Władysław Pasikowski o filmie „Jack Strong", patriotyzmie, naszych grzechach i polskim kinie opowiada Barbarze Hollender.
Rz: Odetchnął już pan po dyskusjach na temat „Pokłosia"? Po oskarżeniach o zrobienie antypolskiego filmu, które posypały się na pana ze strony ultraprawicowych publicystów?
Władysław Pasikowski: Z trudem dochodzę do siebie, poza tym zupełnie niesprawiedliwie spotkał mnie przywilej, że oberwałem mniej niż Maciek Stuhr. Tak naprawdę pozwoliło mi przetrwać nowe zjawisko, którego nie doświadczyłem po poprzednich produkcjach. Różni obcy ludzie, także w wieku poważnym, nieośmielającym do bezceremonialnego zaczepiania na ulicy, podchodzili do mnie i wyrażali swoje uznanie dla filmu.
Często miałem wrażenie, że choć „Pokłosie" im się rzeczywiście podobało, to tak naprawdę kierowało nimi zażenowanie zachowaniem tej części współobywateli, którzy swoim antysemityzmem i brakiem tolerancji popisywali się w tym samym czasie anonimowo w Internecie. Nie bez znaczenia, choć nastąpiło znaczenie później, było też przyjęcie filmu w USA, gdzie względy polityczne nie miały najmniejszego znaczenia i pisano o „Pokłosiu" tylko w kategoriach filmowych.