6 września 1944 r. wprowadzono w Polsce dekret PKWN zapowiadający reformę rolną. Na mocy uchwały nowych władz, majątki należące do tej pory do właścicieli ziemskich przechodziły na własność państwa i były rozparcelowywane wśród chłopów. Dzięki temu komuniści usiłowali kupić sobie poparcie szerokich mas społecznych.
O tym, że nie zawsze to im się udawało, że naruszenie odwiecznego porządku na wsi skutkowało bardzo różnymi sytuacjami i pociągało za sobą wiele tragedii ludzkich, które mocno do dziś tkwią w zbiorowej pamięci, opowiada Anna Wylegała w książce „Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce”.
Na wydarzenia, jakie rozgrywały się po wojnie, patrzymy tu oczami zarówno byłych panów, którym odbierano ziemię, jak i chłopów, którzy od tego czasu stali się jej użytkownikami. Autorka opisuje wchodzenie żołnierzy Armii Czerwonej do dworów, grabieże, jakich w nich dokonywali czy sądy odbywające się nad dziedzicami. Tak jak miało to miejsce w przypadku Józefa Helbicha, właściciela leżących w powiecie radomskim Konar. Starszy mężczyzna musiał razem z żoną klęczeć przed dotychczasowymi służącymi na progu swojego domu i prosić ich o wybaczenie. Od śmierci małżeństwo uratowała litość fornali, którzy pamiętali, że dziedzic traktował ich po ludzku.
W takich sytuacjach najczęściej ziemianie byli zmuszani do wyprowadzenia się ze swoich majątków. Kiedy jednak czerwonoarmiści ruszyli na Berlin, wracali do domów, czekając z kolei na „swoich” oprawców. A ci nie byli lepsi. Zdarzało się, że przybyła do dworu delegacja nowych władz, w osobie komisarza ziemskiego, pełnomocnika do spraw reformy rolnej oraz sekretarza PPR, bezlitośnie wyrzucała z dworów ich właścicieli.
Jak to wyglądało, możemy się przekonać dzięki wspomnieniom Jana Marii Zawistowskiego, przytaczanym przez autorkę: „Weszli do sypialni, gdzie leżała konająca na gruźlicę Zosia Łącka. Ten komisarz pokazał ręką na piękne, nowoczesne meble z drzewa różanego, posażenie Zosi, i powiedział: +To przesłać do mnie, do Końskich+ (…) Ciężko chorą Zosię Łącką na prześcieradle wyniesiono na klomb przed domem i złożono na śniegu. Przy niej stała jej matka i kuzynka z dzieckiem na ręku. Obok worek z resztką bielizny. Całej tej scenie przyglądali się chłopi ze wsi. Po pewnym czasie paru z nich poszło do wsi i powróciło saniami. Załadowali chorą Zosię i jej rodzinę i zawieźli na wieś do opustoszonej z jakiegoś powodu chałupy i tam na słomie i prostej pryczy złożyli chorą”.
Litość okazywana wyrzucanym właścicielom nie przeszkadzała chłopom, by zaraz po ich wyjeździe iść do dworu na szaber. Nawet tam, gdzie żyli dobrze z dziedzicami, poczucie klasowej krzywdy i zwykła chciwość kazały im wynosić cenne przedmioty, które zostały po właścicielach. Równocześnie nie mogli się doczekać dzielenia ziemi. Sprawiało im to satysfakcję szczególnie w sytuacjach, kiedy wcześniejsze stosunki z panem nie układały się najlepiej. Tak było w przypadku rządnego zemsty bezrolnego chłopa z powiatu ropczyckiego, który zapisał w pamiętniku, że z radością biegał po chłopskich polach z taśmą w ręce i cieszył się z upokorzenia państwa.
Podział ziemi wzbudził też wiele innego rodzaju emocji. Kłócono się o przyznawane grunty, załatwiano sobie lepsze ziemie za pomocą łapówek, a później usiłowano zdobyć pieniądze na spłatę rat. Gdyż reforma rolna wcale nie zapewniała chłopom ziemi za darmo. Nabywcy spłacali ją, na przykład w zbożu, w ratach rozłożonych na 10 lub 20 lat. Nie wszystkich było na to stać, więc szli pracować do miast, stając się chłoporolnikami.
„Słowa „mordęga”, „harówka”, „ugór”, „męka” pojawiają się właściwie we wszystkich wspomnieniach chłopów nadzielonych ziemią. Daleko położone działki, brak inwentarza, brak zabudowań, brak pieniędzy na inwestycje, a do tego konieczność spłacania gruntu sprawiały, że „to utęsknione, nowe życie na swoim kawałku ziemi bywało czasem beznadziejne” - pisze Anna Wylegała, równocześnie śledząc, co w tym czasie działo się z wyrzuconymi panami.
Autorka pokazuje, jak starali się zaadaptować do nowej rzeczywistości, jak walczyli o byt. Pozbawieni dochodów, mieszkający z rodzinami w klitkach, które niczym nie przypominały dotychczasowych domów, byli szykanowani przez władze, uniemożliwiające im pracę w wielu zawodach. Podobnie były traktowane ich dzieci, które w szkołach zmuszano do publicznego wyrzekania się burżuazyjnych przodków, a ze względu na pochodzenie nie przyjmowano ich na studia. Z tomu możemy dowiedzieć się, jak bardzo ludzie ci tęsknili za dawnym życiem. Wzruszające są tu opisy odwiedzin w zrujnowanych majątkach, wdychanie zapachu należących niegdyś do nich łąk, pól.
Zaletą książki „Był dwór, nie ma dworu” jest oparcie jej na konkretnych przykładach, badaniach terenowych, rozmowach z mieszkańcami wsi, którzy jeszcze pamiętają opisywane sytuacje. Ciekawe są też wnioski, jakie wysuwa autorka, co do skutków reformy rolnej odczuwanych w naszych czasach.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP