Opis pierwszych dni okupacji, zapiski z ewakuacji na wschód i powrotu do Warszawy, znalazły się w niepublikowanym "Dzienniku czasu wojny" Małgorzaty Doktorowicz-Hrebnickiej. Publikowany fragment pt. "1939 Wrzesień 1-go – wojna!" obejmuje okres od pierwszych dni września do połowy listopada 1939 roku.
Alarmy lotnicze, kilka na dzień, czasem już od w pół do szóstej z rana. Noce spokojne – dwa bardzo silne naloty. Jakoby 70 aeroplanów. Najwięcej walą na Okęciu. Chowamy się do piwnic, gdzie mało słychać. Jedna bomba spadła na Aleję Niepodległości. Pożary na Okęciu i Pradze. 5-go o w pół do szóstej z rana budzą, każą przygotować się do ewakuacji w dwie godziny - rwetes. Przenoszą się do nas z Okęcia państwo Posny.
O w pół do dziewiątej wieczorem – wyruszamy samochodami w nieznane. Biedna niańka zostaje. Jedziemy noc, w dzień nad szosą latają bombowce niemieckie. Pod wieczór psuje się samochód, gdzie jedzie Kazik, zostaje gdzieś daleko, wracamy po niego. W przydrożnej chacie pijemy mleko , jemy jajecznicę i śmietanę. Samochód nie daje się naprawić, ciągniemy na linie. Ściemnia się, jedziemy prędko i ryzykownie, bo z przygaszonymi światłami. Stajemy raptem bo chce się nam zapalić motor, wysiadamy.
Znowu jedziemy. Jazda bajkowa, fantastyczna, przy świetle księżyca, wierzby wyglądają jak baobaby. Nie możemy dopędzić naszej ciężarówki z rzeczami, kierowanej przez p. Daszyńskiego. O w pół do trzeciej w nocy jesteśmy we Włodawie. Zostawiamy zepsuty samochód na ulicy, jedziemy naszym do starostwa na górze, księżyc świeci jaskrawie, stajemy wśród drzew, benzyny już nie ma.
Bogusławski bierze nasz termos na benzynę. Zajeżdżają inne auta z uciekinierami. Holujemy nasz zepsuty samochód do klubu strzeleckiego, gdzie nocujemy pokotem na podłodze. Z rana oczyszczamy się z grubej warstwy kurzu, myjemy się, jemy w przyległej restauracji śniadanie. Jedziemy autami do wsi Orchówek. Akurat alarm lotniczy. Pędzimy jednak. Profesor, p. Czarnocki i Kazik zostają na razie. W Orchówku przydzielają nam ½ chaty – 2 pokoiki. Słoma do spania. Jako tako. A nawet zupełnie dobrze, bo obiady wcale dobre dostajemy u jakichś sióstr w sierocińcu.
Ciągle naloty. 8-go jesteśmy w kościele na nabożeństwie. Ksiądz zarządza procesję zupełnie na próżno, bo niemiec lubi walić w tłumy. Wychodzimy przed końcem z kościoła, bo każą się przygotowywać do jazdy dalej. Na ten raz mniejszość jedzie tylko autami, my – pociągiem. Na furmankach zajechaliśmy na stację. Ładujemy się w ciasnocie do pociągów. Jedziemy okropnie pomału. Koło 6-tej jesteśmy w Brześciu. Stoimy długo, jedziemy dalej, aeroplany od czasu do czasu nad nami. Na stacjach tłok do wody gotowanej, wrzątku, kiełbas, chleba.
Przyjeżdżamy do Równego wieczorem. Każą nocować w wagonach. Jesteśmy pomęczeni okrutnie. Julcia śpi na podłodze, a wagon okropnie brudny, Kazik nie wie jak się ułożyć ze swojemi długiemi nogami, jęczy i stęka, że już nie wytrzyma. Dowiadujemy się, że nazajutrz ma być nalot na stację. Chcemy wydostać się jak najprędzej z obrębu stacji. 10-go koło 9-tej jedziemy dorożkami do miasta, do klubu jakiegoś, gdzie przebywają minister i wiceminister. Po nieskończonych debatach jedziemy furmankami do cukrowni Szpanów o 4 km. od Równego. Kurz straszny.
Zainstalowujemy się u jakiegoś naczelnika kancelarji. Luksusy! Elektryczność, łazienka, smaczne obiady, przemiła gospodyni, p. Porajska. Kolacje, śniadania, gościnność nadzwyczajna! 12-go ruszamy dalej, bo nie możemy się znajdować jak tylko w 10 km. poza wojskiem, a wojska moc. Z tem pół biedy, ale najgorsze, że nas rozdzielają z zarządzenia p. Bohdanowicza z Papciólkiem, który jedzie do Krzemieńca na eksploatację węgla. Jesteśmy rozżaleni, na tośmy wyjeżdżali z Warszawy, aby nas tu rozdzielono niewiadomo na jak długo. Przecież nie wyjechaliśmy z Warszawy, aby tylko uciekać, ale dlatego, że Papciólka ewakuowali i nie chcieliśmy się rozstawać. Jedyną naszą pociechą przecież było to, że jesteśmy razem. Nic nie porobisz. Pożegnaliśmy się. Papciólko miał smutne, szeroko rozwarte błękitne oczy.
Jechaliśmy na furmankach, błądziliśmy, przyjechaliśmy o 9-tej wiecz. do wsi Biczal. W chacie brud, moc much, jedne drzwi zasłonięte tylko firanką, woda w studni mętna i mało, ani umyć się porządnie, ani do czajnika nabrać do herbaty. 15-go przenosimy się do drugiej izby, obszernej, czystej, jasnej. Wieczorem niespodzianie przyjeżdża Papciólko. Cieszymy się. Życie idzie monotonnie.
Żadnych wiadomości wiarygodnych. Wkroczyli bolszewicy (koło 18-go). Od razu ustały naloty aeroplanów niemieckich. Ale nic nie wiemy, nic nie rozumiemy. Ale rzecz oczywista, że stała się rzecz straszna, wprost nie do pomyślenia – Polska po 18-u dniach wojny przestała istnieć jako państwo!
Jesteśmy przygnębieni. Nic nie wiadomo, co z Warszawą, jedni mówią, że zostały tylko gruzy, druga wersja, że jeszcze się broni, inni znów, że bolszewicy już tam. Boże! Boże! Boże! Październik Wołyń. Poczta Aleksandrja Wieś Biczal Mielniczuk Moisiej Siemion. Zupełna prawie nieświadomość cos się dzieje na świecie, bezczynność, oczekiwanie. Jeszcze w dzień jako tako, ale w nocy straszno, niepewnie, psy ujadają, śpi się snem niespokojnym, przerywanym. Julcia stale stacza się z pościeli na gołą ziemię, lub pod ławkę. Z rana gospodyni kaszle okropnie. Żyjemy wśród tumanów kurzu, unoszącego się z glinobitnej podłogi. Staś, Julcia, Kazik chodzą po produkty, stoją w kolejkach, przynoszą chleb, kaszę, mąkę, olej, świece, mięso. Gotuję obiady, kiedy nie mamy z czego gospodyni gotuje dla nas obiad wspólny, t. j. – kapuśniak ze słoniną i śmietaną, kaszę.
Gospodarze – dobrzy ludzie, dają nam mleko, kartofle, ile chcemy. W dzień zawsze ktoś wpadnie z naszej paczki, ale noce, och noce, ponure, tajemnicze, pełne możliwości. Z rana i wieczorem przychodzą dziewczynki z sąsiedniego domu, Ania i Hala, przynoszą czajnik z wrzątkiem. Poimy je zato herbatą. Najgorzej w święta, u gospodarzy pełna kuchnia gości, baby hałasują, narzekają, patrzą na nas z podełba i nieprzychylnie. Może nas winią we wszystkiem? Nikt na wsi nie głoduje, ale to, że nie mają nafty, mydła i że żydzi nic nie chcą od bab kupować za pieniądze doprowadza je do pasji.
Na koniec wyjeżdżamy! Suszymy chleb na suchary robimy kotlety na drogę, gospodyni piecze chleb i daje nam bochen na drogę, a oprócz tego prażone pestki ulubiony specjał Kazika. 10/X wyruszamy o 9-tej zrana, serdecznie żegnani przez gospodarzy.
Pierwszy śnieg. Wszystko zabielone śniegiem, chociaż liście jeszcze na drzewach. Z początku nic, jest ślicznie, dalej zaczyna być wietrzno. Wiatr z mokrym śniegiem. Nieprzyjemnie, przedmuchuje – Staś jest trochę zaziębiony. Dojeżdżamy do Równego, lokujemy się w części dworca, szkła powybijane, przeciąg okropny, walą w dach, naprawiając, spadają odłamki, jest obawa, że sufit runie, przenosimy się do drugiej połowy dworca, tłok niesamowity, stoimy do godz. 6-tej. Wynosimy rzeczy na peron. Pociąg ma przyjść o 10-tej. Zimno, mokro, prószy śnieg, strasznie marzną nogi, chodzimy, stoimy, sytuacja marna, nie wiemy nawet, czy pociąg naprawdę przyjdzie. Znosimy rzeczy na inny peron. Marzniemy dalej.
Na koniec pociąg, ale przepełniony i nikogo nie chcą wpuścić. P. Daszyński zdobywa jednak wagon towarowy, szybko się ładujemy i jedziemy. W nocy parę razy chcą nas odczepić i skierować na Kowel. Jesteśmy przerażeni, bo tam tyfus plamisty. Znów zawdzięczając interwencji Daszyńskiego jedziemy dalej na Lwów. Przez cały dzień jemy kotlety, jaja i chleb, herbaty z braku wrzątku nie pijemy. Jedziemy wolno, przepuszczając transporty wojskowe. 12-go w nocy koło 1-szej jesteśmy we Lwowie.
Dworzec strasznie zniszczony. Nocujemy z sali z wybitemi szybami. Przeciągi i ziąb okrutny. Nie można się zagrzać, chociaż pijemy raz poraz herbatę. Spać niepodobno. Najlepiej chodzić. Biegamy do natłoczonego pokoju, gdzie jest niby cieplej, bo nie wybite szyby. Świta. Zaczynają chodzić tramwaje. Dzieci przynoszą jakieś słodkie placuszki i herbatniki, pijemy herbatę, nabieramy otuchy. Przewozimy rzeczy nasze wozem, a sami jedziemy tramwajem do uniwersytetu, gdzie nas gościnnie przyjmują, ofiarowując nam pomieszczenie dotąd, nim nie znajdziemy sobie mieszkania.
Trafiamy po miesiącu tułania się w warunki kulturalne – posadzki, elektryczność, gaz, ciepło rozkoszne, bardzo miła p. Kotoszyńska – geolog, która gościnnie bardzo nas podejmuje, troszcząc się, żeby wygodnie nam było.
Pierwszą noc nocujemy my panie w pokoju Instytutu Geologicznego. Staś w gabinecie, Kazik na dole z innymi panami. Na drugą noc ja, Julcia i Kazik przenosimy się do gabinetu astronomicznego, gdzie mamy kanapkę i fotele zestawione. W kotłowni można było się umyć ciepłą wodą. Czajnik na herbatę grzaliśmy na gazie. Teraz już wszyscyśmy się rozproszyli po mieście. Co dzień koło 10-tej profesor jest w uniwersytecie i wszyscy się zbierają żądni nowin, spragnieni jak najrychlejszego wyjazdu. 14/X Mieszkamy u pp. Zielińskich i inżynierowstwa (brak p. Zielińskiej, która została w Warszawie na ulicy Stryjskiej). Mamy ładny pokój, łazienkę, gaz do zagrzania wody na herbatę. Na obiad chodzimy na plac Bernardyński do mleczarni. Czasem na kawę do „Plutona”.
Poznajemy Lwów. Jest śliczny. Niektóre domy i kościoły są strasznie pokiereszowane. Na ścianie obnażonej jednego domu wysoko wiszą patelnie, łyżki kuchenne, widok nader wymowny i tragiczny. 20/X Zarejestrowaliśmy się. Podany spis naszych nazwisk do Komitetu Warszawskiego, który ma ułatwić nam wyjazd i dojazd do Warszawy. Stajemy w ogonkach po chleb, herbatę, kawę. Zjawiło się masło i jaja, które można dostać bez kolejki. Cukru nigdzie nie ma. Dla p. Zielińskiej drożdże 80 gr. ¼ kg masła 3 z. 25 gr. Jestem dłużna za serek p. Zielińskiej 50 gr. 28/X Stałam w ogonku po cukier i miód od w pół do jedenastej z rana do za pietnaście szósta wieczorem, a dostałam chleb i jajka.
29/X Niemyci i bez jedzenia poszliśmy o 7-mej na pochód. Staliśmy ok. 2-ch godz. Przemarzliśmy, siąpiła drobna mgła, obok leżał niewybuchnięty pocisk, który wciąż ktoś trącał nogą lub laską. Zaczęliśmy się wymykać po jednemu do domu. 1/XI mleko 1 zł. 20 gr. 4/XI - razem 2 zł. Julcia spotkała Izię B., dowiedzieliśmy się, że Zygmuś Hrebnicki nie żyje! Umarł w czasie ewakuacji na drugi dzień po wyjeździe z Warszawy (7-go września). Za kilka dni Julcia znów spotyka męża Aci! Był u nas parę razy. Alinka z Acią wybierają się do Warszawy, naturalnie z p. Stefanem, a może i Ciocią Olą!
4/XI Imieniny profesora Karola. Staś z Julcią zdobyli babkę (4 zł) i ponieśli do dziadka. Są wieści, że P. I. G. stoi i wszyscy żyją. 5/XI Przychodziła profesorowa. Jedliśmy jabłka podane na patelni. Rozmawialiśmy o wyjeździe. Adres Świstunów Sosnowiec Renard albo Legjonów 29 9-go XI wyjeżdżamy ze Lwowa. Pakujemy się do wpół do dwunastej, nie jemy obiadu. Pp. Zielińscy nie chcą brać za mieszkanie. P. Zielińska liczy gaz i elektryczność 18 zł. Zostawiamy latarkę z rozbitą żarówką (dużą) i mały imbryczek, patelnię, miskę do mycia się, suchary. Przed samym wyjazdem przyszedł Nietutowicz z przyniósł 400 zł za moją ślubną bransoletkę, którą się naparł sprzedać. Żal mi jej było, no ale pieniądze też nam bardzo potrzebne. Ładujemy się na samochód, Julcia jedzie tramwajem.
Jesionkę Pciólka wraz z dwiema kołdrami zostawiamy na przechowanie u pp. Zielińskich. Zostawiłam jeszcze z kilo kartofli i kilka cebul. Przyjeżdżamy na dworzec, czekamy na peronie, dzień ładny, słońce. Koło 2-giej podają pociąg, ładujemy się. Wagony szpetnie brudne. Julcia i Kazik jadą po jesionkę. Zaczynamy się niepokoić, czy wrócą na czas. Nabiera się dużo osób. Dzieci przywożą nie tylko jesionkę, ale cały węzeł z kołdrami. Do chwili wyjazdu nabiera się dużo ludzi. Korytarz zapchany, jedziemy z ciemności, albo palimy swoją świeczkę. O 9-tej przyjeżdżamy do Rawy Ruskiej. Jedziemy 18 km. (75 zł) razem z Pożaryskimi na furmance do wsi Lubicza, cz. drogi przez las, gdzie nocujemy w szkole na rzeczach.
O 4-tej 10/XI zaczynają stawać ludzi w ogonku po przepustki. Purpurowo-krwawy wschód. Przepustki są. Ładujemy się na furmanki, które mają dowieść nas do granicy niemieckiej. Po przejechaniu paru set kroków zatrzymują nas, każą wysiadać, bo furmanki biorą pod zwózkę drzewa z lasu na granicę dla postawienia słupów. Siadamy na rzeczach pod ścianą jednego z domków, czekamy. Pijemy kawę z mlekiem i cukrem. Po 2-ch godz. furmanki wracają. Jedziemy koło 7 km. Na granicy przegląd przepustek, jedziemy jakie 100 kroków pasu neutralnego, podjeżdżamy do granicy niemieckiej.
Oficerowie niemieccy wyglądają elegancko. Blado-zielone mundury. Rzeczy przeładowują się na furmanki, które mają nas zawieść do stacji. Podjeżdżamy do peronu na stacji. Mnóstwo ludzi już czeka. Posilamy się trochę kiełbasą. Pociąg koło 2-giej podają, ale taki tłok, że my, profesorstwo i Sawicki zostajemy. Ma być pociąg o 6-tej. Robi się zimno, ustawiamy w dogodnem miejscu nasze rzeczy, akurat naprzeciwko stacji. Niestety, wagony przeznaczają dla rodzin z dziećmi i chorych, napróżno przestaliśmy tyle czasu na peronie.
Wynajmujemy furmankę i jedziemy do Tomaszowa z 8 kilom. Z początku nic, potem paskudny deszcz. Zajeżdżamy do miasteczka, kręcimy się, szukając gospody na nocleg. Sawicki wynajduje malutki pokoik w domu noclegowym. Dość brudny, tuż przy kuchni, z 3 oknami na ulicę. Myjemy się, pijemy herbatę i rozkładamy się pokotem na podłodze. 11/XI Nazajutrz 2-ma furkami jedziemy do Zamościa (36 kilom.). Tomaszów bardzo zniszczony. Błoto, obskurnie, brudno i niechlujnie. Po drodze ładne widoki, górzysta miejscowość, ślady walk – mogiłki żołnierskie z hełmami na krzyżach, spalone auta, autobusy, kuchnie, po rowach puszki od konserw i szczątki masek gazowych. W jednym miejscu jedziemy ładną serpentyną. Dużo chat i domków zniszczonych. Trupy końskie i psów. W jednym miejscu w lesie niemcy chcą zabrać furmankę na zwożenie drzewa, żebyśmy wysiedli i przeczekali, ale nadjeżdża pusta furmanka i nas puszczają wolno.
Do Zamościa wjeżdżamy po dużej szerokiej ulicy Lwowskiej niczego sobie prezentującej się. Prof. Bohdanowicz wynajduje dla nas mieszkanie wprost wspaniałe. Locum u sióstr (Kulasińska jedna z nich) – w obszernym parterowym domku ul. Zacisze. Profesorostwo mieszczą się z jednym, nas troje w drugim, a Sawicki z Kazikiem w trzecim pokoiku na górze. Napalono zaraz w piecach, przyniesiono wody do mycia, dano obiad na 3 potrawy (!), przyczem kotlety schabowe były niewidzianej grubości i wielkości. Po obiedzie panowie poszli po przepustki, profesorowa z Julcią na ciastka, ja zawaliłam się na pierzynowe łóżko. Elektryczność, ciepło, błogo. Obie panie siostry niezwykle miłe.
12/XI Nazajutrz po słodkiej kawie wyruszyliśmy na pociąg, który miał odejść o 10-ej. Władowaliśmy się do wagonu, mogliśmy siedzieć. Do Lublina przyjechaliśmy już wieczorem, nie było czasu na szukanie noclegu. Zjedliśmy kolację w jakiejś pobliskiej restauracyjce, przynosząc Kazikowi też porcję na talerzu, ale ledwo nas niemcy wpuścili na dworzec, bo była już za pięć siódma. Mieliśmy nocować na stacji, czas szedł okropnie długo, niemcy łapali przemytników tytoniu, cierpieliśmy. Aż tu raptem koło 11-tej całkiem niespodziewanie podają pociąg do Warszawy. Zrywamy się jak oszalali, chwytamy rzeczy i znów ładujemy się do wagonu.
Jedziemy na koniec już bezpośrednio do Warszawy. Myśli tłoczą się do głowy jak tam, co zastaniemy, czy niańka żyje? Zewsząd strasznie wieje. 13/XI Świta. Mijamy Otwock, Wawer. Pod samą Warszawą trzymają nas strasznie długo. Przywożą na dworzec Zachodni. Wynajmujemy furkę na resorach. Sawicki jedzie z nami. Rozstajemy się z Bohdanowiczami. Jedziemy Grójecką, Aleją Niepodległości. Z daleka widzimy Instytut, po drodze kilka domów okropnie zniszczonych. Wjeżdżamy na Rakowiecką, aż niedobrze się robi, podjeżdżamy do Instytutu, nasze okna całe, ale Pciólko mówi, że jakby tam nikt nie mieszka. Podjeżdżamy przed bramkę. Boże! blokada przy naszem mieszkaniu rozbita. Nie mam sił wyleźć z wozu. Podchodzi pani Różycka, witamy się, mówi, że nasze mieszkanie całe, „a służąca” pytam w największym strachu, „o! zdrowa i żyje staruszka’! mówi p. Różycka.
Wylatuję z wozu i za parę chwil trzymam niańkę w objęciach! Przez dach głównego Instytutu wpadło 5 granatów, wyrwało wszystkie futryny od drzwi i okien. Na dom spadło 8 bomb zapalających. Do ogródka koło 30. Dwa metry od naszego mieszkania spadła bomba, niszcząc arkadę.
Warszawa poddała się 27-go września.
Małgorzata Doktorowicz-Hrebnicka (1890-1975), żona geologa Stanisława Doktorowicz-Hrebnickiego (1989-1974) mieszkała z mężem, córką Julią (1915-1970), synem Kazimierzem (1922-1944) w Warszawie w budynku Państwowego Instytutu Geologicznego.
Fragmenty jej "Dziennika czasu wojny"
c 2015 Andrzej Rejman are442wa.home.pl
ls