jak ich pradziadowie przyjechali. To już jest szmat czasu" - mówi proboszcz.
Wierszyna - polska wspólnota, która zachowała język i wiarę przodków, żyjąca nieco na uboczu, bo droga do wsi od zawsze jest trudno przejezdna - od lat przyciąga dziennikarzy i badaczy z Polski. Księgi pamiątkowe, jedna w domu pani Henryki, druga na plebanii u ojca Karola, wypełnione są wpisami. Przyjeżdżają duchowni, dziennikarze, przedstawiciele polskich władz państwowych, studenci i zwykli turyści.
Każdy wyjeżdża z Wierszyny z poczuciem, że trafił na polską wyspę na ogromnej Syberii. Zwłaszcza gdy w barwnej opowieści, tysiące kilometrów od historycznej ojczyzny, zabrzmi swojska gwara. Gdy Antonina Soja wspomina przywieziony jeszcze z Polski szal jednej z sąsiadek opisuje, że ów jedwabny "szolicek" był "z długockimi fryndzlami".
Henryka Jachimowicz zauważa, że choć cieszy ją zainteresowanie gości z Polski Wierszyną, to byłaby jeszcze bardziej zadowolona, gdyby również wierszynianie mogli poznać polskie realia.
Obie panie Antoniny podkreślają, że polskiego nauczyły się od swoich rodziców. A dziś po polsku mówią wszystkie dzieci Antoniny Soi, jak i wnuki, również te z mieszanego, polsko-rosyjskiego, małżeństwa.
"Wszystko po polsku, dzieci po polsku, my po polsku, wszyscy my po polsku...." - mówi Antonina Pietrzyk.
Z Wierszyny Anna Wróbel (PAP)
awl/ akl/ ap/